W okresie prowadzenia onetowskiego bloga, niejednokrotnie pisywałem o swoim mieście. O Bydgoszczy. Jeden z teksów zatytułowałem prowokacyjnie: Bydgoszcz, moja kochana wiocha.
Miałem nadzieję na polemiczny rezonans, liczyłem na argumentacyjny pojedynek pod oburzonym tytułem ALEŻ SKĄD: Bydgoszcz nie jest wiochą, ale, jak zwykle, nie odezwał się żaden głos, choć dziennikarze z mojego regionu podczytywali moje posty.
Sądziłem wtedy i sądzę teraz, że Bydgoszcz jest ospałym, gnuśnowatym grajdołkiem z pretensjami do bycia miastem wojewódzkim, z przerośniętymi ambicjami do odgrywania znaczącej roli.
---------------------------------------
Uczestniczyłem w wyborach na radnego w Bydgoszczy. Od razu, by nie było nieporozumień, zaznaczę, że nie mam pretensji o to, że przegrałem wybory, że, moim zdaniem, byłbym lepszym kandydatem, niż aktualni radni. W ten małostkowy sposób wypowiadać się mogą tylko głupcy, a więc nie ja.
Mam za to pretensję do lokalnych dziennikarzy.
Jako jedyny, lub jako jeden z niewielu, prowadziłem na swoim ONETOWSKIM, skasowanym blogu, pierwszą w Polsce internetową kampanię wyborczą. Na blogu występowałem pod własnym nazwiskiem. Zamieściłem też swoje zdjęcie.
Przez krótki czas, na początku istnienia WOZiR - u przy UW, podjąłem pracę w charakterze reprezentanta ludzi przewlekle chorych i niepełnosprawnych.
Miałem głupawą nadzieję, że jako chory i otrzaskany z problemami inwalidów będę mógł podejść do ich spraw w sposób rzetelny. Lecz nie liczyło się zdanie człowieka doświadczonego przez los; bezduszność jest ciotką braku wyobraźni.
Pisałem listy do urzędów, do instytucji zajmujących się pomocą socjo - medyczną i integracją, jednak prócz epistolarnych wyrazów znudzonego poparcia, żaden wysoko postawiony cep nie kiwnął palcem, a wszyscy Niedzielni Samarytanie proponowali mi, bym na własny koszt podjął się tej pracy, oni zaś chętnie ją zaakceptują, więc gdy pisząc setny list w tej sprawie i przesyłając projekt Banku Danych o chorych otrzymałem lakoniczną odpowiedź przeznaczoną dla kretyna, stwierdziłem, że już nie interesuje mnie młócenie słomy.
Przedstawiałem na blogu swój szczegółowy program rozwiązań spraw medycznych i socjalnych. Zaprojektowałem i przedstawiłem ankietę przeznaczoną dla chorych, niepełnosprawnych i ich opiekunów. Pomogłaby ona zorientować się w rzeczywistych potrzebach mojego środowiska, a zarazem byłaby punktem wyjścia do stworzenia Banku Danych o tych grupach społecznych (byłaby realna możliwość ubiegania się o finansową pomoc UE na zorganizowanie wspomnianego tu banku).
Opowiadałem, o co mi chodzi, jakimi metodami oraz w jakiej kolejności co należy zrobić.
Lokalna telewizja, radio i gazety zostały przeze mnie powiadomione, lecz w żadnym z tych nośników nawet kulawej wzmianki nie znalazłem o tym fakcie.
Mam pretensję do dziennikarzy o to, że pomimo powiadomienia ich o wszystkich przytoczonych tu faktach, w audycji radiowej, wszyscy zaproszeni do dyskusji oświadczyli, że ŻADEN Z KANDYDATÓW NIE PRZEDSTAWIŁ PROGRAMU.
------------------------
Ważni zjawiali się w moim życiu i zanosili się od empatii, tylko przed wyborami. A już następnego dnia, mieli gdzieś te durne problemy niekompetentnych.
