W ostatnich dniach modne się się stało wytykanie palcem tych, co w sprawach Ukrainy nie są zgodni z medialnym przekazem. Ruszyło koło wyrzucania takich poza nawias społeczny: "won za Don" dla "ruskich onuc", rosyjskich agentów wpływu, przyjaciół Putina i wszystkich "nieprawomyślnych", bo to jakieś wyrzutki albo upośledzeni umysłowo. Zatem, skoro tak, to może warto wypowiedzieć się z pozycji "ruskiej onucy", choćby po to, żeby wprowadzić nieco kolorytu dla jednostajnego przekazu? Żartuję, chociaż to niezbyt dobry czas na żarty - wiem. Już tak na poważnie, żeby wypowiadać się o wojnie - zgodnie z praktyką doświadczonych strategów wojennych - trzeba odwrócić mapę i spojrzeć na sytuację z punktu widzenia wroga. Trzeba też całościowo spojrzeć na rosyjską agresję z pozycji chłodnego obserwatora, który jest w stanie zauważyć więcej, niż widać to w medialnym amoku. W notce tym razem nie ma ciągłości tekstu, luźno rzucam kilka wątków, które moim zdaniem warto przemyśleć, zanim weźmie się udział w wyścigu na głośniejsze larum, bo wróg u bram! O tym więcej na końcu notki.
CZĘŚĆ PIERWSZA - ROSJA
Wróćmy na moment do czasów ZSRR i Układu Warszawskiego. Mało kto się dziś zastanawia, po co Sowietom był ten tzw. Blok Wschodni i UW. Po rozpadzie ZSRR większość ówczesnych rosyjskich ekspertów ( zachodnich także) doszła do wniosku, że ów blok był jedną z przyczyn rozpadu Imperium - Sowieci od pewnego momentu ani nie byli w stanie ani tego bloku kontrolować, ani zrównoważyć swojej gospodarki na tyle, żeby z tego tytułu nie ponosić strat. Zbrojenia kosztują i utrzymanie poszczególnych armii "demoludów", w jakimś momencie okazało się krytyczne. Ale ów Blok Wschodni był dla ZSRR buforem militarnym, strefą obrony przed ewentualną agresją Zachodu. Oczywiście jako bufor agresji na Zachód także, ale kluczowe jest słowo "BUFOR".
Dziś ten "stary" sowiecki bufor nie tylko nie istnieje, ale tak naprawdę w jego miejsce powstał nowy - dla odmiany amerykański. Stany Zjednoczone nie tylko rozmieściły swoje wojska w Polsce, Rumunii, krajach bałtyckich i innych krajach Europy Wschodniej, ale dążą do tego, żeby w tych krajach znajdowały się bazy rakietowe, takie jakie znajdują się już w Polsce i Rumunii. Bazy znajdujące się na granicach Rosji nie pozostawiają czasu na reakcję i obronę przed wystrzelonymi z nich pociskami jądrowymi - dają zatem Waszyngtonowi przewagę w konfrontacji z Rosją. Tu ktoś odpowie argumentem, że te bazy chronią Europę i tzw. wschodnią flankę NATO przed agresją Rosji (nie bez racji! ), ale można tu uprawiać najróżniejsze słowne wygibasy: tyle, że fakt istnienia rakiet pod samym nosem Putina pozostaje faktem. Swoją drogą ciekawe jak zareagowaliby Amerykanie, gdyby np. w Meksyku Rosjanie instalowali swoje bazy rakietowe. Zresztą to już było - wystarczy przypomnieć kryzys kubański. Jeżeli ktoś myśli, że USA rozmieszcza swoje wojska w Polsce, Rumunii, krajach bałtyckich i innych krajach Europy Wschodniej, bo zależy im na tych krajach i czuje się moralnie zobowiązany do ich ochrony przed Rosją, to gratuluję naiwności.
W połowie grudnia ub.r. nagle, bez jasnych przesłanek, Putin zaczął się szaleńczo spieszyć. Wystosował ultimatum do Zachodu z żądaniami nie do spełnienia: szlaban dla Ukrainy w NATO, cofnięcie stanu infrastruktury Sojuszu do stanu sprzed 1997 r. i inne postulaty mające zdemolować ustanowiony po zimnej wojnie układ bezpieczeństwa w Europie. Kazał sobie na to ultimatum odpowiedzieć w trybie natychmiastowym. Otrzymawszy stanowczą odmowę i – jednocześnie – amerykańskie zaproszenie do klasycznych negocjacji o pułapach broni, znowu przyspieszył i zaczął w błyskawicznym tempie rozgrywać nową partię. Wszystko to jako żywo przypomina działania Adolfa Hitlera, zakończone przemówieniem wygłoszonym w Obersalzbergu 22 sierpnia 1939 roku do generalicji Wehrmachtu w uzasadnieniu decyzji agresji na Polskę, ale... z jego (Putina) punktu widzenia, czyli odwrócenia mapy, żądanie zachowania neutralności Ukrainy jest całkowicie zasadne. Jeżeli tzw. Zachód jego żądania w tej kwestii odrzucił, to powiedzmy sobie szczerze - Putin nie dostał żadnego wyboru.
