ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE
57
BLOG

TRZEBA COŚ ZROBIĆ

ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE Kultura Obserwuj notkę 1

Jest piękny, słoneczny dzień. W taki dzień aż chce się żyć.

Ma wątpliwości, czy ujedzie bez narzekania na cokolwiek, czy choć z godzinę uda mu się wytrzymać bez zbolałej miny. Zastanawia się, czy zniesie po męsku cios, gdy dowie się, że nic mu nie jest, a nawet, że jest z nim gorzej, bo okazuje się, że ma końskie zdrowie i na próżno cienko prządł. Gdyby do tego doszło, czułby się obrabowany, zdradzony, jak dzikus na światłach, sam pośród skrzyżowań rozpędzonej metropolii, ogłuszony klaksonami, z włócznią w pozłotku, w odświętnej sukmanie z trawy i walkmanem na Irokezie. 

Wie, że gwałtowny nawrót zdrowia, to dla niego przekleństwo. W domu, gdzie mógł sobie cierpieć bez przeszkód, gdzie był otoczony markotną troskliwością, gdzie mu byle łachudra nie utrudniała chlipania i wybaczano mu nieznośne nastroje, gdzie, do woli i do przesady mógł posługiwać się taranem swojej choroby, swoim niewidocznym kuku, gdzie lubił patrzeć, jak ich skręca, jak międlą w sobie niewymowne wyrazy na jego temat, naraz traci wszelkie specjalne prawa, naraz nikt mu nie schodzi z drogi, a przeciwnie, popycha go na szafę, trąca łokciem i daje sójkę w bok.

Ludzie, którzy do teraz, ze spolegliwym oddaniem, pryskali na boki, gdy szedł, stawali niezrozumiałym okoniem, zaczynali komentować, wykpiwać i podważać każde jego posunięcie, decyzję, opinię, byle jakie sformułowanko. Po kątach i prosto w nos ośmielali się z niego drwić.

Z niego, co było niesłychane, nie do przyjęcia!

Widzi więc, że nie są to już przelewki, że nie ma tu dla niego przyszłości, że najwyższa pora wynieść się z tego miejsca niedoli, zabrać swoje tułacze pindelki i pójść na zatracenie.

Jak w sennych projekcjach, gdzie nagromadzały się przeczucia, zbiegi okoliczności, zdarzenia wydarte z iluzji, w pewnym granicznym momencie zaczął mieć dosyć swojego rozmamłania.

Zauważył, że już dobiegł do krańca swojej odporności. Dosyć miał siebie w roli mętniaka, pariasa, którego się omija, któremu nic się nie klei, nie zazębia, nie maceruje w jednorodny zamysł, który, jakkolwiek ciągle się zapowiada, rozwija i wyśmienicie rokuje, to przecież do niczego godnego wiwatów jeszcze się nie doczołgał.

Nadal znajduje się w zawieszonej pozycji, między młotem, a kowadłem, w pozycji gotowego do podejmowania, przekraczania i odpowiadania na zamówienia, w startowych dołkach, z rozbrajającym śpikiem zwisającym z nosa, z funkcjonalnym i dyspozycyjnym uśmiechem, na umownym rozdrożu, na przysłowiowym marginesie, jako kibic z dala.

Zaczyna z udziałem salw, piszczałek i tamburynów, naprężonych postaw, harcowniczych zaklęć, z determinacją, pośród szumnych postanowień, lecz w połowie zadania, bez fanfar i wyjaśnień przez bibułkę, metodą raczą, wycofuje się ze swoich deklaracji, rozsiewa dodatkowe zapewnienia, że pragnie wziąć się w karby i za bary z gigantyczną pracą, z rozłożystą mitręgą, że chce pokonać jej wyzwania i wyskoczyć z ram.

Mocno wierzy w to, że jest przygotowany do wykonania swoich zamiarów. Jak cepem szermuje i wywija co rusz to innymi, bardziej wymyślnymi, prawie ekskluzywnymi przysięgami na honor, na jakieś kolejne, nieodwołalne bum cyk cyk.

Jeszcze ma w pamięci swoje pokazowe strzykania, tiki, łamania w stawach. Jeszcze pamięta swoje artystyczne skrzywienia, nieśmiałe załamania rąk, wznoszenia i zamknięcia oczu z kataraktą.

II

Wstaje wypoczęty i od razu gotowy do podjęcia kieratowej pracy. Żwawym dreptem zmierza w stronę umiłowanej  wygódki. Nie trapią go daremne rozważania. W życzliwej scenerii secesyjnych rur, podnucając kawałki przebojów, doprowadza się do formy, zmywa nocne zacieki, dogala swoją chytrą mordkę śledziennika.

Nienawykły do żmudnej schludności, unicestwia natarczywy kudełek tkwiący nad miejscem przewidzianym na czoło. Konwaliowo rozpachniony, ubrany w czyściutką włosiennicę, udaje się do kuchni.

Spóźnionym duszkiem chłepcze płyn o bezkawowym smaku, chowa do teczki drugie śniadanko i zbiega ze swojego terrarium na przystanek.

Tam przestępuje z koła na koło i warczy na niego podstawiony pojazd.

Punktualnie i bezszmerowo uwozi go pod bramę Zakładu.

Przed wejściem na teren wita go cierpka oferma nosząca ksywę szef.

Na murze widnieje tablica ogłoszeń. Jej słowa ostrzegają: z powodu braku nafty, a także ze względu na turbulencję narastających problemów, tarapatów oraz pozostałych rozrywek, publiczne strzępienie ozora na temat trosk, jest surowo wzbronione i wstrzymane aż do odwołania.

Czyta, że jeżeli już jakaś awanturnicza jednostka nie może za siebie, nie umie powstrzymać się od głośnego wyrażania myśli, ma moralne wapory i ciśnie ją, by się z nimi podzielić, to niech tam, siła wyższa, niech sobie warcholi do woli, lecz tylko i wyłącznie po godzinach wytężonej pracy, w miejscach rzadko uczęszczanych, zadaszonych i wyznaczonych przez Wysoką Komisję.

Czyta, że manifestacyjne obnoszenie się z frustracją jest nawykiem szkodliwym. 

Po zapoznaniu się z odezwą, nie wie, co robić, jak się zachować. Zapomina przystroić twarz we właściwy i pożądany grymas powagi. Zamiast niego wypełza mu na oblicze mimowolny, lecz ostentacyjny wyraz radości, co go zmusza do korekty wyglądu.

Szef jednak udaje, że nie dostrzega nagannej miny i na stronie, cichcem, zachodzi w głowę.

Po okazaniu dowodu tożsamości,  przechodzi przez wąską dziurę na drzwi do Zakładu.

 Szef prowadzi go do hali z taśmociągiem na akord, skąd wypływa strumień haftek do balowych sukien.

Gdy stwierdza, że po latach użerania się z losem, przyjdzie mu dorobić się uznania i że być może dadzą mu zażyć odrobiny szczęścia, roznosi go nagła i nieprzerwana duma. Wydaje mu się, że chwycił Pana Boga za nogi, a haftki, że są jego skarbem, znalezioną, obrzmiałą skrzynką wymoszczoną perspektywami i alternatywami, złotem i bezlikiem wspaniałości.

Czuje, jak życie puszcza do niego figlarne zajączki. Obiecująca myśl o skarbie poczyna stepować mu po głowie, toteż, bez ceregieli, rozpoczyna ksiuty z fantazją.

Na wstępie postanawia, że choćby się waliło i paliło, nie będzie sobie kutwić na marzeniach, nie da się wpędzić w smutek.

Solennie przyrzeka sobie, że od tej pory mają w nim istnieć bez ograniczeń powodujących wzdęcia, przy otwartej kurtynie, na pełen regulator.

Zobaczył namiętne stado wystrzałowych kobiet, zwiewną płeć z biustami sprężynującymi od silikonowych możliwości.

Na myśl o tym, że wkrótce będą mu pokotem leżeć u wyniosłych stóp, z obleśnych ust na transmisyjny pas pociekła mu oskoma, a po plecach zatupały ciarki.

Poczuł w sobie moc, a na twarz wystąpiła mu optymistyczna zgorzel.

Poszedł za ciosem i rzucił się w stronę upojnych wizji.

Wyobraził sobie, że zamiast być tu, w świecie wybrakowanych dążeń, jest tam, gdzie wszystko jest na pewno i gdzie nie ma nigdy.

Rozpędzona  rzewność fabrykowała przed nim dalsze profity. Spodziewał się, że niebawem ujrzy się w jeszcze dorodniejszych anturażach, że, z powodu skarbu, nabawi się szlachetnego wyglądu i zacznie lśnić od niespotykanego szacunku.

Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, na jego zwiędłe oblicze wyborykał się, dawno nie używany i od nowa rozjarzony uśmiech człowieka, który wprawdzie wie, co to falstart i plucha w głowie, ale że nie pozwolił się zabiadolić, może teraz, ze skarbem na dłoni, zamiast z ręką pod kościołem, być zadowolonym do ostatniej kropli krwi.

Oto nareszcie, jako finansowy ozdrowieniec, łaskawca gotowy do otrzymywania rzęsistych splendorów, stanie w rzędzie ludzi, którym się powiodło, odkuje się za wszystkich, ofiaruje im wdowi kęs swojego majątku, będzie ich spróchniałą deską ratunku, zmieni im poharatany i ziewający byt w tarantellę karnawałowych podskoków.

Już widział się w otoczeniu pokłonów i czapkowań, nagród i owacji, już dostrzegał się na wszelkich możebnych i niemożebnych piedestałach, widział, jak się na nich rozpościera, wierci i nadyma, już dostrzegał, jak jest uhonorowany estymą, okrzyknięty równiachą i człowiekiem palce lizać.

Już niemal tak było, gdy przyturlała się do niego nad wyraz upierdliwa myśl, że czego by nie dokonał, i tak nie doigra się uznania u swojej starej, potulny więc, przygaszony i rozdeptany w sobie, schodzi z górnolotnych obłoków.

                             EPILOG

Po kilku dniach osowiałego wstawania do pracy i przykładania się do gruntownej zmiany charakteru, wyczerpany do cna swoją skruchą, zdezorientowany i przerażony, postanawia porzucić dotychczasowe sposoby na przetrwanie, spakować manatki i wypiąć się na sterczenie przy taśmie, wyjechać w nieznane, gdzie można być sobą, a na upartego, gdzie można być nikim.

Nie mówiąc za dużo, wkłada do kufra swoje zgrywne miny, łzy i cierpienia, swoje nostalgie i rekwizyty, dekoracje i przyklejane wąsy. Zrównoważonym krokiem opuszcza rodzinny karton, udaje się na dworzec i najbliższym osobowym jedzie do diabła.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura