Długo zabierałem się za napisanie drugiej części "Do czego dąży Tusk", ponieważ zastanawiałem się, czy moja hipoteza (dotycząca właśnie drugiej części, bo pierwsza jest oczywista) nie jest zbyt daleko idąca, zbyt śmiała albo po prostu niedorzeczna.
Ale nie. Okazuje się, że w ostatnich dniach niektórzy politycy i publicyści mówią dokładnie to, co chciałem napisać. Co więcej - puzzle układają się w logiczną całość, biorąc pod uwagę pojedyncze fakty i zapowiedzi premiera, w których dwie rzeczy są wręcz porażające: oficjalne oświadczenie, że prawo i konstytucja będą nic nie znaczące, jeżeli jednoosobowo premier uzna, że tak trzeba w celu zaprowadzenia "demokracji" według "widzimisię" jego samego i koalicyjnej większości. Padło oficjalne określenie takiego stanu rzeczy: "demokracja walcząca". Druga rzecz, to zapowiedź, że w celu jak wyżej, premier - na mocy zresztą istniejących ustaw - gotów jest poprosić o "bratnią" pomoc siłową - w domyśle Bundeswehrę lub niemiecką policję.
W pierwszej części tego artykułu napisałem o zadaniach, które do wykonania w imieniu berlińsko - brukselskiego hegemona podjął się Donald Tusk. Napisałem: " Tusk ma konkretnie dwa zadania do wykonania, ma na to plan, harmonogram i tego się trzyma. Konsekwentnie - jak na razie trzeba przyznać. Pierwsze zadanie to likwidacja, albo przynajmniej ubezwłasnowolnienie konserwatywno - prawicowej opozycji w Polsce, utożsamianej przede wszystkim z PiS - z racji potężnej grupy wyborców i tego, że PiS przez ostatnie osiem lat sprawowało władzę. Pomimo sponiewierania przez Berlin i Brukselę na wszystkie możliwe sposoby rządu Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, w konsekwencji doprowadzenia w Polsce do zmiany władzy, ktoś jednak uznał, że "nie, nie, to się powtórzyć nie może".
No właśnie, to się powtórzyć nie może. Ale sama likwidacja opozycji - realnie sprowadzona do jej maksymalnej marginalizacji - takich gwarancji hegemonowi nie daje. A nuż "Polaczki siem zbuntujom" i będzie kłopot. Trzeba czegoś więcej. Czego?
Zastanawiał się ktoś, skąd wzięła się kretyńska nagonka na prezesa NBP, Adama Glapińskiego? Przyznam, że i mnie drażniły te standupy pana profesora, ale nie mam cienia wątpliwości że ogólny bilans jego prezesowania jest na plus - i to jest bardzo skromna, rzekłbym - niedoszacowana ocena. Ale koalicja Tuska uczepiła się Adama Glapińskiego jak pijany płotu i dosłownie szuka dziury w całym. Nie znam ani jednego sensownego argumentu, który choćby trochę przekonywał do postawienia pana prezesa przed Trybunał Stanu. A nie znam, bo takiego argumentu po prostu nie ma! Nie istnieje! O co więc chodzi? Ano o to, żeby tuskowa koalicja miała u sterów NBP swojego człowieka! Po co?
Żeby, co prawda nieco okrężną drogą, ale w sposób ekspresowy wprowadzić w Polsce Euro. Co mówią przepisy prawne w tej kwestii? Zacznijmy od tego, że do wprowadzenia Euro w Polsce niezbędne jest wspólne pismo prezesa NBP i premiera, któremu wprowadzenie unijnej waluty rekomenduje minister finansów. Wiadomo powszechnie, że Adam Glapiński niczego takiego nie podpisze. Teraz już wiecie, skąd ta nagonka na prezesa NBP? Samo postawienie Glapińskiego przed Trybunałem otwiera furtkę do wymiany prezesa NBP - bez względu na to, co o "winie" "Glapy" orzeknie Trybunał. Istotne jest tylko to, żeby koalicja Tuska mogła posadzić w NBP swojego człowieka, którego pierwszą decyzją - idę o zakład - będzie podpisanie dokumentu o gotowości Polski do przyjęcia Euro.
I tu pojawiają się dwie następne nitki prowadzące do kłębka. Pierwsza, to cała procedura unijna: żeby przyjąć euro, państwa UE muszą spełnić określone warunki nazywane kryteriami konwergencji. Nie wdając się w nudne szczegóły, jest to procedura dość długa i mocno zbiurokratyzowana. Ale wszystko w rękach Komisji Europejskiej, która może rekomendować skrócenie lub odejście od proceduralnych obostrzeń. Polska konstytucja nie ma tu nic do rzeczy, bo mowa jest w niej o pieniądzu polskim, ale nie ma mowy, że tym pieniądzem musi być złoty. Wątpliwości może budzić jedynie zapis, że Narodowemu Bankowi Polskiemu przysługuje wyłączne prawo emisji pieniądza. Po przyjęciu Euro stanie się to kompetencją Europejskiego Banku Centralnego, w którym prezes NBP będzie wówczas jednym z dyrektorów - ale cóż ten zapis znaczy wobec zapowiedzi Tuska o lekceważeniu konstytucji?
Druga nitka to gigantyczny dług Polski, którego obsługa kosztuje nas już krocie, oraz rosnący lawinowo deficyt budżetowy, którego rząd Tuska nie tylko nie próbuje ograniczyć, ale wręcz w ten deficytowy balon dmucha. Ten balon musi pęknąć z hukiem - efektem będą gigantyczne cięcia w budżecie i... praktycznie bankructwo Polski. Rząd Tuska wyraźnie do tego dąży i to mocno, w sposób maksymalnie sfokusowany widać.
Oczywiście "unijni przyjaciele" nie zostawią nas w potrzebie. Co zarekomendują jako ratunek dla polskich finansów i gospodarki? Zgadliście. Dostaniemy "wspaniały" prezent, uśmiechnięci demokraci wpadną w euforię i wszyscy będziemy szczęśliwi.
Konsekwencje wprowadzenia Euro w Polsce byłyby praktycznie nieodwracalne. Każdy rząd, nawet konserwatywno - prawicowy, byłby na krótkiej, unijnej (czytaj: niemieckiej) smyczy, ograniczającej w zasadzie pole manewru w każdej dosłownie płaszczyźnie. I to jest podstawowy cel Tuska: zadaniowca i gorliwego wykonawcy interesów hegemona.
Część pierwsza tej notki : https://www.salon24.pl/u/okop/1398471,do-czego-dazy-tusk
Inne tematy w dziale Polityka