Andrzej Owsiński
Szczera naiwność – specjalność polskiej dyplomacji
Rocznice sierpniowe i wrześniowe są okazją do wznowienia nieustannej dyskusji na temat błędów i osiągnięć polskiej polityki na forum międzynarodowym w ostatnim stuleciu. Do dziś istnieją ciągle żywe spory na temat polityki Piłsudskiego, Dmowskiego a także Becka, osoby o znacznie mniejszej politycznej wadze, ale spełniającej szczególną rolę w polskiej polityce zagranicznej.
Po pierwsze, trzeba stwierdzić że dyplomacja jest tylko narzędziem polityki zagranicznej państwa, a kto ją prowadzi, to jest zależne od wewnętrznych układów politycznych. W Polsce, w początkowym okresie niepodległości, Piłsudski jako Naczelnik Państwa sprawował decydującą rolę, jednakże w trakcie wojny bolszewickiej doszły do głosu stronnictwa profrancuskie, ograniczające polskie ambicje na wschodzie. Koronnym przykładem był traktat ryski, rezygnujący nawet z gotowości do ustępstw ze strony sowieckiej. Po maju 1926 roku polską politykę zagraniczną prowadził osobiście Piłsudski, który, chcąc mieć na stanowisku ministra spraw zagranicznych człowieka całkowicie mu oddanego, wymienił fachowca Zaleskiego na artylerzystę Becka (ta specjalność przydała mu się w czasie rozmowy z Hitlerem, na krzyki którego zareagował: “Panie kanclerzu, niech pan nie krzyczy, ja jestem artylerzystą i hałasu się nie boję”. Co zresztą pokwitował tłumacz Hitlera – Schmidt stwierdzając że jedynym człowiekiem, który nie bał się wrzasków fuehrera był Beck. Mimo wszystko to jednak nie było wystarczające dla fachowego wypełniania funkcji dyplomatycznych. Po śmierci Piłsudskiego Beck samodzielnie przejął zadanie reprezentowania polskiej polityki zagranicznej, traktując ją jako wierne spełnianie woli Komendanta (tak zwracali się do Piłsudskiego tylko najbliżsi współpracownicy z czasów legionowych).
Niezależnie od oceny słuszności polityki, mają znaczenie wypowiedzi, a nawet gesty o charakterze dyplomatycznym, z których rozmówcy wyciągają niekiedy całkiem praktyczne wnioski. Wydaje się że największą zasługą Piłsudskiego jest umiędzynarodowienie problemu polskiego przez przewidzenie “pochodu zwycięstwa z zachodu na wschód” w I wojnie światowej i udziału w niej polskiej szabli.
Wbrew poglądom wszystkich polskich polityków o niekwestionowanych zasługach dla polskiej sprawy, poszukujących oparcia w różnych mocarstwach, jedynie Piłsudski postawił otwarcie sprawę walki o niepodległe państwo polskie. Nie udało mu się wprawdzie stworzyć niezależnej polskiej armii, ale jego inicjatywa wpłynęła na powołanie Legionów Polskich. Udział żołnierza chętnie bijącego się z Moskalami zwrócił uwagę państw centralnych, a szczególnie Niemców, na celowość utworzenia Królestwa Polskiego (nie mylić z “kongresowym”) dla powołania nawet milionowej polskiej armii zastępującej Niemców na froncie wschodnim. Wprawdzie nie było króla, ale skład Rady Regencyjnej mógł budzić zaufanie Polaków, wchodzili do niej niekwestionowani przedstawiciele polskiej elity: arcybiskup Kakowski, książę Lubomirski i hrabia Ostrowski.
Ten fakt wywołał przerażenie u Francuzów, w obawie przed wzmocnieniem niemieckich sił na froncie zachodnim, zastąpionych przez Polaków na wschodzie. Wbrew swojemu stanowisku traktowania sprawy polskiej jako domeny rosyjskiej, zostali zmuszeni do poczynienia gestów w polską stronę z uznaniem polskiego przedstawicielstwa w gronie alianckim, a przede wszystkim powołania polskiej “błękitnej armii”.
Przeciwnicy Piłsudskiego przypisują zasługi w tym względzie Dmowskiemu i polskiemu komitetowi narodowemu. Nie kwestionując ich zasług trzeba stwierdzić, że realia w postaci zagrożenia możliwością wyboru przez Polaków sojuszu z państwami centralnymi, spowodowały zmianę stanowiska Francji.
Przy tej okazji zresztą Piłsudski popełnił dyplomatyczny błąd, odmawiając Besselerowi objęcia dowództwa “milionowej polskiej armii, wyposażonej przez Niemców w najlepszą na świecie broń”. Miał możliwość taktycznego wstrzymania się z odpowiedzią dla przygotowania polskich warunków takiej transakcji. Francuzi byliby zmuszenia do podniesienia ceny przetargowej, a w tej sytuacji uznali, że enigmatyczne określenie Polski jako sojusznika bez żadnych dalszych zobowiązań politycznych wystarczy. Chodziło im głównie o nienaruszenie obowiązków sojuszniczych w stosunku do Rosji. Polska była potrzebna Francji jedynie po to, żeby pokonać bolszewików i przywrócić Rosję zależną od francuskich wpływów.
Stąd wywiódł się drugi błąd Piłsudskiego, który po zwycięskiej wojnie i zawarciu traktatu ryskiego wybrał się do Francji w celu zawarcia sojuszu wojskowego, licząc na zastąpienie w tej roli byłej Rosji. Francuzi jednak ciągle liczyli na upadek bolszewickiej władzy i restytucję “ich Rosji”. Szansą polski było trzymanie Francji w nadziei na dokonanie tego polskimi rękoma, stąd było wskazane zawarcie sojuszu przed podpisaniem traktatu ryskiego. Wtedy cena polskiego uczestnictwa w tym aliansie byłaby zupełnie inna. Należało tylko podtrzymać francuskie nadzieje na polską pomoc “białej Rosji”, faktycznie zaś zrobić to, co leżało w polskim interesie.
Nieskrywana tendencja do utrzymywania “równego dystansu od Moskwy i Berlina” nie ułatwiała polskiej gry na utrzymanie się między młotem i kowadłem. Wprawdzie udało się zawrzeć z jednym i drugim sąsiadem odpowiednie pakty o nieagresji, ale przecież papierowe gwarancje nie były warte papieru, na którym je się podpisało, co obnażyło się w krótkim czasie.
Co innego miało znaczenie, po podpisaniu wzajemnej deklaracji o nieagresji z Niemcami w lutym 1934 roku Beck natychmiast został zaproszony do Moskwy rzekomo dla zrealizowania sowieckiej propozycji przedłużenia traktatu z 1932 roku, a więc bardzo świeżego. W istocie chodziło o rzecz znacznie poważniejszą, a mianowicie wybadanie, czy pogłoski o przyjęciu przez Polskę niemieckiej propozycji wspólnej wyprawy przeciw Sowietom mają jakieś uzasadnienie. Beck poświęcił wiele czasu na przekonanie swoich rozmówców, że dla Polski oferta niemiecka jest nie do przyjęcia, chociażby ze względu na groźbę niemieckiej dominacji. To już nie był błąd dyplomatyczny, to był strzał we własne kolano, a nawet oba. W ówczesnych warunkach odpowiedź mogła być tylko jedna: ‘Ani potwierdzanie, ani zaprzeczanie nie ma sensu, są tylko fakty polegające na zniesieniu wojny celnej z Polską prowadzonej przez republikę weimarską i znaczne zwiększenie wzajemnych obrotów. Mam zatem pytanie jakie propozycje z sowieckiej strony będą adekwatną odpowiedzią na niemieckie kroki. Jak dotychczas nie wywiązaliście się ze zobowiązań ryskich, zarówno w odniesieniu do ustalonej kwoty wpłaty na rzecz Polski jak i zwrotu zagrabionego mienia lub stosownego odszkodowania. Ponadto istnieją duże możliwości rozwinięcia wzajemnej wymiany handlowej i współpracy gospodarczej, wstrzymywanej dotychczas z sowieckiej strony.’
To są sprawy dające właściwą odpowiedź na takie czy inne propozycje niemieckie. Można było nawet posunąć się o krok dalej, proponując spotkanie ze Stalinem i oświadczenie, że współpraca polsko-sowiecka może powstrzymać niemiecki drang nach osten, gdyż ewentualny podbój Polski będzie tylko krokiem do ataku na Sowiety. Ani słowo nie padło o położeniu polskiej ludności pozostawionej na pastwę bolszewików. Takie możliwości zaistniałyby w przypadku przychylnego ustosunkowania się do odpowiedzi na pierwsze pytanie.
