Andrzej Owsiński
Co robić z polskim rolnictwem?
Trzeba przyznać, że rząd obudził się w sprawie rolnictwa z kontynuowania przez dziesiątki lat wieloletniej drzemki, uprawianej jakby w spadku po PRL. Dziedzictwo pezetpeerowsko-zeteselowskie polegało głównie na zaniechaniu, co w warunkach PRL było zrozumiałe z racji stałych nacisków na kolektywizację. Gomułka wykręcał się od tego, a Gierek posłużył się wybiegiem w „zespolone gospodarstwa specjalistyczne”, które były drobnym marginesem całego, opuszczonego polskiego rolnictwa.
Po 1989 roku zaistniały warunki na wejście z polskimi produktami rolnymi na rynek EWG, niestety zabrakło promocji, a „transformacja” gospodarki uderzyła mocno w rolników, rozwierając nożyce cen. Nowe utrudnienia nastąpiły w procesie wejścia do UE przez zastosowanie limitów produkcyjnych, dyskryminacji dotacyjnej i różnego typu szczegółowe regulacje. Polski rolnik jakoś sobie z tym radził, zabrakło jednak gospodarstw rolnych o odpowiednim areale i wyposażeniu.
Z 1,5 mln gospodarstw rolnych i tyleż zatrudnionymi w rolnictwie (przynajmniej wg GUS) pokutujemy w samej końcówce unijnego rolnictwa pod względem wydajności. Oczywiście trudno się nam mierzyć z warunkami naturalnymi rolnictwa francuskiego, ale z niemieckim to już możemy. Niestety, przy zbliżonej powierzchni gruntów rolnych (odpowiednio 14,5 i 16 mln ha) wydajność rolnictwa niemieckiego jest trzykrotnie większa, przy 1/3 stanu polskiego zatrudnienia,
Można z tego wyciągnąć wniosek, że liczbę gospodarstw rolnych trzeba w Polsce zredukować do pół miliona i wyposażyć je w takie środki, jakie posiadają Niemcy. Obawiam się, że, ze względu na koszty materialne i społeczne, taka operacja jest nieopłacalna. Znacznie efektywniejsze byłoby szybkie, ale stopniowe tworzenie gospodarstw przystosowanych do wymogów współczesnego rolnictwa. W tej chwili takich gospodarstw posiadamy w przybliżeniu około 150 tys. a trzeba przynajmniej 300 tys. i to jest cel, któremu warto poświęcić czas, pracę i pieniądze.
Reszty nie ruszałbym, traktując, że celem ich istnienia nie jest produkcja towarowa, ale pewien, wybrany sposób na życie i pomoc w utrzymaniu rodziny, ale też i godne szacunku pielęgnowanie rodzinnych gniazd.
Wielką przeszkodą w normalizacji gospodarki rolnej w Polsce i w całej UE jest brak jakiejkolwiek idei rozwojowej tej dziedziny. Administracja unijna ogranicza się do stosowania protekcjonizmu, uprawiając zawzięcie zbiurokratyzowany, szkodliwy i kosztowny system dopłat i nakazów. Przed przeszło rokiem pisałem na ten temat i wydaje mi się w obecnej sytuacji warto te uwagi przypomnieć (22.09.2020 r.).
Andrzej Owsiński
Los polskiego rolnictwa
Muszę zacząć od wspomnienia: przed prawie trzydziestu laty w czasie mego spotkania z ówczesnym marszałkiem sejmu, Wiesławem Chrzanowskim, zostało poruszone, między innymi, zagadnienie przygotowania polskiego rolnictwa do wejścia do EWG (jeszcze nie było UE). Potrzeba omówienia tej sprawy wynikała z mojej wizyty w parlamencie europejskim dla odbycia rozmów z frakcją chrześcijańsko-demokratyczną w odniesieniu do uzyskania w tej mierze poparcia ze strony najsilniejszego wówczas ugrupowania.
Mój rozmówca największe zastrzeżenia miał do stanu polskiego rolnictwa, nie pasującego, z racji rozproszenia, do wielkoobszarowego rolnictwa zachodniej Europy, uważając, że rolnictwo czechosłowackie i byłej NRD jest lepiej do tego przystosowane. Sprzeciwiłem się temu stanowisku, argumentując, że w nakładzie pracy i kosztach wytwarzania polskie rolnictwo jest w Europie nie do pobicia. Wynikało to z prostej przyczyny, że polski chłop nie liczył jako elementu kosztu produkcji własnej robocizny i nie pracował 8 godzin przez 5 dni w tygodniu, ale przynajmniej 12 godzin przez 6 dni nie licząc niezbędnych prac w niedziele i święta. Ponadto już wówczas był zainteresowany ewentualnymi zmianami w uprawach i hodowli, trzeba było tylko mu pomóc w uzyskaniu większego areału i wyposażeniu w maszyny. Przez blisko trzydzieści lat nie zrobiono w tym kierunku niczego istotnego.
Krajową produkcję maszyn rolniczych niemal całkowicie zlikwidowano, a ziemię z milionowych zapasów funduszu oddano w ręce spekulantów, lub nie wiadomo w czyje.
