Czasem nie ma słów, na powiedzenie czegoś sensownego, bo każdy wyraz ponad to, co ktoś napisał, a my przeczytaliśmy, wydaje się płaski, banalny, nie przystający do stworzonej atmosfery. Dla mnie jest tu właśnie taki moment, gdy nie wiem, co powiedzieć, jak skomentować przeczytany tekst.
Zamiast więc mówić, że życie jest bogatsze od fikcji, że teoria jest uboższa od praktyki, przytoczę fragment swojego opowiadania, ponieważ, wydaje mi się, ilustruje pogląd na względność ocen naszego cierpienia:
Wspomina i wraca pamięcią do chwil sprzed okresu leżenia i nie przestaje się zdumiewać. Jak to się wszystko zmienia, jak się naigrawa z niego los! Wtedy chodził jeszcze, jeszcze kuśtykał trzymając się mebli i nie wyobrażał sobie, że może być gorzej. Sądził, że osiągnął dno. I tak mu się wydawało, aż do momentu, gdy przestał wychodzić na zewnątrz, gdy zadomowił się w łóżku.
Porównuje tamtejsze oceny swojej zdrowotnej sytuacji z obecną i dochodzi do wniosku, że za kolejne parę lat znowu będzie zdziwiony dzisiejszymi narzekaniami. Znowu się posunie i zapadnie w ciemność.
Co prawda leży od lat i od lat jest sam. Leży i tęskni za Godotem, za kimkolwiek. Ale tęskni, przeżywa, czuje, myśli, rozmawia.
Kiedyś miał rodzinę, teraz nie ma nikogo. Ale zna takich, co rodziny nie mięli wcale.
Kiedyś był duszą towarzystwa, teraz jest duchem. Ale może wędrować po minionym, wspominać, co było, bo ma jeszcze pamięć.
Wszyscy najbliżsi pouciekali, wyparli się go, spisali na straty. Ale gdzie jest powiedziane, ze nie można żywić nadziei?
Więc zwykle jest pogodny. Pogodny, optymistycznie nastawiony do siebie. Optymistycznie, bo mogło być gorzej, mógł od razu postradać wszelkie zmysły. Jest więc pogodzony z dotychczasowymi i przyszłymi konsekwencjami choroby. Z życiem, które trwa. Z ograniczeniami, które postępują.
Marek Jastrząb
=======================================
A OTO POLECANY POST
Eutanazja i leżanka
Tak, przeleżałam kilkadziesiąt godzin na leżance. Godzinami opowiadałam, patrząc w okno na zmieniające się pory roku, o tym wszystkim co się w koło mnie dzieje, i obwiniałam cały świat, za to, że jest mi źle. Jakże byłam wtedy naiwna, wiem już teraz.
Kiedy nie mówiłam, wpatrywałam się w siedzącą naprzeciwko mnie na zwykłym stołku, kobietę.
Była piękna. Wiek około sześćdziesiątki. Długie białe włosy upięte w szykowny kok. Zawsze ubrana na czarno. Zadbane dłonie. Nie musiała nimi chyba nigdy nic robić. Mówiła cicho ale pewnie siebie. I tylko jej oczy były martwe.
Taka kobieta musi być zadowolona ze swojego życia, myślałam.
Ma piękny dom, wszędzie zdjęcia dzieci, z różnych okresów ich dorastania, kalendarz zapisany wizytami pacjentów do końca roku. I do tego lubi swoją prace.
Ta obca wówczas jeszcze mi kobieta urodziła piątkę dzieci. Do pewnego okresu jej życie było jedną wielką bajką. W wieku 18 lat poznała i rozkochała w sobie najlepszą partie z sąsiedztwa. Szybki ślub, zero problemów finansowych na starcie, i czule kochający mąż. Dzieci rodziły się z miłości, dorastały w ciepłym i rodzinnym domu.
Aż, jedno z dzieciaków utopiło się w basenie w ogrodzie. Mąż nie mógł sobie z tym poradzić i odszedł, ale nie, jak zazwyczaj jest przyjęte, do młodszej i ładniejszej. Nie, tym razem było inaczej.
Analies została sama z reszta dzieciaków. Nie musiała szukać pracy, pieniądze nie stanowiły problemu.
Potrzebowała jednak zrobić coś sensownego dalej ze swoim życiem. Skończyła studia. Dzień przed ostatnim egzaminem, w wypadku samochodowym, zginął jej najstarszy syn.
Utrata drugiego dziecka nie zabiła jej matczynego serca. Osłabiła je.
Życie już nie toczyło się tak sielankowo. Otworzyła gabinet. Szybko zyskała klientów. Dużo pracowała. I na swój sposób była pogodna i szczęśliwa.
Niespodziewany zawał serca odebrał jej trzecie dziecko. W czasie treningu na boisku upadł i zmarł kolejny syn.
Pomyśli ktoś, to nie może być prawda. Nie taka jest kolej rzeczy. To dzieci towarzyszą rodzicom w ich ostatniej drodze ku wieczności. A tu matka pochowała już trójkę.
Co za niesprawiedliwość, przyszło mi do głowy kiedy usłyszałam tę historię.
Z Analies zaczęłam się przyjaźnić. Przestałam ją odwiedzać jako "zagubiona duszyczka". Zapraszała mnie odtąd na herbatę, podawaną zawsze w porcelanowych filiżankach.
Jakiś czas temu dowiedziałam się, ze Ans, córka Analies, ma raka. Pamiętam ten moment, nogi ugięły się pode mną.
Była też w ciąży.
Przez bliskość z Analies, poczułam się sama wtedy, jakby ktoś walnął mnie obuchem. Otępienie. Wewnętrzna niezgoda na taki stan rzeczy. I ból.
Ans urodziła córeczkę. Rak zjadał ją bardzo szybko. Ojciec jej dziecka chciał tylko jeszcze zdążyć ją poślubić.
I decyzja o poddaniu się eutanazji.
Pierwsze podejście. Z trzech lekarzy, jeden był przeciwko. Odmowa. Wszyscy chorowali z Ans.
Decyzja skorzystania z tak drastycznego i nieodwracalnego posunięcia, nie bazowała w tym przypadku na wytyczanych zasadach moralnych, jakimi posługują się, najbliżej szukając, Katolicy, ale na zasadzie własnego sumienia. I bez poczucia winy i kary.
Jak się okazuje, nie było jej łatwiej podjąć czy też przejść obok niej bezrefleksyjnie i na szybko.
Analies wychowała się w domu, w którym pokazywano jej , ze "Boga" nosi się w sobie, a nie, oddaje mu się cześć, klęcząc na zimnej podłodze kościoła, że stosowanie uniwersalnej zasady "nie czynienia drugiemu tego, co tobie niemiłe", powinno nadawać jakość jej życiu.
Korzystanie ze wskazówek różnych nauk w czasie wędrówki przez życie, jest jak najbardziej wskazane, lecz odpowiedzialność za własne czyny ponosi się przed samym sobą.
I tak wychowywała również swoje dzieci.
Decyzje o eutanazji Ans podjęła sama po długich, płaczem, żalem, bólami przeplatanymi rozmowami z bliskimi, ale zgodnie z jej zasadami i wartościami.
Odeszła godnie.
A Analies ma jeszcze jednego syna...
I pokory w sobie dużo. I ciepła. I dobroci.
2007-10-19, 19:08:21
http://ustronna.salon24.pl/40770,index.html
Inne tematy w dziale Kultura