ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE
49
BLOG

TRZY SZKICE O STARUSZKOWIE

ŻYCIE W NIEBYCIE ŻYCIE W NIEBYCIE Kultura Obserwuj notkę 0


POKOJE


Wśród mieszkańców powstały  nieznane poza zakładem połączenia wzajemnych interesów, rozpleniły się  „taktyczne zażyłości”, które zapoczątkowały narodziny cudacznych koalicji. Skupieni wokół nadrzędnego celu, powiązani chęcią zdobycia autonomicznej dziupli do egzystencji, chodzili z prośbami do Bossa i przekonywali mu kieszeń,  że są wprowadzeni w jego chciwe sekrety i jak najbardziej nadają się do zasiedlenia jednoosobowej sali.

Namaszczeni ostracyzmem, zdymisjonowani na zewnątrz Domu, a w nim skazani na harówę nic nierobienia, przeznaczeni do syzyfowych zmagań z falującą pamięcią, uważali się za arystokrację nieszczęść, sądzili, że są oblatani ze swoją nieporadnością, z jej zagrywkami i już nic ich nie może złamać i zaskoczyć.

Niewidomi na jedno oko czuli się lepsi od niewidomych na oba. Ten, co nie widział od urodzenia, sądził, że jest księciem niedoli, u którego ślepy od roku powinien być lokajem. Głusi na jedno ucho, pogardzali tymi, co nie słyszeli wcale, a cierpiący od dawna, wywyższali się wobec tych, którym cierpienie dopiero się zaczynało, a ich staż w potykaniu się z przypadłościami mieli absurdalnie krótki.

Skupiska wyznawców czy przeciwników domowych rozporządzeń, te owcze stada wilków żyjących z osobna, miały swojego przewodnika, wodzireja, lidera, duchowego sutenera, pasterza i kapelmistrza, który był prowodyrem ich akcji, niekwestionowanym guru rzucającym hasło do buntu, trybunem rozdzielającym kuksańce i laury, obwieszczającym, co i w jaki sposób należy niezłomnie wielbić, a co tylko wyznawać pro forma.

Klarował, by byli dobrej myśli, by się trzymali, nie ustawali w oczekiwaniu, że ich sprawa wkrótce zostanie pozytywnie rozpatrzona. Wyczulał ich na to, jak mają postępować, by osiągnąć cel, bąkał o cielęciu dojącym dwie matki, mówił o prewencyjnym włażeniu w dupę, instruował, z kim należy kraść kucyki, a kogo warto obsobaczyć, z kim się porozumieć, a kogo wyrzucić ze swojego życiorysu na zbitą mordę, a czynił tak po to, by mogli usłyszeć od Bossa, że w uznaniu za niestrudzoną wiarygodność, a także pioruńsko długie czekanie na Godota, niebawem dostaną izolatkę.

Jednak była to hipokryzja, erystyka dla naiwnych, stara śpiewka przeznaczona dla jowialnych bęcwałów. Sztuczka, bo każdy, kogo wcielono do zbioru "Domowych sprzętów", od razu zajmował w nim poczesne miejsce, z punktu wślizgiwał się w łaski personelu i pozostawał w nich aż do wyjaśnienia, do chwili, gdy został rozszyfrowany pod kątem szerokości pleców, zanim nie okazało się, że nie stoi za nim żadna gruba ryba. Wtedy z hukiem wylatywał z przywileju.

Lecz dopóki nikt niczego nie wiedział o nim na pewno, utrzymywany był w przekonaniu, że jest niepowtarzalny i znajduje się w czołówce ludzi, którym należą się bezwzględne fawory.

Kto wyłamywał się spod nacisku zwartej grupy i nie był odpowiednio godzien zaufania, ten kończył karierę zakładowego ulubieńca i przystawał do sekty dezerterów z lojalności, zasilał heretyckie szeregi odszczepieńców, których wspólnym mianownikiem był jej brak.  

Zdarzało się jednak, że Boss, gołosłowny szafarz obietnic, potrafił wykopyrtnąć się  na własnej przebiegłości, na mikrej postaci franta, człowieka tak samo jak on   obrytego w prawnych kontredansach. Taki człowiek w żaden sposób  nie dawał się wymanewrować z przyrzeczenia. Uważał, że słowo nie dym, co zostało powiedziane, powinno zostać dotrzymane. Domagał się pokoju, a nie gruszek na wierzbie i zaklęć.

Przebąkiwano wtedy o kosie i kamieniu. Zacierano ręce, że nareszcie znalazł się ktoś, kto zmusił Bossa do lawirowania, wybiegów, kładzenia uszu po sobie i przemykania się pod ścianami. Mówiono o pożytkach płynących z bezczelności, z upierania się przy swoim, z pieniactwa w słusznej sprawie, z opłacalności bycia zadziornym. Odważny łobuz, choć wyklęty, napiętnowany, odsądzony od czci i wiary, jakkolwiek nie miał przez to zbyt wesołego życia, to przecież coś tam z tego życia wyciągnął, jakąś swoją minimalną satysfakcję, czyli już realniejszą nadzieję na osobną norę do uprawiania rozmyślań.

Lecz przede wszystkim sprawa pochopnej obietnicy zataczała inne koła. W sytuacjach impasowych, ostatecznych i bez wyjścia, gdy nie dać mu pokoju oznaczało, jak amen w pacierzu, wyjść na zawrotnego osła, a przydzielić go, zostać uznanym za fanfarona, w sukurs ofiarodawcy niczego przychodziła medyczna sofistyka. Boss, wybawiony z dylematowych opresji, ustami dyżurnego lekarza stwierdzał „sporą obniżkę zdrowotnych kwalifikacji człowieka ubiegającego się o kojec”. Mieszkańcowi nadającemu się do rozmów z ludźmi uważanymi za wykształconych, osobie sprytnie i sprawnie przegrywającej z personelem w szachy, potrafiącej, z uczynnym entuzjazmem, grzebać się w przydomowej szklarni, na zawołanie pielącej, noszącej wodę, pomagającej zataszczyć truposza do magazynu i biegającej na posyłki, pensjonariuszowi temu wmawiał demencję uniemożliwiającą dostęp do izdebki ze świętym spokojem.

WEWNĘTRZNY REGULAMIN


Kto się bał ciasnych pomieszczeń, miał lęk przestrzeni, ten musiał jeździć windą sam, temu wara było zmagać się z poczciwymi schodami.

Kto zanadto lazł Bossowi  w oczy, kto nie chciał się upajać tym, że jest zaopiekowany w sposób najlepszy z możliwych, cackał się ze swoją przypadłością,  za często wyjeżdżał z  „ranami” , których trzeba się było domyślać, kto zazdrościł pozostałym, że są częściej samodzielni, częściej wyjeżdżają wózkami do parku, temu serwował  szlaban na uciechy, ten miał odwiedziny albo skracane, albo tak rzadkie, że lepiej by mu było, gdyby ich nie miał wcale.

Kto z poprzedniego wcielenia przywoził psa, bo nieopatrznie sądził, że trafił do domu, a nie do koszar z fundamentalistami, ten już od parteru bywał pouczany, że zwierzęta są niehigieniczne, załatwiają się nieprzepisowo, gromadzą zarazki, biegają bez nadzoru, kagańca i kotylionów, roznoszą niechlujstwo, palą się do robienia głupot nieuwzględnionych  w regulaminie, są  bez kultury i od ogona po wąsy  niezdyscyplinowane, dowiadywał się, że jeśli nie chce podpaść tutejszym pretorianom i być przez nich obruganym z góry na dół, we własnym interesie powinien pozbyć się zapchlonego tałatajstwa.

BOSS

Przywlókł się razem z nadejściem grudniowej dżumy, kiedy o "Solidarności " zakazano mówić, gdy po zdjętej tablicy lokalnej gazetki, jej buńczucznych inseratach i politycznych wiadomościach zostały jaśniejsze plamy, wyblakłe zacieki cudzej aktywności, a przestraszeni ludzie, obdarci z wczorajszych iluzji,  snuli się korytarzami jak otępiali, popatrując na siebie z ukosa, bojąc się własnych cieni.

On jednak był zadowolony, promienny. Oto wreszcie zarysowała się przed nim niepowtarzalna szansa, nadszedł jedyny w swym rodzaju moment na udowodnienie wszystkim niedowiarkom, że można polegać na nim jak na Zawiszy, że wypełni wszelkie postawione przed nim zadania.

A zadania nie należały do łatwych. Przeciwnie, polegały na przywracaniu poprzednich płycizn, na tłamszeniu ledwo co rozbudzonej samodzielności. Nie próżnował. Już w niedzielę rezydenci poznali, co to „rygor”, co to „pysk na kłódkę” i „zapadająca klamka”.

Boss, nowa miotła w dekoracjach wcześniejszej epoki, z czasów, które, wydawało się, odeszły, kroczył po nieznanym obejściu z miną tryumfującego kolonisty i starego rutyniarza. Kiedy przed śniadaniem, przybrany w biel wykrochmalonego fartucha, zaglądał do sal z pensjonariuszami zrolowanymi w kołdry, większość z nich brała go za "Inspektora", osobistość przysyłaną tu, by od ręki rozwiązywał  ich przykrości, za postać przystosowaną do wysłuchiwania skarg, wdrożoną do dawania po łapach, nacierania uszu lub jechania po premii.

Gdy pojawiał się, chwytano go za chałat, potrząsano nim jak zbolałą gruszą i kiedy jeden kończył truć, drugi, spod kołderki, nie czekając na uzupełnienie pomstowań współniedolanta i doskomlenie ich do klarownego meritum, przejmował stery, podchwytywał wątek, rwał meszek z głowy,  grzmocił się wiotką piąstką po zapadłej piersi, po wystających żebrach, dając liczne ilustracje urojonych krzywd, a Boss, z wiele obiecującym westchnieniem, skrzętnie zapisywał w notesie uwagi dotyczące zapchanej umywalki, lamenty o personelu, który ociągał się ze współczuciem, nie był zorientowany w ich potocznych zmartwieniach, ze wzgardą odwracał się od ubolewania.

Z czerwonym notesem na tle białego fartucha prezentował się doskonale. Pod zmasowanym ogniem pretensji, uśmiech na jego twarzy przechodził remont, malutką modernizację; przekształcał się w coś w rodzaju spłoszonego grymasu. Lecz był to grymas nie tyle spłoszony, co przeciwnie: odzwierciedlający rozdrażnienie właściciela,  ilustrujący jego zasłanianie się nawałem papierkowych obowiązków: uśmiech ów wieńczył furiackim ściskaniem wyciągniętych dłoni, ukradkowym liczeniem palców, wyczekującym spoglądaniem  na drzwi, które, psiakrew, nie kwapiły się  przyjść mu na ratunek, stłumionymi przekleństwami pod nosem, raptownym wypadaniem na korytarz, umykaniem z oparów gęstniejących pretensji, ocieraniem czoła i wilgotnych rąk.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura