W tym czasie drażnił go każdy nowy szczegół, wyprowadzała z równowagi jakakolwiek zmiana, na lepsze, czy gorsze, bez różnicy. Nawet metalowe poręcze na tarasie, choćby pstrokata wykładzina zakrywająca zmurszałe klepisko, budziły jego sprzeciw. W tym czasie odmawiał wszelkich wizyt. Pielęgniarki, obdarzające go grzeczną pobłażliwością, nie mogły wejść do jego pokoju. Odporny na kobiecą zalotność, nie pozwalał im na psychiczną konfidencję. Odrzucał najmniejszy jej przejaw; nie chciał uczestniczyć w zbiorowym życiu.
Pragnął odpocząć; kiedy miał 16 lat, zachorował. Z tamtych przebłysków, mgliście pamiętał strzępy dzieciństwa, swawolne lata uganiania się po lesie. Na zawsze był skazany na powtarzalność tych samych urodzin, na spoglądanie w cień smukłych dziewczyn, zgrabnie umykających przed ulewą, chroniących się pod kasztanem o zapachu podróży. Powiedział mi z rozdrażnieniem, że już nie pamięta, co to znaczy być zdrowym. Obawia się, że gdyby nagle powrócił do wcześniejszej formy, już nie potrafiłby wieść życia bez klosza, bez pępowiny. Jest podobny do więźnia, który większą część życia spędził w celi, a po wyjściu na wolność, nie umie się odnaleźć poza nią i wraca za kraty, gdyż tylko za nimi czuje się bezpieczny.
Żył za pomocą wspomnień i snów. Żył otoczony sentymentami, które w nim ciągle tkwiły. Pozwalał sobie trwać w nich nie pragnąc niczego, niczego się już nie spodziewając oprócz nadejścia pustki. Jego niewygórowanymi przyjemnościami zajmowali się inni, bardziej zdrowi. Większą część życia spędził jeżdżąc, jak ja, po szpitalach i sanatoriach, a jego młodość ograniczyła się do przelotnych nibyprzyjaźni.
Całymi dniami siedział na swoim wózku i zatopiwszy nieruchomy wzrok w pryszczach sufitu, sprawiał wrażenie zamyślonego. Resztę załatwiał dom. Załatwiał spanie i kaczora, choć kaczora - niechętnie; salowe wychodziły z założenia, że powinno się tu chorować na porządne cierpienie, a nie na trywialne kłopoty z pęcherzem, więc kto ośmielił się kwękać nie na temat, ponosił winę sam. Nawet oddziałowa myślała podobnie. Z musu otwierała magazyn z zapasową pościelą. Jeżeli kto zmoczył się w poniedziałek, leżał w szczynach do kąpieli w piątek, toteż gdy zdarzało mu się nie zdążyć, na próżno wrzeszczał o pomoc, a zapocone salowe uważały, że jest złośliwy.
Usiłował wierzyć w bliską odmianę swojego losu, w to, że się wywinie nadchodzącej śmierci, śmierci, którą już wokół siebie wyczuwał, która do niego szła, skradała się bezustannie, zbliżała się do niego w uczuciach rozbabranych lat, jesieni i zim spędzonych na pogoniach za przeszłością, za zabłąkanym sobą, oszalałym na myśl, że to, czym żył, nieoczekiwanie utraciło znaczenie, przeszło, rozprysło się niczym bąbel piany. I wszystko, co nowe, stawało się dla niego ponadczasowe, głosiło upadek i rozkład wyznawanych hierarchii, stawało się cezurą, rozgraniczeniem przeszłości od przyszłości, wszechprzepustką w nadchodzące, zaświatowe wszechżycie. A chociaż nowe życie, jak nowe gadżety, było w nim nadal katalogiem popełnionych błędów, rejestrem powtarzania starych wad, zachowywał się wśród nich tak, jakby nie istniały; utrzymywał się w miłym przekonaniu, że z chwilą wkroczenia w lepsze, będzie samorzutnie lepszy, roztaczający swoje czary, swoją wiarę w Jutro, w Miłość, która, jak moja, skończyła się, nim nastała.
Zdawał sobie sprawę ze swoich dni, lat, jakie czekały na niego w długotrwałym zaciszu majaków. Skulony, prawie przygięty do ziemi, łowił szmery zdań i słów, które go osaczały. Zaklinał je, dostrzegał ich cienie, cienie, które zmieniały się w łagodną ciemność, w noc pełną upiorów. Upiory kołysały jego łóżkiem, wyłaziły ze szczelin podłogi i, pąsowe ze zgrozy, podpełzały mu do gardła.
Zawiedziony i nieobecny, nie mógł zdobyć się na samokrytyczne spojrzenia; już nie mógł sobie z nimi poradzić. Teraz, gdy minął w nim darowany okres względnej niezależności, a nadeszła tęsknota do prawdziwej przyjaźni, przyjaźń stała się jego obsesją. Przyjaźń, romantyczna i złożona z westchnień do ideału, zaczęła go prześladować; im większy był jej płomień, tym więcej w nim pustoszył.
*
Chodziliśmy na manualną terapię. Kiedy zjawiałem się w zajęciowej pracowni, B. już w niej był, już siedział na wózku, siedział z dłutem w ręku, żłobiąc swoje misterne cudeńka, inkrustowane, wysmukłe i aksamitne, zastygły, z kredową twarzą i rozhuśtanym sercem, z krótkim oddechem, oparty czołem o parapet okna, z którego mogliśmy dostrzec przemykające tramwaje, a między drzewami, wysiadających na przystanku. Zamyślony, ponury, wyrzynał je machinalnie, intuicyjnie, z ułomków drewienek, gałęzi, czasem pni. Z żarłocznym entuzjazmem, poniekąd bagatelizując moją obecność, walcząc z opornym tworzywem, komponował te swoje DROBIAŻDŹKI, poprawiał je, ulepszał, wlewał w nie wszystkie udręczone zniecierpliwienia, wszystkie ekscytacje nie pozwalające mu nakierować myśli na inny tor, a zawiedziony osiągniętym rezultatem, traktował powstające, pokracznie chude świątki, maski, niby afrykańskie, niby polinezyjskie, jako odległe i nijakie zapowiedzi oczekiwanego rezultatu. Lecz kiedy zbliżał się do ich ukończenia, mówił o nich z lekceważeniem, z przekąsem, w niedbałej manierze, jak gdyby nie chciał przywiązywać się do czegoś, czym i tak nie będzie cieszył się dłużej. Rozkładał zawartość skrzynki z dłutami, wyjmował z szafki klocek drewna, pochylał się nad stołem, przekrzywiał głowę wypatrując idealnego wyglądu przyszłej rzeźby, długo i nieruchomo siedział obserwując park za oknem, a w przerwach między napadami kaszlu, gdy już go przezwyciężył, wbijał we mnie spojrzenie, sprawdzając, czy i ja widzę to samo, co on i było to spojrzenie tak wypatrujące aprobaty, że zlekceważyć je, byłoby nietaktem.
Na wszelki wypadek robiłem niewyraźne, niezobowiązujące gesty, bo gotów byłem przyznać mu rację, gotów byłem zgodzić się, że jego dzieło jest dobre, ponieważ pragnąłem zachęcić go do dalszej pracy, ponieważ wiedziałem, ile w nią wkłada nadziei i jak bardzo brakuje mu odwagi. A gdy już myślałem o rozpoczęciu serdecznej, odprężającej rozmowy z nim, poważniał znienacka i chrząkając, zabierał się za ociosywanie następnej kłody, jak gdyby nie zależało mu na mojej ocenie. Wtedy, obrażony, odgradzałem się od niego, zamykałem się na zewnętrzne odgłosy niechcianego świata i pozwalałem sobie szybować po przypomnieniach.
Do teczek i skoroszytów chowałem swoje papiery i samouczki, by skończyć z udawaniem człowieka bez przerwy i bez opamiętania zajętego pracą, by nareszcie zanurzyć się w czymś ciekawszym, pożyteczniejszym, w czymś, co by mi pozwoliło odzyskać spokój.
------------------------------------------------------------
dalszy ciąg w czerwcu
Inne tematy w dziale Kultura