Kontynuacja i zakończenie, poprzedni odcinek: https://www.salon24.pl/u/orant/948032,o-modlitwie-22-23
Pora na podsumowanie i zakończenie. Aby jakoś zrekapitulować całą tę moją pisaninę, spojrzeć na temat z innej, szerszej, ale też luźniejszej perspektywy, posłużę się prostą metaforą podróży. Niech będzie to zarazem mój akt kapitulacji wobec podjętego tematu – więcej i lepiej napisać o modlitwie nie potrafię. Może kiedyś zdobędę się na jakiś aneks? A może ktoś zrobi to lepiej? Chodziłoby o ujęcie czysto rozumowe: dla wierzących i niewierzących – jak wiadomo, „każdy swój rozum ma”.
A nuż, ktoś wykaże czarno na białym, że modlitwa kłóci się z rozumem? Świat jest niby taki racjonalny, a przecież, patrząc globalnie, ludzkość „traci” codziennie na modlitwie miliony osobominut! Można by je z pożytkiem wykorzystać, na przykład…tu przychodzą mi do głowy jakieś przedszkola i żłobki, może głodne koty, i temu podobne, wielce chwalebne aktywa, na które „zatroskani” przeliczają zwykle pieniądze z kościelnej tacy. Świat czeka, naprawdę warto, nagroda Nobla w dziedzinie zbawiania ludzkości murowana (uwaga na sarkazm).
Gdyby się jednak okazało, że modlitwa z rozumem świetnie się dogaduje, okazja do zdobycia światowej sławy byłaby jeszcze bardziej kusząca. Świat dąży do globalizacji i na gwałt potrzebuje jakiejś jednej, nawet małej, idei, co do której wszyscy byli by zgodni. Proszę zamknąć oczy i pomyśleć: na początek koniec z zakazem modlitw na stadionie. Następnie, po przeprowadzeniu wnikliwych badań, światowej sławy autorytety, naukowe i moralne, najważniejsze centrale weryfikacji prawomyślności, wydały by ostateczny werdykt: odtąd modlitwa, nawet publiczna, nawet chrześcijańska, nawet katolicka, nie jest już naruszeniem rozmaitych świętości. Jej sens został racjonalnie wykazany i uznaje się to zajęcie za zgodne z polityczną poprawnością. Ostatecznie i nieodwołalnie postanawia się: modlitwa to zajęcie ludzi rozumnych. Wszyscy bez wyjątku chętnie by się przyłączyli, przecież absolutnie nikt nie narzeka na brak rozumu. Byłoby wreszcie coś, wokół czego, można by budować nowy wspaniały świat (chyba to też jest sarkazm??).
Pozostała już tylko ta obiecana metafora. Życie bywa porównywane do drogi, którą człowiek musi przebyć - podróż trzeba zorganizować sobie samemu, w ramach możliwości, które każdemu są dane, jako jemu właściwe. Można iść piechotą, nie korzystać z żadnych okazji i udogodnień. Można spróbować porwać jakiś pojazd i wyruszyć w drogę jako jedyny jego kierowca i pasażer. Czyli można odbyć podróż samotnie, licząc na własne siły i własny spryt – to właśnie jest samorealizacja. Świetny to sposób, o ile założymy, że poradzimy sobie na wszystkich zakrętach, nigdy nie zabraknie nam sił, oraz nigdy… nie zabraknie paliwa. Musimy też, wsiadając do tego atrakcyjnego bolidu, pozostawić przed linią startu swój rozum – wyruszamy przecież w drogę bez mapy i GPS, nie znamy zupełnie celu, a jedyna pewność, główna atrakcja tego wyścigu, to… niepewność.
Drugi sposób jest jakby mniej spektakularny – korzysta się z podstawionego autobusu. W autobusie jest kierowca, oraz… inni pasażerowie. Ci pasażerowie, to czasami pomoc, a czasami źródło dodatkowych trudów podróży. Jednak nad wszystkim czuwa kierowca. On jest zawodowcem, prowadzi pojazd pewnie i odpowiada za to aby nie zabrakło paliwa, oraz, co najważniejsze, zna drogę i wie jaki jest cel podróży. Decydując się na taki rodzaj podróży, nie zostanę jednak nigdy sławnym pogromcą torów wyścigowych – zwyczajnie dotrę do celu. To właśnie jest życie z modlitwą. Wsiadasz, lub nie – Twój wybór, autobus za chwilę odjeżdża.
Jeszcze coś dla tych, wcale licznych, którzy owszem, chcieliby wsiąść do autobusu, ale nie wiedzą który wybrać. Powiedzą: tyle jest religii, wszystkie proponują podwiezienie, pewnie wszystkie są tyle samo warte. Odpowiem im starą anegdotą: otóż tylko jeden autobus ma tablicę kierunkową z napisem OSAKA, i tylko na niego można kupić BILET BEZPOŚREDNI do samego celu podróży – ten autobus nazywa się Kościół Katolicki, Matka nasza. Ja uwierzyłem, Ciebie też zachęcam - inne autobusy mogą Cię nawet przybliżyć do celu podróży, ale nie gwarantują jego osiągnięcia.
Trzeba jeszcze przypomnieć ową starą anegdotę – może nada się na jakąkolwiek pointę. Anegdota powstała w czasach „rozwiniętej komuny”, gdy usilna edukacja sprawiła, że nauczyliśmy się już robić wiele rzeczy byle jak i przekonaliśmy się, że wielu prostych rzeczy nie da się zrobić. Wybrał się wówczas podróżny z Zalesia do Osaki i na przystanku, kolejowym nie autobusowym, w Zalesiu Górnym poprosił o bilet do Osaki właśnie. Pani oczywiście odpowiedziała, że „nie ma takiego miasta”, że może najwyżej sprzedać bilet do Warszawy, a tam w stolicy, kto wie… W Warszawie sytuacja była jednak podobna – po wytłumaczeniu, że „to na wschodzie” udało się kupić bilet aż do samej Moskwy. W Moskwie „na oborot”, ale jakoś, po wielu perypetiach, zwiedziwszy jeszcze kilka syberyjskich kas biletowych, nasz podróżny dotarł do Osaki. Załatwiwszy swoje sprawy, zatęsknił wędrowca za domem i na dworcu w Osace poprosił o bilet do Zalesia. Jednak i tam nie obeszło się bez kłopotów i machania rękami: skośnooka pani w okienku wymusiła na naszym podróżnym podjęcie decyzji, czy życzy sobie bilet do Zalesia Górnego, czy do Dolnego (był tam niegdyś przystanek wąskotorówki).
Ale to zakończenie to już zupełnie inna historia i wiąże się z naszą niegdysiejszą niezłomną wiarą, że gdzie indziej, na tej naszej ziemi, a już na pewno w Japonii, jest na pewno dużo lepiej niż u nas. Dziś, ważniejsza od tej naiwnej wiary, jest darmo dana pewność: nam w „Osace”, czy gdzie byśmy nie dotarli, biletu powrotnego nikt nie sprzeda.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Inne tematy w dziale Społeczeństwo