Przed wielu laty, po upadku komuny, w początkowym okresie ząbkowania naszego kapitalizmu, panował ogólny kociokwik: niebardzo wiedziano, co wolno, a czego - nie, pozwolono mi więc na bezpłatnie prowadzenie w gazecie X rubryki omawiającej problemy ludzi sprawnych umownie. Ale wkrótce przyszedł nowy szef tejże gazety i oznajmił mi, że jeśli chcę dalej bawić się w pomoc, to powinienem za to zapłacić. Zatem przestałem wierzyć w bociany, kapustę i serce na stołku.
---------------------
W nieodległym Toruniu, w mieście powiatowym, wre: po jego ulicach, w godzinach po 22, gdy w Bydgoszczy zamiera wszelki ruch, tu odwrotnie, tu zaczyna się Europa. Tu jest życie.
--------------------
Dlaczego jest źle? Kiedy zastanawiam się nad tym, przypomina mi się opowiadanie Malcolma Lowryego - Lapis, autora głośnej powieści Pod wulkanem. Akcja rozgrywa się w szpitalu. Jeden z współpacjentów głównego bohatera zwierza mu się, że nad historią jego choroby, nad ustaleniem diagnozy i dalszym leczeniem, osobiście czuwa jeden z najlepszych, tutejszych medyków.
Myśl, że jest pod opieką, że ktoś zajmuje się jego sprawą, pozwalała mu przetrwać pobyt w tym miejscu, pozwala mu żyć nadzieją na wyzdrowienie.
Lecz gdy nareszcie, po paru tygodniach bezskutecznego oczekiwania na lekarza, dostrzegł go na korytarzu, podszedł do niego i starał się dowiedzieć, jak tam z jego problemem, zdziwiony lekarz zapytał go, kim jest i na co się skarży, bo go nie pamięta.
I druga przypowieść, tym razem z kolekcji moich społecznikowskich niepowodzeń: w trakcie wędrówek po urzędach, zdarzało mi się spotykać z tak zwanymi decydentami.
Kiedy po raz pierwszy miałem rozmowę z oficjelem, z radości, że mogę mu przedstawić sprawę, z którą do niego przyszedłem, nie wiedziałem, gdzie mam się podziać. Byłem otumaniony ze szczęścia, że przy nim siedzę, że docierają do mnie jego wzniosłe sentencje, że w końcu doczekałem się wizyty u człowieka obdarzonego inteligencją.
W trakcie rozmowy każdy z tych notabli wykazywał zrozumienie dla prezentowanych przeze mnie zagadnień, uznawał trafność i zasadność moich argumentów, wspólnie ze mną zastanawiał się, jak należałoby je rozwiązać, obiecywał pomoc, jednym słowem wychodziłem z ich gabinetów podniesiony na duchu, usatysfakcjonowany tym, że w końcu znalazłem kogoś zdolnego do odczuwania cudzego losu.
Lecz gdy po tygodniu nie następowały żadne tej rozmowy reperkusje, szedłem do nich jeszcze raz. Witali mnie jak dobrego znajomego, już od progu zapraszali do wnętrza swoich pokoi, uśmiechali się nawet, tyle że już na początku rozmowy kazali mi przypomnieć, co mnie gnębi.
Wchodziłem do ich biur, siadałem w fotelu i zaczynałem od nowa. Mówiłem, przytaczałem, powoływałem się na przepisy, paragrafy i ustawy. W lot chwytali, w czym rzecz. Jak poprzednio, ubolewali nad absurdami dotykającymi niepełnosprawnych, ofiarowywali się z pomocą, obiecywali, że pogadają z innymi dyrektorami wydziałów, a to z Architektem Miasta, a to z Lekarzem Wojewódzkim.
I znowu wychodziłem od nich z optymizmem, z wiarą i ufnością. Ale moja otucha, optymizm oraz pozostałe niedorzeczności, legły w gruzach, gdy odwiedzałem ich po raz trzeci i po raz trzeci musiałem przypominać, z czym przychodzę.
Owsianko
DZIŚ POLECAM TEKST UZUPEŁNIAJĄCY MÓJ:
Kto narozrabiał w moim mieście?
Nie wiem. Celowo użyłem zwrotu semantycznego w moim mieście. Tak naprawdę nie czuję do tego miasta nic specjalnego. Żadnego sentymentu, czy resentymentu. Jakiejś więcej znaczącej więzi.
No bo niby dlaczego. Czy mam obowiązek, czy może dlatego, że tutaj do szkół chodziłem? Przecież gdzieś musiałem. Miasto brudne samo w sobie. Takie okrutnie surowe. Obcych traktuje lepiej niż swoich.
Cóż zrobić. Czasy takie nie inne. A ludzie? Większość skorzystała z równego startu. Wsiedli na lotnisku w samolot do Irlandii. Mają spokój i w okolicach świąt smutek na końcu nosa i zapytanie- dlaczego tak późno Odpowiedź też mają gotową- lepiej późno niż wcale.
Moje miasto, mieszkam w nim rzadko. Nie wiem po jaką cholerę tu wracam skoro mnie tutaj nie chcą? A jednak z każdej podróży zawsze powrotów czuję gorycz i szlag mnie trafia, że nie potrafię stąd odejść na stałe.
Kto włada tym miastem? Kto w nim rozkazuje? Tych co wykonują czarną robotę znam osobiście. Siedzą na urzędach cicho i pokornie. Nawet nie mają przerostu ambicji, żadnych ambicji. Ot są i chcą mieć święty spokój.
Polska o moim mieście nic nie wie, a jeśli, to za pośrednictwem pitawali sądowych. Nic więcej. Ktoś mówi, że tu kanciasto jakoś, że nie czysto do końca, że jakieś szwindle, ciemne sprawki, i takie tam inne rzeczy niesamowite...
Szum się zaczął. Ktoś sprawdza od zewnątrz. Może rozliczą przeszłość? Może.
Spoglądam na biurko, w nim szuflady, w nich książki i jakiś dziwny tytuł „Ciemna strona miasta" Ciekawe co w niej autor napisał, co chciał przez tytuł powiedzieć?
Polowanie, to dobra okazja, aby ustrzelić co nieco. Więc trwa nagonka, zwierzyna spłoszona, obok kłusownicy czatują gotowi do strzału. Czas stąd już spieprzać, po co drażnić. Ktoś mówi że mnie dopadli, że na kolanach jestem, że już nie wstanę...
Może nie chcę wcale? Nie dla mnie prezenty na czterech kółkach i spływów też nie lubię tak bardzo. Rzeka nie dość że wąska to jeszcze brudna. Nie mam też chrapki na biurko w urzędzie. Nie dla mnie wypłata co miesiąc w sprzedajnej redakcji tygodnika z alei smutnych marzeń. Laurki pisałem dla mamy i babci jeszcze w szkole u pana Albina.
A zresztą, oni w moim mieście mają swoje więzienie. Żarcie tam raczej kiepskie a w innych nie jest nic lepiej. Wybieram wolność. Wcale nie jestem ciekaw jak ściółka pachnie od spodu w lesie koło Strzelnicy. A gdyby się już stało, to pan S. z prokuratury w S., też sprawę by umorzył ze względu na niską szkodliwość społeczną czynu - sąd by się zgodził.
Póki co, chcę odwiedzać, niż być odwiedzanym na cmentarzu komunalnym, gdzie mój syn już spoczywa od dawna.
Tyle. Nie wiem kto w tym „moim mieście" aż tak narozrabiał. Nie wiem jaki miał powód. Może wariat?
Autor: Marek Olżyński
http://www.platformakociewie.pl/show.php?p=formularze/caly_uczesane&id=281
Inne tematy w dziale Polityka