Rozdrobnienie gospodarstw pozostało po dzień dzisiejszy, mamy ich statystycznie półtora miliona, z czego realnie prawdziwych rolników jest nie więcej niż pół miliona. Gdyby w ręce tych rolników oddano cały zapas ziemi, to mielibyśmy średnią powierzchnię gospodarstwa nie 10 lecz ponad trzydzieści hektarów. Obecny stan rozproszenia wynika z faktu uznania, że gospodarstwo rolne zaczyna się już od jednego hektara. Jest to oczywista fikcja, ale umożliwia korzystanie z szeregu przywilejów z KRUS’em na czele. Niektórzy zaś trzymają ziemię wyłącznie dla dotacji.
Przed wojną nadmierna ilość gospodarstw rolnych wynikała z braku możliwości innych zajęć, miał temu zapobiec program industrializacji kraju z COPem na czele. Prowadzono ponadto intensywnie proces komasacji gruntów, umożliwiający organizowanie racjonalnej gospodarki.
Po wojnie zostało to przerwane w oczekiwaniu na kolektywizację, która wprawdzie została wstrzymana w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, ale na skutek stałych nacisków sowieckich, którym kłuła w oczy wyższa efektywność polskiego rolnictwa indywidualnego, obawiano się wszelkich działań, zmierzających do umocnienie prywatnych gospodarstw. Gierek wprawdzie wymyślił że skolektywizuje polskie rolnictwo na zasadzie powiązanych systemem skupu i zaopatrzenia gospodarstw specjalistycznych, dążąc do ich zespalania i uzależnienia od państwowego systemu zaopatrzenia i zbytu, niezależnie od powszechnego obowiązku kontraktacji.
W czasie procesu „transformacji” polskie rolnictwo zostało potraktowane jako masa upadłościowa, z którą niech się dzieje co chce. Utrudnień wprawdzie było co nie miara, sam się z tym zetknąłem kiedy przymusowo przeszedłem na emeryturę i postanowiłem wykorzystać moje uprawnienia, a także dziedziczny zawód i zająć się upadłym gospodarstwem, które można było kupić za stosunkowo niewielkie pieniądze. Jeszcze za PRL mogłem po cenie oczywiście nie pokrywającej kosztów produkcji dostarczać zboże do państwowych magazynów, ale po 1989 roku było coraz trudniej, a nawet były lata, w których nie było możliwości dostawy.
W ten sposób, mimo zawziętości polskiego rolnika, nasze rolnictwo, przy posiadaniu podobnego areału osiąga zaledwie 40% produktu rolnictwa niemieckiego. I dlatego polskie rolnictwo powinno ulec gruntownej przebudowie, ale w odpowiednio łagodnej formie, a więc najpierw ustalenie nowej granicy pojęcia gospodarstwa rolnego w odróżnieniu od gospodarstwa ogrodniczo-sadowniczego, które może mieć mniejszą powierzchnię, ale za to wyposażenie i uprawy zgodnie z nazwą.
Niezbędne uzupełnienie gruntów istniejących gospodarstw powinno być traktowane priorytetowo w stosunku do innych form obrotu ziemią. Przeprowadzenie komasacji i dwukierunkowej melioryzacji przyczyni się do poprawy warunków gospodarowania. Równocześnie, niezbędne jest odtworzenie zniszczonych i budowa nowych zbiorników retencyjnych wody, a także instalowanie deszczowni. Na szeroką skalę powinno być rozwinięte rolnictwo ekologiczne wraz z niezbędnymi zakładami przetwórstwa i sprzedaży. Odbiorcy się znajdą, tylko muszą mieć maksymalne gwarancje na rzeczywiście czyste ekologicznie produkty. W tym należy widzieć przyszłość rozwojową polskiego rolnictwa.
Jest jednak poważne zastrzeżenie w odniesieniu do dalszej egzystencji rolnictwa w Europie. Nieprzytomna gonitwa za ilościową efektywnością gospodarki rolnej spowodowała potraktowanie jej na zasadzie fabryki żywności, podobnie jak lasy jako fabryki drzewa. W stosunku do lasów nastąpiła już zmiana nastawienia, natomiast w rolnictwie dotąd nie drgnęło, a przecież podobnie do lasów ziemia uprawna, niezależnie od formy upraw, nie może być traktowana jak fabryka. Muszą być przestrzegane prawa przyrody i harmonijne współistnienie z całym środowiskiem przestrzennym, lasami, wodami, terenami nieuprawnymi z ich florą i fauną, ale też i z wymaganiami zdrowej egzystencji ludzkiej w tym środowisku.
Przystosowanie obszaru Polski do tych wymagań będzie zadaniem niełatwym, ale wykonalnym w ciągu najbliższych dziesięcioleci. Większe trudności występują w krajach zachodniej Europy, przywykłych do bardzo wysokiego poziomu chemizacji rolnictwa i nasycenia gospodarką hodowlaną. Najlepszy przykład to zagęszczenie hodowlą bydła: - w Polsce przypada 25 sztuk na jednostkę powierzchni gruntu, w Niemczech -50, a w Holandii i Belgii 125. Trzeba również zrezygnować z wysokiej wydajności upraw przez ograniczenie sztucznego nawożenia i środków ochronnych kładąc większy nacisk na naturalne sposoby zwalczania plag szkodniczych w rolnictwie.
Całość tych przedsięwzięć wymaga zmian w polityce rolnej UE, która w zasadzie nie posiada żadnego programu, poza hasłami bez pokrycia i ładowaniem pieniędzy dotacyjnych w największych, bezwzględnych eksploatatorów ziemi, nie liczących się ze zgubnymi skutkami swojej działalności. UE musi wreszcie zrezygnować z bezsensownej produkcji za wszelką cenę i wytwarzania nadwyżek poza potrzebami samej Unii powodujących konieczność stosowania dotacji eksportowych i bezmyślne niszczenie rolnictwa w krajach w których jest ono niemal jedynym źródłem dochodu narodowego.
Na tle tych podstawowych problemów rolnictwa polskiego i europejskiego straszenie katastrofą z powodu wstrzymania hodowli zwierząt futerkowych i wzmożenia kontroli hodowli zwierząt gospodarskich wygląda nieco humorystycznie. Po pierwsze: hodowlą zwierząt futerkowych nie zajmują się rolnicy, lecz poszukiwacze szybkiego dochodu przy minimalnych nakładach inwestycyjnych i nie wiązałbym tej sprawy akurat z rolnictwem. Natomiast z punktu widzenia zastrzeżeń moralnych istnieje podobny problem w stosunku do wszelkiej hodowli zwierząt przeznaczonych na ubój. Istnieje zawsze aktualny problem warunków utrzymywania zwierząt, wychodząc z założenia, że każde zwierzę nie może być traktowane jak rzecz, a jeżeli jest własnością człowieka to obowiązkiem właściciela jest dbanie o przyzwoite warunki bytu zwierzęcia.
Znakomita większość ludzi zupełnie nie orientuje się w potrzebach hodowanego stworzenia, jedni starają się o zapewnienie mu wg ludzkich pojęć luksusowych warunków, które nie tylko, że nie są potrzebne, ale nawet wręcz szkodliwe, inni natomiast nie rozumieją, że zwierzę odczuwa ból i inne dolegliwości wynikające z niewłaściwego traktowania. Od tego jest wychowanie domowe i szkoła, żeby się nauczyć właściwego stosunku do zwierząt, a w praktyce to do całej otaczającej nas przyrody.
Istotne jest kto ma prawo kontrolowania czy obowiązujące przepisy w tej dziedzinie są przestrzegane. Otóż, nie ujmując nic ze społecznych inicjatyw, dotyczących ochrony przyrody nie można udzielać im uprawnień zastrzeżonych dla organów państwa. Tylko organy nadzoru weterynaryjnego, sanitarnego i policyjnego mogą być upoważnione do kontroli i nakładania kar administracyjnych za nieprzestrzeganie konkretnych przepisów. Sławoj – Składkowski nie patyczkował się z takimi problemami. Wydał po prostu zarządzenie o warunkach przestrzegania higieny i utrzymywania zwierząt. I tak nie wolno było trzymać psów strzegących gospodarstwa na uwięzi, a przynajmniej na linie umożliwiającej psu ruch. Za niewłaściwe traktowanie zwierząt groziła kara pieniężna wymierzana przez policjanta. Z reguły było to 5 zł za brud, złe traktowanie zwierząt, brak „sławojki”, nie pobielony płot, kąkol w polu itp.
Trzeba przyznać, że takie wyśmiewane rozporządzenie premiera i ministra spraw wewnętrznych dawało znakomite rezultaty praktyczne i nie potrzebne było wielkie ustawodawstwo, wywołujące obecnie poważny kryzys polityczny. Trzeba umieć rozróżnić jakie sprawy reguluje się ustawami, a jakie zwykłymi rozporządzeniami ministerialnymi czy ewentualnie rządowymi. Niestety nad całym ustawodawstwem „IIIRP” ciąży spadek po PRL że każda sprawa musi być uregulowana ustawowo bez pośrednictwa rozporządzeń wykonawczych. Prowadzi to do inflacji ustaw i kazuistyki, dezaktualizujących się lada moment przepisów. Ten feldfebelski system rządzenia stosuje również administracja UE z opłakanymi skutkami. W ten sposób ogranicza się inicjatywę i odpowiedzialność rządu czyniąc z niego jedynie posłusznego wykonawcę drobiazgowych poleceń parlamentu. Podobnie wygląda rola sądów, które wykorzystują sytuację zdejmując z siebie odpowiedzialność za werdykty i stosując powszechnie obstrukcję.
Jakiegokolwiek problemu się nie tknie, wychodzą na jaw mankamenty systemowe i zachodzi realna obawa, że bez zmiany systemu rządzenia nie da się niczego porządnie załatwić.
Inne tematy w dziale Gospodarka