W pierwszej części mojej analizy, TUTAJ, postawiłem tezę o nieistniejącym w praktyce systemie szkolenia piłkarzy w Polsce. Nie ulega wątpliwości, że w znacznej mierze winę za taki stan rzeczy ponosi Polski Związek Piłki Nożnej, tym bardziej, że nie widać barier finansowych dla budowy takiego sensownego systemu, za to nie sposób dostrzec konkretnych działań, o których - co prawda - mówi się od lat, ale tylko się mówi. Jak powinien wyglądać taki system?
Wyobraźmy sobie Niemcy i np. dziesięcioletniego Klausa, który gra w piłkę w małym miasteczku i wyróżnia się na tle kolegów. Właśnie w tym wieku najpewniej trafi do jednego z 366 rozsianych po kraju centrów szkoleniowych, tzw. "Stutzpunkte”, które są jedną z głównych idei niemieckiego systemu. W "Stutzpunkte” pracuje 29 koordynatorów i około tysiąca trenerów, którzy regularnie obserwują około 6 tysięcy młodych zawodników. Najlepsi chłopcy z danej okolicy trenują w nich raz w tygodniu, w poniedziałki. Każda grupa wiekowa liczy od 10 do 12 piłkarzy. Uczy się ich przede wszystkim gry jeden na jednego i mądrego podejmowania ryzyka. Założenie jest proste – chcemy tworzyć szybkich, świetnych technicznie piłkarzy, którzy są mobilni i uniwersalni. Jeśli wspomniany Klaus ma 13 lat i wciąż się wyróżnia, dostanie powołanie do kadry landu. Na tym poziomie działa 21 związków regionalnych i każdy z nich ma po jednej kadrze do lat 13, 14 i 15. I te wszystkie związki mierzą się ze sobą w turniejach. Tam następuje kolejny przesiew, zresztą już w tym momencie wchodzą do gry akademie czołowych klubów. To już ostatni etap kształcenia piłkarza i DFB, czyli niemiecki związek piłkarski, we współpracy z DFL, czyli odpowiednikiem naszej Ekstraklasy, wymogło na klubach dwóch najwyższych klas rozgrywkowych obowiązek posiadania akademii. Jest to warunkiem otrzymania licencji. W tych klubowych akademiach trenują zawodnicy od 14. do 19. roku życia. Szef klubowej akademii i trener 19-latków muszą mieć licencję UEFA PRO, a pozostali UEFA A. I wszyscy tego przestrzegają.
Ale zostawmy Niemców i Klausa. Inaczej skonstruowano system szkolenia w Szwajcarii, do której znacznie nam bliżej poziomem i wzorcom, które bardzo realnie są w naszym zasięgu. Szwajcarski związek opracował standardy szkolenia i zmusza (kijem i marchewką) kluby do określonego w ten sposób kształtowania piłkarza. Związek sprawia, że wszyscy grają w podobny sposób. Szwajcarscy piłkarze grają tak, jak nauczyli się w czasach juniorskich. Nawet gdy już występują zagranicą, dalej są zgrani, bo wszyscy byli szkoleni po prostu tak samo. Szwajcarzy, nawet gdy zmieniali się ludzie w związku, doskonalili system i trzymali się raz obranej drogi. Związek płaci przez ten cały czas pensje trenerom pracującym w klubach, by każdy miał pięciu-dziesięciu trenerów młodzieży. Wszystkie szkolenia trenerskie, nie licząc UEFA Pro, są W Szwajcarii darmowe. Czy gra się na północy, czy na południu kraju, wszyscy uczą się tego samego sposobu grania, takich samych zasad. Każdy z tych zawodników, niezależnie od tego skąd pochodzi, przeszedł przez ten sam system. Młodzi Szwajcarzy nie wyjeżdżają w wieku szesnastu lat do akademii Interu Mediolan czy Barcelony, bo na miejscu mają odpowiednie warunki. Gdy mają osiemnaście lat, dostają szansę w pierwszym zespole i żaden trener nie mówi, że nie wystawi młodego, bo przez niego przegra mecz. Ale też są na tyle wyszkoleni, że są na to gotowi. Młodzi, dobrze wyszkoleni Szwajcarzy, podnoszą poziom tamtejszej ligi. A gdy już naprawdę ją przerastają, przechodzą do zagranicznych klubów za dziesięć - dwadzieścia milionów, a nie za pięćset tysięcy euro. W Polsce podniecamy się tym, że Lech Poznań wprowadził i nieźle sprzedał w dziesięć lat dziesięciu wychowanków. FC Basel czy FC Zürich wprowadza tylu czasem w jednym sezonie.
I tu dochodzimy do drugiej kulawej nogi polskiego piłkarstwa - klubów. Poza tymi w miarę stabilnych finansowo i dość przyzwoicie zorganizowanych, jak Legia, Lech, Jagiellonia, Zagłębie Lubin, może jeszcze Cracovia, Miedź Legnica i Wisła Płock, reszta przypomina słlad węgla i papy na fundamentach z dykty i paździerza. Chaos organizacyjny, brak długofalowej polityki rozwoju, rotacja trenerami, piłkarskim szrotem i finanse "od pierwszego do pierwszego" to podstawowe cechy tych klubów, funkcjonujących na zasadzie, że jakoś to będzie. Jeżeli dodać do tego bardzo wybujałe ambicje właścicieli tych klubów, którzy w nieprawdopodobny wręcz sposób przeszacowują swoje możliwości sportowe i finansowe, to mamy raczej obraz kaberetu, niż poważnej, profesjonalnej piłki. To w oczywisty sposób zaniża poziom Ekstraklasowej piłki, chociaż - na logikę - powinno spowodować raczej dominację klubów dobrze funkcjonujących. Problem jednak w tym, iż te dobrze poukładane kluby, poza większym i stabilnym budżetem, w istocie niewiele różną się od składów węgla i papy.
idąc tym tropem pora przypatrzyć się bliżej naszym czołowym klubom - Legii i Lechowi. Lech już dość dawno przyjął za wzorcowy standard rozwoju filozofię FC Basel, czyli klubu, który zarabia na swój rozwój "produkcją" młodych, zdolnych piłkarzy. Zarobione na sprzedaży "produkcji" pieniądze, Basel inwestuje w zakup przyzwoitych piłkarsko piłkarzy z Europy, gwarantując sobie w ten sposób dominację w lidze szwajcarskiej i regularne występy w Lidze Mistrzów - a zatem poważane dochody w budżecie. Można zaryzykować tezę, że to takie perpetuum mobile, wańka - wstańka żyjąca z transferów w obie strony. Zatem idea Lech jest z tego punktu widzenia jak najbardziej słuszna, tylko przyklasnąć. Ale - jak zawsze - diabeł tkwi w szczegółach. Lech zbudował całkiem niezłą akademię, z wychowanków której można wystawić mocną drużynę, ale niezła akademia, nie oznacza akademii na poziomie FC Basel. Nie czarujmy się - do akademii Basel Lech ma jeszcze lata świetlne: uwzględniając bazę, kadrę trenerską, system szkolenia i pieniądze, które trzeba wciąż inwestować. Do tego władze Lecha tak zafiksowały się na "produkcji" w akademii, że zupełnie nie zrównoważyły inwestycji w obszarze rozwoju wizytówki klubu, czyli pierwszej drużyny. I tak Lech kompletnie pogrążył się w byle jakości transferów do klubu, sprowadzając graczy tanich, lub wręcz takich za darmo - często inwalidów, którzy zanim wybiegli na boisko, rok rehabilitowali się w klinice ortopedycznej. Zadziałał też "efekt bankomatu", czyli komu z kiepskich piłkarzy chce się biegać za piłką, skoro co miesiąc klub przesyła dobre pieniądze na konto? Lech z pięknej i potrzebnej polskiej piłce filozofii uczynił parodię, marną kopię, której - na szczęście - chyba zaczyna się wstydzić i zmienia w tym sezonie parodystyczną politykę. Oby.
Władzom Legii natomiast ubzdurało się, że będą polskim "Bayernem". Rozdymanym do granic możliwości budżetem zaczęli niebywałą jak na polskie warunki politykę transferową, kupując piłkarzy, którzy na papierze mieli "tą ligę" wciągnąć nosem, a okazywali się kompletnymi "ogórkami". Oczywiście też zapewne wystąpił wspomniany wyżej "efekt bankomatu", tym bardziej, że Legia oferuje najlepsze w Polsce warunki płacowe. Nie będę wymieniać całej plejady nazwisk piłkarzy, którzy w Legii nie odpalili, ale z przyjemnością wspomnę o jednym, który akurat odpalił. Mam na myśli belgijskiego płlkarza o nazwisku Vadis Odjidja-Ofoe, który przychodząc do Legii jako wypasiony grubasek, odbudował się i okazał piłkarzem mocno wyrastąjącym ponad poziom Ekstraklasy. Legia nie mogła go zatrzymać - nie te progi i nie te finanse. Dziś VOO wart jest około 3 mln euro, żadnego z polskich klubów oczywiście nie stać na jego zatrudnienie - przy czym warto sobie uświadomić, że mniej więcej od takiej kwoty zaczynają się ceny za naprawdę "rasowych' piłkarzy.
