Pogorszyło mi się i w dowód uznania przeniesiono mnie, razem z całym majdanem, z ubraniami, bielizną, książkami, zeszytami, notatkami bez wartości, z radiem i telewizorem wykłóconym od Bossa. Przełożono mnie do męskiej części oddziału dla „neurologicznych”, tam, gdzie w wieloosobowych, okratowanych pokojach stały prycze i nareszcie odnalazłem B.
B, który, parę wiosen temu, gdy byliśmy na tarasie, stwierdził, że już mu się nie chce, nic go już nie ciekawi, poddaje się, wypisuje z nadziei, bo wszystko za długo trwa i może mi powiedzieć, że choroba w nim narasta, że w miarę postępu ograniczeń - anektuje coraz to nowsze rejony, a świat stoi w miejscu.
Po tym wyznaniu już go nie widziałem. Ani podczas śniadania, ani w pracowni. Jego pokój był niedostępny i nikt nie umiał wyjaśnić, gdzie i dlaczego znikł. Dopiero od B. dowiedziałem się, że lekarz, któremu bezsensownie wyznał jakie go męczą objawy, był nieugięty, zasłonił się zarządzeniem, powiedział, że kto nie potrafi być samodzielny na tyle, by żyć w jedynce, musi znaleźć się pięterko w górę i po przebadaniu B., oznajmił Bossowi, co następuje: "odnośny pensjonariusz powinien zamieszkać na neurologii", B. otrzymał więc skierowanie do życia na drugiej kondygnacji, dostał glejt umożliwiający mu dołączenie do ludzi obłożnie chorych, dokument umożliwiający mu posłuszne przebywanie na "oddziale dla upierdliwych".
*
Nie mogłem uwolnić się od wrażenia, że moja choroba, to nagroda za życie przychodząca na łożu śmierci, że jest jak książka, która w śmiałości pierwotnego założenia miała być zbiorem nieskomplikowanych zapisów, a pod wpływem natręctwa przemyśleń i zbędnych ulepszeń przeradza się w zbiór frazesów i katalog złożony z poniechanych ambicji, że jest jak drobny zator krwi, który pod wpływem niepotrzebnych, a częstych eksperymentów i płodozmianu lekarstw, zamiast cofnąć się, rozpuścić i zniknąć bez śladu, ma swoje podskórne reperkusje, wstrząsy i utajoną aktywność, swoje nawroty, cykle i przesilenia, wiry i narastania wykrzywiające twarz, swoje zwiastuny i epilogi.
Czasami wygląda niewinnie, jak przejściowy katar, którym nie warto się martwić, jak chrypka tłumaczona przeciągiem. Ale niby rozdział książki, który miał być jej zwieńczeniem, a nieoczekiwanie przeradza się w jej ciąg dalszy i okazuje się, że pointa będzie w odcinkach, że to, co miała do powiedzenia, było zaledwie wstępem, próbą pióra, szkicem, że dopiero od tego momentu zaczyna się właściwa, że zostanie poszerzona o nowe wątki, wzbogacona o nowe odczytania i oświetlenia, tak chrypka lub katar, są forpocztą grypy z powikłaniami: wieszczą zapalenie płuc lub wadę serca.
Jeżeli trwa krótko, nie należy zastanawiać się nad nią. Ale gdy jest przewlekła, a jej prognozy nie są zachęcające, stwierdzam ze zdumieniem, że trwa dłużej niż okres, gdy byłem zdrowy, a ze stwierdzenia tego wynika, że stan, w jakim znajduję się teraz, jest dla mnie naturalniejszy od tego, w jakim znajdowałem się przedtem, stwierdzam więc, że można się do niego przyzwyczaić, jest bowiem częścią mnie i po dłuższym negowaniu choroby, nadchodzi moment szczerości wobec siebie i roli granej wobec świata, nadchodzi - zgoda na przemijanie.
Ogólnie sądzi się, że choroba wzbogaca, dostarcza intensywniejszych przeżyć. Przeżycia te jednak niczego nie powiększają poza wyolbrzymieniem usterek i przejaskrawieniem ich, zniekształceniem rzeczywistych rozmiarów, ponieważ najwygodniej współczuje się chorym z daleka; łatwa szlachetność opromienia wyłącznie pocieszających. Bo tylko dla nich, a nie dla jej potrzebujących jest przeznaczona, tak jak łzy i rozpacz na pogrzebie nie są dla martwych, ale żywych, bo płacze się za sobą, za swoim „co ja teraz pocznę”.
KONIEC
Inne tematy w dziale Kultura