Inflacja i „inflacja”
Andrzej Owsiński
Dla przeciętnego Polaka najgorsza ze wszystkich niedogodności, które go obecnie prześladują, jest inflacja. Kilkuprocentowy wzrost zarobków nie może nadążyć za kilkunastoprocentową inflacją. Co gorsze, zwyżka cen produktów żywnościowych jest najwyższa, a to daje się odczuwać na co dzień.
Stosowane przez rząd środki walki z inflacją są nieskuteczne i wywołują tylko irytację, szczególnie tych najbardziej dotkniętych, czyli o najmniejszych dochodach, pochłanianych w dużej mierze przez rosnące wydatki na zakup żywności.
Zjawisko, z którym mamy do czynienia, nie jest klasyczną inflacją polegającą na nadmiarze ilości pieniądza na rynku w stosunku do podaży dóbr.
Doszukuje się w nim różnych źródeł, z jednym, co do którego wszyscy są przekonani, a mianowicie – wzrostem cen nośników energii, tylko, że to nie jest inflacja, a po prostu drożyzna. Powszechnie ludzie narzekają na wzrost cen paliw niezależnie od poziomu ceny ropy na rynkach światowych. Rzeczywiście coś takiego istnieje, chociaż „specjaliści” pokpiwają z „braku wiedzy” o mechanizmach powstawania ceny, używając nawet porównania do ceny „krowy i steku”.
Wystawiają tym sobie jak najgorsze świadectwo, trzeba bowiem odróżnić elementy rzeczowe wzrostu ceny od świadczeń na rzecz fiskusa, chciwego na każdy grosz. Sprawą zasadniczą jest bowiem stosowanie specjalnych obciążeń w stosunku do cen nośników energii, na wzór używek czy towarów rzeczywiście luksusowych.
Kiedyś w istocie samochód był przedmiotem luksusu i można było tak traktować zarówno cenę samego pojazdu jak i paliwa.
Jak pamiętam, w roku 1956, kiedy PRL dostał chwilowego obłąkania i wydano mi paszport (zresztą nie na długo), skorzystałem z okazji i pojechałem do Anglii, gdzie akurat niemalże świętowano ogłoszenie, że do „koszyka” kosztów utrzymania wliczono koszty posiadania samochodu, który stał się przedmiotem powszechnego użytku.
Nie godzi się zatem traktować cenę benzyny na zasadzie ceny alkoholu i pamiętam kiedy jako przewodniczący zespołu programowego AWS zgłosiłem postulat zniesienia akcyzy na paliwa, zostałem potraktowany jako awanturnik, gdyż wiadomo, że produkty naftowe muszą być obciążone akcyzą.
Mało tego, że wydobycie ropy związane jest z opłatą „royalty”, czego nie stosuje się wobec innych kopalin, to jeszcze po drodze kto tylko żyw z rządzącej biurokracji usiłuje coś uszczknąć dla siebie. W ten sposób już na wstępie zadaje się cios „wolemu rynkowi” w którym ceny powinny być kształtowane na równych zasadach (z wyłączeniem wspomnianych wyżej używek i artykułów zbytku). W sumie mamy wypaczony rynek i tylko ze łzą w oku możemy przypominać te czasy, gdy o cenie ropy decydował koszt wydobycia i dlatego baryłka kosztowała 1-2 dolary, a nie 130, do czego obecnie dochodzi, podobnie jak przed dziesięciu laty.
Współcześnie do kosztów wydobycia przyznają się tylko ci, którzy mają najwyższe, a z wielkich producentów to, jak sobie przypominam, tylko Iran przyznał, że ze sprzedaży na eksport blisko 100 mln ton ropy uzyskał 80 mld dolarów przy koszcie 5 mld. W tej sytuacji nie można liczyć na obniżenie cen, jednak można mieć nadzieję, że zastąpienie kopalin przez inne źródła energii zmusi do obniżenia poziomu ich cen.
W Polsce do wzrostu cen, szczególnie żywności i artykułów codziennego użytkowania, przyczynia się znaczne zwiększenie liczby konsumentów.
Wprawdzie z przybyłych do nas ponad 7,5 mln uchodźców z Ukrainy na stałe chyba nie pozostaje więcej niż 2,5–3 mln (brakuje dokładniejszych danych), ale i to wystarczy, żeby zwiększyć nacisk na rynek, a w konsekwencji wywołać zwyżkę cen.
Mając jednak na względzie skalę inflacji i jej trwanie trzeba szukać i innych przyczyn. Jako naturalny odruch można zaliczyć wojnę za ścianą, która może w każdej chwili zawitać do nas. Taka reakcja społeczna jest naturalna, jednakże powinna ona objąć w większym stopniu artykuły trwałego użytkowania, tymczasem wzrost ich cen notowany był na długo przed pojawieniem się inflacji. Pewną wskazówką może być fakt niezmienionej podaży, ale to i tak nie tłumaczy ciągłości zjawiska. Jak zwykle w takich przypadkach ma w nich swój udział czynnik psychologiczny, a szczególnie podsycana przez media groźba wojny europejskiej.
Chcąc prowadzić skuteczną walkę z inflacją trzeba przede wszystkim oddziałać na nastroje społeczne przez podkreślanie w dyspozycyjnych mediach perspektywy bliskiego zakończenia wojny i demonstrując środki przyśpieszonej odbudowy. Niezbędne jest też dokonanie posunięć finansowych przez ograniczenie podaży pieniądza na rynek i wskazania możliwości inwestycyjnych. To co się dzieje w tej chwili, czyli dorzucanie pieniędzy, służy dalszemu postępowi inflacji.
Ludzie muszą sobie zdać sprawę, że chcąc powstrzymać proces wzrastania cen należy po prostu ograniczyć wydatki i to jest zabieg niezbędny.
Dobrze by było wprowadzić na rynek szereg produktów zastępczych w odpowiednio niższej cenie.
Tylko zespolone działanie wielu czynników może skutecznie powstrzymać proces stałego wzrostu cen. Dla zapewnienia pomyślnego rozwoju gospodarki potrzebna jest stabilizacja finansowa z dopuszczalną, minimalną inflacją. W sytuacji Polski jest to szczególnie niezbędne wobec potrzeb nadrabiania zaległości cywilizacyjnych i konieczności podnoszenia stopy życiowej do poziomu zbliżonego do krajów „starej” UE. Obecnie mamy poziom dochodów indywidualnych Polaków niewiele przekraczający 50% przeciętnej unijnej.
Jest to zjawisko nie tylko groźne dla nas, ale i dla stabilizacji całej Europy. Niestety władze UE tego nie rozumieją, lub utrzymują celowo ten stan dla czerpania z niego zysków.
Bogate kraje europejskie posiadają system bankowy, umożliwiający podjęcie walki z inflacją, ale rzadko z niego korzystają, po prostu – bogatym to się nie opłaca. Wzrost cen działa na korzyść największych kredytobiorców i bankierów (a jest to ta sama kasta), którzy w ten sposób ograbiają drobnych ciułaczy.
Obecna „inflacja” nie spadła na nas z nieba, wszystkie przesłanki wskazują na celowe działanie.
Wojna na Ukrainie jest z racji swojego rozmiaru i zasięgu znacznie mniejszym powodem do kolosalnej podwyżki cen nośników energii, aniżeli była np. wojna wietnamska, czy iracka. Spadek eksportu rosyjskiej ropy o 30–40 mln ton rocznie ma się nijak do blisko 3 mld ton stanowiących przedmiot światowych obrotów międzynarodowych, podobnie jak zmniejszenie dostaw ukraińskiej pszenicy o 15 mln ton w stosunku do 700 mln ton globalnej produkcji. Może nieco inaczej wygląda sprawa gazu ziemnego, ale też ograniczenia nie przekraczają 5% zapotrzebowania.
Skąd zatem takie podwyżki?
Mamy doświadczenie z poprzednich, gwałtownych podwyżek cen ropy, sytuacja polityczna za każdym razem była tylko pretekstem do podejmowania decyzji o podwyżkach. Decydenci, przedstawiciele krajów OPEC, ale nie tylko, doszli do wniosku, że jest okazja do dokonania następnej gwałtownej grabieży i puścili w ruch machinę podwyżek, tym razem rozszerzając zasięg.
Rzeczywiste straty z tytułu ograniczenia podaży ropy i gazu z Rosji nie przekroczyły 100 mld dolarów, natomiast wywołane nimi straty z tytułu inflacji, a raczej podwyżek cen, to przynajmniej 2 biliony (nasze, nie amerykańskie) dolarów i stale rosną. Można wprawdzie uznać, że przeliczając w relacji do światowego PKB to 1,5 % czyli „tylko” półtora biliona dolarów, ale trzeba mieć na uwadze też kroczący, a raczej chyżo biegnący charakter inflacji., tak, że wymieniona kwota 2 bilionów wydaje się być uzasadniona.
Najbardziej irytująca w tym wszystkim jest bezradność wszystkich władz z największymi potęgami na czele. Potrafimy zaprojektować najbardziej skomplikowane urządzenia, a nie potrafimy dokonać stosunkowo prostego rachunku skutków bezpośrednich i wtórnych prymitywnego zabiegu dokonywanego na zasadzie „kup pan cegłę”. Tego nie można ocenić inaczej jak tylko działanie celowe i jeszcze jeden spisek, w którego matni żyjemy, o czym w kontekście politycznym niedawno pisałem.
Czy jest na to sposób i jaki?
Z mojego nieco przydługiego, przynajmniej w ocenie niektórych, życia przypominam sobie jak w parę lat po wojnie zaistniał problem rozliczeń za węgiel sprzedawany do Szwecji. Na całe szczęście był sprzedawany bez sowieckiego pośrednictwa, tak jak np. do Finlandii i cała kwota należności trafiała do Polski. Szwedzi, którzy należeli do grupy funtowej, zwrócili się z propozycją rewizji cen na przewidywany wypadek dewaluacji funta w stosunku do amerykańskiego dolara. Wówczas urzędujący wiceminister MHZiŻ, niejaki Kutin, jako prawdziwy marksista doszedł do wniosku, że Szwedzi bez „jego” węgla żyć nie mogą i trzeba skorzystać z okazji i kapitalistów pognębić. Wobec tego odmówił jakichkolwiek negocjacji.
Na to Szwedzi zareagowali zaniechaniem zakupów w Polsce węgla, sięgając do wojennych zapasów, które topili w jeziorach na wypadek gorszych czasów. Paradoksalnie, te czasy nie nastąpiły w czasie wojny, ale dopiero po wojnie zawdzięczając komunistycznym rządom w Polsce.
A w Polsce w kopalniach i w portach rosły hałdy niesprzedanego węgla, co w końcu zmusiło do swoistej Canossy z koniecznością zgody na gorsze warunki aniżeli poprzednio proponowane przez Szwedów. Zaś towarzysz Kutin w nagrodę za prawdziwie marksistowską postawę został przeniesiony, ale nie do więzienia, które mu się należało, lecz na równorzędne stanowisko w handlu wewnętrznym, gdzie mógł już bez przeszkód swoje teorie realizować.
Taki prosty przykład, z którego nikt nie skorzystał, a paniusie z władz unijnych zamiast ponieść zasłużoną karę, domagają się następnych samobójczych posunięć klimatyczno biurokratycznych, Nie wykluczone, że podobnie jak ów Kutin wiedzą, że służba „for her masters” będzie na pewno nagrodzona, niezależnie od skutków dla ludu.
W taką grę bawimy się już od dawna i nikt, jak dotąd, nie pomyślał, że czas najwyższy skończyć z tym definitywnie, a nie błagać o łaskawość.
Inne tematy w dziale Gospodarka