Może to niewłaściwy przykład, ale - nikomu nie ubliżając - to trochę tak, jak kupowanie rasowego pieska. Za dwie - trzy stówki dostaniemy pieska bez papierów, z niewiadomym pochodzeniem, który z wzorcem rasy może mieć tyle wspólnego, co Peszko z grą fair play. Za "rasowca" trzeba niestety zapłacic wielokrotnie więcej, przy czym im większa kwota, tym większe prawdopodobieństwo, że piesek jest z dobrej hodowli. Tymczasem polskim włodarzom klubowym wydaje się, że za jakieś marne dziesiątki (rzadziej setki) tysięcy euro, kupią takiego VOO, który zrobi różnicę. Czasem się to zdarza, ale to dokładne potwierdzenie tego, że i ślepej kurze czasem trafi się ziarno. W tym sezonie wreszcie Lech pobił rekord transferu do Ekstraklasy, kupując Portugalczyka Joao Amarala za około 1,5 mln euro, wcześniej wydając 1 mln na innego Portugalczyka Pedro Tibę. Czy te nabytki okażą się inwestycjami na miarę VOO - się okaże. Jednak to raczej krok polskiego klubu w dobrym kierunku, zrywającym wartością transferów z byle jakością za grosze - 100 tys. euro to grosze w skali piłki europejskiej. Z drugiej strony, chociaż 2,5 miliona na dwóch zawodników jest u nas imponujące, pamiętać trzeba, że najlepsi Azerowie czy Kazachowie takie transfery wykonują od dawna.
W pewnym skrócie - chociaż moją analizę rozłożyłem i tak na raty - pokazałem dwie kulawe nogi polskiej piłki nożnej w wymiarze klubowym. Ale nie sposób wspomnieć o karuzeli trenerów w Ekstraklasie. Karuzela obłędu, bo tak już trzeba nazwać zmiany trenerów w Ekstraklasie, sprawiła, że spośród tych szkoleniowców, którzy rok temu zaczynali sezon 2017/2018, pracę zachowało trzech: Michał Probierz, Ireneusz Mamrot i Gino Lettieri. Tylko w Polsce zdarza się historia, w której ten sam trener pracuje w kilku klubach z ekstraklasy jeden po drugim i jednego dnia jest wyrzucany przez zarząd, następnego otrzymuje nagrodę "Trenera roku”, kolejnego zostaje szkoleniowcem innej drużyny, by za chwilę zostać zwolnionym – tak było w przypadku Macieja Bartoszka. Dlatego nie można stwierdzić jednoznacznie, że jest to trener słaby lub dobry w swym fachu. Gdybyśmy mogli powiedzieć: tak, polscy trenerzy stoją na bardzo niskim poziomie, to przynajmniej mielibyśmy zdiagnozowany problem, a tak wszyscy widzą, że jest nie najlepiej, a nikt nic nie robi. Właściciele klubów nie pozwalają na weryfikację pracy trenera w dłuższym okresie czasowym, domagając sie "cudów na kiju" już, zaraz i natychmiast. Jeżeli cudów nie ma - trener wylatuje na bruk, klub płaci spore odszkodowanie i zatrudnia następnego, którego też tak samo wyrzuci i tak samo wypłaci mu odszkodowanie. Tajemnicą poliszynela jest też, że niecierpliwość właścicieli wykorzystują piłkarze z syndromem bankomatu - niewygodnego, wymagającego trenera łatwo w ten sposób się pozbyć, bo wystarczy przegrać ze trzy mecze pod rząd i sprawa załatwiona.
W Polsce licencję UEFA Pro ma kilkaset osób. Dla porównania, w Hiszpanii ma ją prawie osiem tysięcy! To powód do dumy dla hiszpańskiej federacji, ponieważ z ilości rodzi się jakość, prezesi klubów mają wybór, a trenerzy – ogromną konkurencję, która rozwija. U nas zapanowała moda na zatrudnianie trenerskich "wynalazków" z zachodu, z ubogimi CV, którzy mają od razu gwarantować "cuda na kiju". Obłęd. Legia zatrudnia fachowca nie wiadomo od czego, ale fachowca Romeo Jozaka, po czym kiedy ten zupełnie nie radzi sobie w roli szkoleniowca.... zatrudnia jego asystenta Deana Klafurica - kolejnego fachowca od... kobiecej piłki. A Legia to przecież mistrz Polski. Obłęd. Prawda jest jednak taka, że jeśli właściciel klubu chciałby zatrudnić sprzątaczkę do zarządzania zespołem – powinien mieć taką możliwość. Jego cyrk, jego małpy. Pewnie jej nie pójdzie zbyt dobrze, ale też mniejszej liczby trofeów od Nenada Bjelicy nie zdobędzie. Tylko jaki ma to sens?
Jak wykazałem w swojej analizie wiele, za wiele spraw w polskiej piłce nożnej stoi na głowie i wymaga zdecydowanych i radykalnych reform. Niestety, ale ten oczywisty fakt przykrywany jest pewnym idiotycznym nawykiem: dorabiamy naszym okazjonalnym zwycięstwom jakieś teorie o rozwoju piłki, tymczasem mają one źródło w zasadzie, według której nawet nienabita strzelba raz do roku wystrzeli. Nie czarujmy się - nasz nasz poziom jest po prostu dramatycznie niski, podczas gdy oczekiwania sięgają kilku klas wyżej. Legia kupiła Carlitosa, ale czy to jest gwiazda, która ma poprowadzić Legię do LM ? Carlitos coś tam osiągnął dotąd w III lidze hiszpańskiej - no na Boga: hiszpański trzecioligowiec ma zapewnić sukces w Europie? Panie Boniek, Panowie prezesi i właściciele klubów - do roboty i to już!
Inne tematy w dziale Sport