Świętujemy Niepodległość. Nieodłącznym symbolem tego Święta, wręcz jego ikoną, stał się coroczny Marsz Niepodległości. Pięknie, ale ów Marsz nie oznacza, że Polska jest państwem niepodległym i suwerennym - wyraża raczej nasze pragnienia i marzenia, które - niestety - toną w błocie polskich kompleksów i łajdactwa polityków.
Nie jesteśmy państwem suwerennym i niepodległym. Miernikiem naszej "niepodległości" było słynne wystąpienie holenderskiego lewaka, który polskich patriotów maszerujących w Marszu Niepodległości bezczelnie odważył się nazwać "faszystami", "nazistami" i "białymi supremistami". Przy aplauzie eurodeputowanych i polskich drani z opcji "ulica i zagranica". Miernikiem naszej "niepodległości" stało się mityczne "wstawanie z kolan", kiedy w "cywilizowanej" Europie odezwały się głosy o "zagłodzeniu" Polski, a TSUE wzięło się za orzekanie, jakie polskie sądy są legalne, a jakie nie. Miarą naszej "niepodległości" jest to lizustwo i samoponiżanie się podczas rzadkich wizyt bajdenow i innych trampów, albo ukraińskiego "dresiarza", kiedy w powodzi barw żółto-niebieskich zabrakło miejsca na biało - czerwoną flagę.
Miarą tej "niepodległości" jest wieczne odwoływanie się do wzorców "demokracji zachodnich", tak, jak gdyby gdzieś było napisane, że nie możemy mieć naszych - polskich - wzorców. Miarą naszej "niepodległości" jest pełne uzależnienie gospodarcze od UE, brak własnego przemysłu, handlu, bankowości czy choćby jednego wycinka szerszej całości, o którym pełną gębą moglibyśmy powiedzieć "to jest polskie!". Miarą naszej "niepodległości"są tzw. polskie media - niemal w całości wykupione przez zachodnie koncerny i które metodą kopiuj/wklej powielały nie tak dawno kłamstwa covidowe i wojenną propagandę Ukrainy. Nawet uczelnie - niby polskie - plasują się gdzieś w IV lidze rankingów nauki i wstyd jest o nich wspominać. Miarą naszej "niepodległości" jest brak własnej, suwerennej polityki zagranicznej, którą cechuje nieformalna, ale pełna podległość wobec Niemiec, UE albo USA - w zależności od koniunktury i widzimisię polskiej "elity" politycznej. Grunt, żeby jakaś Ursula poklepała szefa rządu po plecach i wyraziła swoje zadowolenie.
Miarą tej "niepodległości" jest polskie społeczeństwo: podzielone, ogłupione lewackimi "wartościami", uważające, że współczesnym patriotyzmem jest nienawiść do "prawactwa" i Kościoła Katolickiego. Wierzący w "ratowanie planety" poprzez wiatraczki, elektromobilność i aborcję, bo przecież dzieci to ślad węglowy. Czują się oni obywatelami Europy, a Polska nie ma dla nich żadnej wartości wspólnotowej. To jest ludzka magma, która zupełnie bezwolnie poddała się medialnemu mainstreamowi i destrukcyjnym żarem zalewa i niszczy to, co jeszcze z Polski zostało. W polskiej rzeczywistości, gdzie rządzący udają, że rządzą, a rządzeni to udawanie zaakceptowali i cieszą się nim jak przysłowiowy "głupi bateryjką", wygląda to tyle groteskowo, co dramatycznie. To nie jest proces, który zaczął się wczoraj czy przedwczoraj. Ten proces trwa od wielu lat - zaryzykowałbym twierdzenie, że od czasu obalenia rządu Jana Olszewskiego i wałęsowskiej teorii o potrzebie istnienia "lewej nogi".
W końcu - jak mówił Czarzasty Frasyniukowi - "Drogi Władysławie Frasyniuku! Żeście komunistów pokonali? No nie. Wyście się z nami, k…wa, przy Okrągłym Stole i 4 czerwca 1989r. do-ga-da-li!".
I tak wygląda na nasza "niepodległość". Ale świętujmy... te nasze marzenia, bo one dają nadzieję, a ta - jak wiadomo - umiera ostatnia. Świętujmy, bo jakby nie było, odwołujemy się do II Rzeczpospolitej - chyba jedynego czasu w historii najnowszej, o której możemy mówić serio o niepodległości. Może jeszcze nie wszystko stracone.
Inne tematy w dziale Polityka