Wstawałem wtedy przed nią, zrywałem się za wcześnie, bo poprzedniego dnia za wcześnie kładłem się spać: uważałem, że bez wstawania w środku nocy, życie jest za krótkie. Lecz pewnego dnia obudziłem się odmieniony. Nic mnie nie bolało, umysł miałem jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmieniały położenia, słowa układały się w zdania, zdania w rozdziały, a książka znaczyła to, co miała oznaczać. Mogłem bez trudu i karkołomnych interpretacji, za pierwszym podejściem, uchwycić jej sens, leżeć pod pierzyną i czytać długo w noc. Potrafiłem pożerać książki aż po świt, gdyż miałem cały dzień na odsypianie zaległości.
Daty, monotonna zmora uczenia się ich na blachę, mozół wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwał się tak nieoczekiwanie, jakbym znalazł się w zupełnie nowych obszarach rzeczywistości i wskoczył w lepszy świat, który już mnie nie przerażał. Odległe, przez co niezrozumiałe wydarzenia z przeszłości, odzyskiwały znaczenie, przestawały istnieć osobno, łączyły się teraz w logiczny ciąg, zlewały się w jeden, spójny akt.
Z początku traktowałem to zbieranie jak zabawę w gromadzenie przydatnych informacji, jak fajną metodę zabijania czasu. Lecz gdy któregoś dnia byłem pochłonięty wertowaniem swoich zbiorów, przez uchylone drzwi usłyszałem jej głos, niechcący posłyszałem, jak chełpi się moimi postępami, jak opowiada znajomym ze schodowej klatki, że już nie martwi się o mnie, że już wie, iż któregoś dnia wyjdę na ludzi.
Od kiedy Mama stwierdziła, że dorosłem i większy nie będę, gdy spece od medycyny poradzili jej, by mnie przekonała, bym pogodził się ze swoją aparycją i dał sobie siana z wychodzeniem z domu, kiedy oznajmili jej, że powolutku mogę żegnać się z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadszedł dla mnie „najwyższy czas” na przestawienie zwrotnicy i studiowanie nekrologów, płytki zaczęły pokazywać mi miejsca, do których nie pojadę, tereny utracone, amputowane, obszary, do których trafić nie miałem szans i ludzi, których nie poznam.
I nie tylko płytki. Naraz cały dotychczasowy świat skurczył się, złachmycił, z hałasem zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami.
Mówili jej, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera co jest i chodu, więc nie powinna tracić wiary, martwić się moją skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, jakieś wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką, bo jeszcze nie ma tak, by nie wolno było żywić nadziei, przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, że klops.
Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest: fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem, więc powinna mnie przekonać, bym odstawił zmartwienia i przekabacić mnie na zdrowy rozsądek, nakłonić , bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do nauki, nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść i powiedział sobie: “kto tu rządzi”, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od razu i nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Inne tematy w dziale Kultura