Udzielona przez Becka odpowiedź została potraktowana jako otwarcie drogi dla zbliżenia się z “lodołamaczem “ Hitlerem i rozwiązanie rąk w stosunku do Polski. Konsekwencją tego było między innymi ludobójstwo Polaków. Najlepszym wyjściem było utrzymywanie bolszewików w stanie obawy o polskie uczestnictwo w niemieckiej wyprawie przeciwko nim.
To, co napisałem w sprawie wizyty Becka w Moskwie w 1934 roku, to nie są uwagi ex post z wiedzą, której wtedy nie było. W Polsce doskonale wiedziano, co się dzieje w bolszewii i obowiązkiem każdego, kto miał możliwość kontaktu z sowieckimi władzami, a nie tylko ministra spraw zagranicznych, było upominanie się o naszych rodaków, których haniebnie panowie Dąbski, a szczególnie Grabski porzucili na bolszewicką pastwę. Wykorzystując oczywisty strach Kremla, zmuszający do zaproszenia Becka, była okazja do uzyskania konkretnych zobowiązań.
Odrębną sprawą jest ogólna ocena skuteczności działań czysto dyplomatycznych. Skrzyński robił co mógł, żeby zapobiec skutkom Locarno, ale Francuzi odprawili go z kwitkiem, a raczej z kpiną “małej ententy”. Dopiero gra Becka na Niemcy zmusiła ich do zaproszenia Rydza do Paryża, niestety wówczas jeszcze generał, absolutnie nie przygotowany i nie mający pojęcia o grze francuskiej, dał się nabrać na plewy i poprzestał na mglistych obietnicach oraz groszowej pożyczce, jeszcze w dodatku obciążonej takimi warunkami, że praktycznie do 1939 roku nie dało się jej ugryźć.
Niemniej o polskim, bezwarunkowym wyborze sojusznika, a raczej oddaniu się w zdradzieckie ręce francuskie, decydował Rydz, a nie Beck, którego wysiłki nie miały już większego znaczenia. Oczywiście Francuzi nie omieszkali skorzystać z okazji wizyt Becka w Berlinie i oskarżać go o zdradę sojuszu francusko-polskiego. Tylko, że wizyty francuskie w Niemczech z “Monachium” na czele nie miały prawa być traktowane na równych warunkach co polskie. Wprawdzie Beck popełnił też niewybaczalny błąd, posyłając pismo o gotowości Polski do udziału we francuskiej obronie Czechosłowacji, do zaciekłego wroga Polski, ówczesnego ministra spraw zagranicznych Flandina, który tego listu nie przedstawił wahającemu się Daladierowi. Jedynym wyjściem było wtedy przesłanie listu samemu premierowi francuskiemu, czego powinien dokonać polski premier, czyli Sławoj, a tego, ze względów ambicjonalnych, Beck zrobić nie chciał.
Ostatecznie można było poszukać innej drogi do Daladiera, ale istnieje obawa, że w sprawie czeskiej z polskiej strony było zbyt wiele zastrzeżeń, zresztą zupełnie uzasadnionych. Jednakże nie dostrzegana wówczas groza dalszego biegu wypadków nakazywała działania zdecydowane.
Wspomnienia tamtych wydarzeń to nie tylko historia, ale również gorzka lekcja na dziś, kiedy położenie Polski, a szczególnie zachowanie sojuszników zawiera wiele analogii. Obawiam się że afirmowane obecnie bezwarunkowe zaufanie do nich nie służy zbyt dobrze naszym życiowym interesom. Najlepszym dowodem na to jest sytuacja na białoruskiej granicy, otrzymaliśmy słowne poparcie z Brukseli, ale żadnych konkretnych działań. NATO nawet zdobyło się na wysłanie “małego zespołu ekspertów” do Łotwy. Trzeba na to wszystko odpowiedzieć ostro, że nie potrzebujemy waszych słownych wsparć ani waszych “ekspertów”, jeżeli chcecie nam pomóc i wykazać realną solidarność, to powinniście przysłać ekipę unijnej straży granicznej do pomocy i uczestniczyć w sfinansowaniu kosztów ochrony granicy UE.
Jak na razie wykazujemy jedynie radość z powodu słownego “wsparcia”. Oto jest towarzystwo, w jakie wpadliśmy, wypisz, wymaluj jak w 1939 roku, bowiem to co się dzieje na białoruskiej granicy to oczywista, niebezpieczna agresja, ale też i zapowiedź dalszej jeszcze groźniejszej eskalacji. Na co wtedy można liczyć ze strony takich sojuszników?
Inne tematy w dziale Polityka