Czego to ludzie nie wymyślą, byle tylko dokopać analfabetom!
Otwieram stronkę salonowego blogu Cyncynata i z mety mam palpitacje, bo dowiaduję się, że w kraju leżącym z dala od głupoty, kwitnie zdrowy rozsądek. A kraj ten, to Nowa Zelandia.
Niby nic wielkiego, bo jaka to rewelacja, że istnieje gdzieś kraj normalny, kraj, w którym ludzie wiedzą, co to książka i że nie służy do wbijania gwoździ, do wkładania w buty lub w spodnie, by myślano, że jest nas więcej, jesteśmy wyżsi, prawie elokwentni!
Jaka to rewelacja, kiedy się powie, że książka nie służy do ciamkania przez naszą kurduplowatą inteligencję, ale że są narody potrafiące ją czytać, rozumieć jej treść i wiedzieć o tym, że człowiek powinien mieć otwartą głowę NIE TYLKO podczas trepanacji czaszki.
Niby, A jednak, jak śpiewał Okudżawa, żal.
Czytając Lolitę w NZ
2007-11-15, 07:25:30
Jedną z największych niespodzianek, które na mnie czekały w NZ jest stosunek miejscowej ludności do książek. Do tej pory pamiętam, jak podczas swojej pierwszej wizyty w NZ zajechaliśmy do jakiejś malutkiej mieściny. Mieścina, a raczej wiocha, miała na oko nie więcej, niż paręnaście domków.
Zatrzymaliśmy się na chwilę, by sprawdzić na mapie, gdzie się znajdujemy i czy się nie zgubiliśmy i moja uwagę zwróciła na siebie na biało pomalowana chałupa, z której wychodzili i wchodzili ludzie (a działo się to w niedziele). Na drzwiach chałupy widniał napis "Library".
Zrobiło to na mnie dość silne wrażenie, zrobiłem nawet zdjęcie, dawno utracone, które pokazywałem w Polsce wszystkim znajomym. To oczywiście świadczy o stereotypach, które siedziały i być może jeszcze siedzą w mojej głowie - nie wyobrażałem sobie, by ludzie mieszkający we wsi spędzają niedzielne popołudnia w bibliotece.
Ze słowem "wieś", bardziej mi się kojarzył film "Arizona", a moje nieliczne wizyty w polskich, ukraińskich, białoruskich, słowackich i innych wschodnich wsiach nigdy tego stereotypu poważnie nie zawiodły. A tu taka aberracja. No cóż, wtedy potraktowałem sprawę wyłącznie jako ciekawostkę.
No, ale na tym się nie skończyło. Mieszkałem przez jakieś 1,5 roku w Auckland CBD (Central Business District). Wynajmowaliśmy małe mieszkanko, którego głównymi zaletami były widok z 13tego pietra na ocean, zachody słońca nad wyspą-wulkanem Rangitoto i odległość od mojej pracy (40, może 50 metrów).
Jedna z głównych niedogodności była mała powierzchnia i niedostateczne umeblowanie, które było coraz bardziej widoczne z czasem, gdy powierzchnia mieszkania pokryła się nieregularna warstwa książek, płyt DVD i przeróżnych papierów, uniemożliwiająca sprzątanie i zwyczajne chodzenie. Sprawy nie naprawiało ani ustawianie książek w rządki, ani wywiezienie 4 dużych toreb z książkami do znajomych.
Ostatecznie problem został rozwiązany poprzez kupno domku. A szybkość przybywania książek była związana z ilością sklepów z książkami w promieniu 1km od naszego mieszkania.
Były to 3 duże sklepy i z 10 mniejszych. I pisząc "duży", nie przesadzam. Borders, odpowiednik polskiego Empiku, w 500 metrach od nas, to kilkupiętrowy gigant – większy, niż wszystkie mi znane sklepy książkowe we Wrocławiu razem wzięte.
Wewnątrz Borders jest całkiem spore cafe z wygodnymi krzesłami i moje wizyty w tym sklepie często trwały godzinami. Moja Żona zaś polubiła lokalne sklepy ze starymi książkami, których jest tu mnóstwo, i tez często wracała z torbą pełną książek.
Inną ciekawostką jest to, że w sobotę i niedziele o godzinach porannych jedynymi otwartymi sklepami na Queen Street, są duże sklepy z książkami. (No, co jest potrzebne ludności w niedziele o poranku? No, oczywiście, że książki.)...
d.c. TU: http://cyncynat.salon24.pl/46871,index.html
Inne tematy w dziale Polityka