ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE
24
BLOG

Miejsce ludzi mniejszych szans w partii prawicowej

ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE Polityka Obserwuj notkę 2

Dlaczego jest źle? Dlaczego nie stać nas na dotrzymywanie danego słowa? Kiedy zastanawiam się nad tym, przypomina mi się opowiadanie Malcolma Lowryego - Lapis, autora głośnej powieści Pod wulkanem. Akcja rozgrywa się w szpitalu. Jeden z współpacjentów głównego bohatera zwierza mu się, że nad historią jego choroby, nad ustaleniem diagnozy i dalszym leczeniem osobiście czuwa jeden z najlepszych tutejszych medyków.

Myśl, że jest pod opieką, że ktoś zajmuje się jego sprawą, pozwalała mu przetrwać pobyt w tym miejscu, pozwala mu żyć nadzieją na wyzdrowienie. Lecz gdy nareszcie, po paru tygodniach bezskutecznego oczekiwania na lekarza, dostrzegł go na korytarzu, podszedł do niego i starał się dowiedzieć, jak tam z jego problemem, zdziwiony lekarz zapytał go, kim jest i na co się skarży, bo go nie pamięta.

I druga przypowieść, tym razem z kolekcji moich niepowodzeń: w trakcie wędrówek po urzędach zdarzało mi się spotykać z tak zwanymi decydentami. Kiedy po raz pierwszy miałem rozmowę z oficjelem, z radości, że mogę mu przedstawić sprawę, z którą do niego przyszedłem, nie wiedziałem, gdzie mam się podziać. Byłem otumaniony ze szczęścia, że przy nim siedzę, że docierają do mnie jego wzniosłe sentencje, że w końcu doczekałem się wizyty u człowieka obdarzonego inteligencją.

W trakcie rozmowy, każdy z tych notabli wykazywał zrozumienie dla prezentowanych przeze mnie zagadnień, uznawał trafność i zasadność moich argumentów, wspólnie ze mną zastanawiał się, jak należałoby je rozwiązać, obiecywał pomoc, jednym słowem wychodziłem z ich gabinetów podniesiony na duchu, usatysfakcjonowany tym, że w końcu znalazłem kogoś zdolnego do odczuwania cudzego losu.

Lecz gdy po tygodniu nie następowały żadne tej rozmowy reperkusje, szedłem do nich jeszcze raz. Witali mnie jak dobrego znajomego. uż od progu zapraszali do wnętrza swoich pokoi, uśmiechali się nawet, tyle że już na początku rozmowy kazali mi przypomnieć, co mnie gnębi.

Wchodziłem do ich biur, siadałem w fotelu i zaczynałem od nowa. Mówiłem, przytaczałem, powoływałem się na przepisy, paragrafy i ustawy. W lot chwytali, w czym rzecz. Jak poprzednio, ubolewali nad absurdami dotykającymi niepełnosprawnych, biednych, poszkodowanych przez długotrwałą chorobę ofiarowywali się z pomocą, obiecywali, że pogadają z innymi dyrektorami wydziałów, a to z Architektem Miasta, a to z Lekarzem Wojewódzkim.

I znowu wychodziłem od nich z optymizmem, z wiarą i ufnością. Ale moja otucha, optymizm oraz pozostałe niedorzeczności, legły w gruzach, gdy odwiedzałem ich po raz trzeci i po raz trzeci musiałem przypominać, z czym przychodzę.

Tego rodzaju eskapad miałem w swoim życiu od pioruna i trochę, wszystkie razem wszelako nauczyły mnie ostrożności, rezerwy, sceptycyzmu. Nieufności wobec miotających obietnicami. Ludzi bezdusznych, okaleczonych brakiem wyobraźni, ludzi mentalnie zbiurokratyzowanych,nie przyjmujących do wiadomości, że w każdej chwili mogą przestać być zdrowymi i zacząć narzekać na własne postanowienia powstałe w czasach, gdy byli sprawni.

Od tamtych czasów mam uraz do niekompetentnych urzędników i przez chwilę zastanawiałem się nad sensem mówienia o tych sprawach. Zastanawiałem się nawet, czy jest ono komukolwiek potrzebne.

Po rozmowie z działaczem, który zjadł zęby na walce z wiatrakami, dotarło do mnie, że integracja potrzebna jest tylko mnie. No, może paru maniakom wierzącym w administracyjne cuda. Dotarło też do mnie, ze zanoszę modły do niewłaściwej kaplicy: powinienem uderzać ze swoimi apelami nie do związków inwalidzkich, nie pukać do nieistniejących serc urzędników, lecz powinienem adresować swoje teksty do tych, do których tu piszę.

Cdn.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka