Byli nasączeni zbawczymi radami, poleceniami, pociechami i przestrogami, toteż Mama załatwiła mi szkołę średnią - wieczorową, ogólniak dla pracujących i wózek na dojazdy. Miałem mieć indywidualne toki, specjalne zajęcia przez parę godzin w tygodniu. Ale pojawił się problem, bo wymagano zaświadczenia, że pracuję, a lekarze nie pozwalali. Pogadała więc z kim trzeba i nikt się nie czepiał. Nikt też nie traktował mnie specjalnie, przeciwnie. Szkoła była faktycznie średnia i to pod każdym względem. Przetłoczona, pedagogicznie posępna i niskobudżetowa, uczyłem się jednak pilnie, bo chciałem do czegoś dojść, coś osiągnąć, wejść na grzędę, zająć czymś zgorzkniały umysł, by uspokoić Mamę, że poradzę sobie, gdy zostanę sam.
Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie z daleka. Różniłem się od niej. Nie była przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdy poznaliśmy się, siedział tuż przy tablicy, a ja stolik za nim, tak że jego twarz poznałem dopiero na przerwie.
Początkowo nie zrobił na mnie wrażenia. Lecz sprawa się rypła, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa, nie spytał o moją kontrowersyjną prezencję, nie macał mnie przez serwetkę i nie wykonał żadnego aluzyjnego gestu, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem. Przyjąłem bez oporu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, jestem nieoswojony z życzliwością. Wiesz sama, jaki ze mnie kontaktowy typ. Bałem się jednak odmówić mu, bałem się zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że zaciągam się bez odrazy i po dzwonku pojechałem na salę.
I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami, że wszystkich ludzi upycham do jednej, znormalizowanej reklamówki z przesądami, zrozumiałem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki. Zrozumiałem też, że przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nim.
Później wspólny papieros stał się tradycją naszych małomównych spotkań. Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź. Inni tak, inni dyskutowali z belframi, popisywali się dętą elokwencją i wpadali na nieuctwie, natomiast z nim nie dawało się porozmawiać, bo nie wyrażał poglądów, tak że nie byłem pewien, czy jakiekolwiek ma. Lecz kiedy już zdecydował się odezwać się, wyszło, że ma.
O czym mówiliśmy, nie pamiętam, przecież trochę minęło. Może o matmie, bo miał z nią sęki, może o historii, bo to była ta właśnie dziedzina, w której mogłem się wykazać, mogłem zwrócić na siebie uwagę, przez moment skupić jego rozproszoną czujność, przez chwilę, dopóki nie uświadomił sobie, że wcale mi nie chodzi o historię, ale o to, by z nim pogadać. Kiedy więc otworzyliśmy niepotrzebne blokady i rozluźniliśmy swoje maski, umówiliśmy się na wzajemne przepytywanie się z utrapień i już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę.
Inne tematy w dziale Kultura