Ten "medal" ma swoją - a jakże - drugą stronę. Od czasu rosyjskiej aneksji Krymu Ukraina przypomina się o tzw. Memorandum Budapeszteńskim, dokumencie podpisanym 5 grudnia 1994 na szczycie Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). W dokumencie tym USA, Wielka Brytania i Rosja poparły decyzję kijowskiego rządu o przystąpieniu do traktatu antyatomowego. Zagwarantowały m.in. respektowanie niepodległości i "istniejących granic” Ukrainy. Podobne porozumienia podpisały tego samego dnia byłe republiki sowieckie Białoruś i Kazachstan. Gwarancje te były i są tylko formalnością, ponieważ nie zapisano żadnego mechanizmu sankcji. Porozumienie jest zatem warte papieru, na którym zostało napisane, a warunki Memorandum Budapeszteńskiego w przypadku Krymu, zostały naruszone nie tylko przez stronę rosyjską, ale również przez Zachód. Żeby nie było: takiego zdania był również ówczesny rząd w Kijowie. W sierpniu 2014 roku ukraiński rząd zażądał rozmów z sygnatariuszami porozumienia. Bez skutku. Rosja odpowiedziała, że nie ma ku temu powodu. Już w kwietniu, zaledwie kilka tygodni po aneksji Krymu, Moskwa odparła wszystkie zarzuty z Kijowa. "Wystąpienie Krymu z Ukrainy" to efekt "kompleksowych procesów wewnętrznych". Te z kolei nie dotyczą rosyjskich zobowiązań w ramach Memorandum Budapeszteńskiego. Podobnie Stany Zjednoczone zaprzeczyły, jakoby nie wywiązały się ze swoich zobowiązań. – Memorandum Budapeszteńskie nie było porozumieniem o gwarancjach bezpieczeństwa – powiedział ambasador USA w Kijowie, Jeffrey Payette.
Tak a'propos Krymu, to także wypada spojrzeć na tą aneksję obiektywnie. Półwysep Krymski – etnicznie kiedyś tatarski, później rosyjski – został po prostu przeniesiony w 1954 (decyzją Chruszczowa) z jednej republiki do drugiej. Miejscowej ludności nikt wtedy o zdanie nie pytał. Po 1991 ów region (już jako autonomiczna republika) usiłował oderwać się od Ukrainy i przyłączyć do Rosji, co udało się w 2014. Śmiesznie i głupio brzmią więc zaklęcia o “ukraińskim Krymie". Akurat w tej kwestii nie ma co wychodzić przed szereg – bo ani Rosja nie ma powodu Krymu oddawać, ani tamtejsza społeczność nie rwie się pod rządy Kijowa.
Wnioski płynące z tego "buforowego" wątku są takie: z czysto wojskowego punktu widzenia Putin nie dostał żadnej sensownej oferty utworzenia strefy bezpieczeństwa dla Rosji. To oczywiście nie usprawiedliwia brutalnej agresji na Ukrainę, ale ... wiele wyjaśnia. Tymczasem otrzymujemy jednostronną opowieść, a problem z takimi opowieściami polega na tym, że sugerują one nadmiernie, iż to druga strona jest całkowicie winna i nie ma żadnych argumentów. W takiej sytuacji znalazła się obecnie Rosja i jest to bardzo niebezpieczne, bo rozdrażniony niedźwiedź jest groźny i ... nieobliczalny.
**********
CZĘŚĆ DRUGA - NIEMCY ( I INNI "SZATANI')
W swojej "słynnej" notce na temat wojennej histerii rozpętanej w mediach, napisałem m.in.: "Nie ma się zatem co czarować - nie tylko Putinowi zależy na przewróceniu jałtańskiego stołu i cytując klasyka "inni szatani też są w tym czynni". No właśnie - jacy "szatani'? Kluczem do odpowiedzi byłaby wiedza o treści porozumienia Maas - Ławrow. Niestety, tej wiedzy nie mamy. Jest jednak prawie pewne, że to to Niemcy "sprzedały" Ukrainę Putinowi, przy zgodzie i aprobacie USA. Tu znów trzeba się cofnąć w czasie - kilka dni przed wyborami w USA minister obrony naszego zachodniego sąsiada, Niemiec, Annegret Kramp-Karrenbauer, przedstawiła propozycję resetu relacji Berlin-Waszyngton. Pani minister wygłosiła piękną przemowę, niemal pean na cześć USA. Dosłownie, z wyłączeniem kilku zdań, czytamy o tym, jak USA pomagało Europie i Niemcom w przyjęciu demokracji, a także jak wiele znaczyła dla nich amerykańska ochrona militarna w ostatnich latach. Piękne słowa, ubrane w doskonałe zdania. Ale najważniejsze jest to: Niemcy składają ofertę przejęcia odpowiedzialności militarnej za wschodnią flankę NATO (domyślnie - w pakiecie z Ukrainą)! Wybory wygrywa Biden i... mamy reset. W tekście pani minister jasno wybrzmiewało, że niemieccy decydenci zdają sobie sprawę, iż USA musi znaczną część swoich zasobów przenieść na Pacyfik, aby tam stawić czoła Państwu Środka. I Niemcom w to graj - przeniesienie amerykańskiego środka ciężkości na Chiny, to zielone światło dla niemieckich porządków w Europie Wschodniej - w tym na Ukrainie. Tyle, że tam porządku zaprowadzonego "putinowskimi rękami". Zbyt wielkie i znaczące są bowiem finansowo - gospodarcze powiązania Bundesrepublik Deutschland z Rosją, żeby mogło być inaczej. Z niemieckiej perspektywy nic się nie zmienia. Gaz nadal płynie. Handel z Rosją trwa. Ukraina ma dla Niemiec marginalne znaczenie gospodarcze; a zresztą jeżeli znajdzie się pod rosyjską kontrolą, to przemysł zza Odry będzie mógł dalej wysyłać tam swoje towary. Co za różnica, czy rozliczy się w hrywnach czy rublach? Nie można też bagatelizować powiązań osobistych. W Rosji działają 472 przedsiębiorstwa kontrolowane przez Niemców, które łącznie wypracowały w roku 2021 38,1 mld euro. W Niemczech rosyjskie przedsiębiorstwa wypracowały 31,6 mld euro. Jeżeli Putin w sprawie Ukrainy mógł się z kimkolwiek dogadać, to były to Niemcy. I się dogadał, chociaż zastrzegam, że pełnia wiedza ograniczona jest treścią rozmów w sierpniu 2019 roku, (w 80-tą rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow) Heiko Maasa, czyli głowy niemieckiego MSZ, który był w Rosji na oficjalnych rozmowach!
Trochę inaczej ma się inny "szatan" - USA. Biden właściwie "odpuścił" sobie Europę Wschodnią i jeśli w ogóle tym regionem się interesuje, to tylko dla szachowania Rosji militarnie. Robert McNamara, były sekretarz obrony, sformułował kiedyś amerykańską doktrynę wojenną, zwaną "doktryną elastycznego reagowania”. W uproszczeniu sprowadza się ona do tego, by z nieprzyjacielem bić się na przedpolach, przezornie oszczędzając wzajemnie własne terytoria. Toteż poczynając od lat 60-tych wszystkie wojny, a potem – wszystkie tzw. operacje pokojowe, misje stabilizacyjne i walki o demokrację, toczyły się o przedpola; kto będzie miał ich więcej i jak daleko od własnego terytorium, a jak blisko terytorium nieprzyjaciela. Ukraina jest tego doskonałym przykładem, ale poza tym nie jest Bidenowi do niczego potrzebna, chyba, że jako karta przetargowa dla przeciągnięcie Rosji na swoją stronę w konflikcie z Chinami. Rosja jest natomiast na tyle w komfortowej pozycji, że ma "wolny", dwutorowy wybór. Po pierwsze długoterminowo nie jest jej po drodze z Chinami, a w dodatku może być głównym przegranym Nowego Jedwabnego Szlaku, a po drugie nie jest głucha na umizgi Państwa Środka. I tu dochodzimy do kolejnego "szatana" - Chin. Sam Szlak Jedwabny jest projektem ekonomicznym i ma na celu utworzenie takich nitek handlu lądowego, aby swoim wolumenem przesyłanego towaru wyprzedziły nitki morskie, co będzie się równało z utratą oceanicznej kurateli amerykańskiej nad handlem światowym (która istniała od II wojny światowej). Rola Ukrainy w tym projekcie jest wręcz kluczowa, ale jak to wygląda w szczegółach, jest tajemnicą ustaleń między Putinem i Xi Jinpingiem.
Jak widać, na Ukrainie krzyżują się interesy wszystkich prawie wielkich tego świata. Nie wszystko jest w tym jasne i skąpe informacje nie przekładają się na końcowe ułożenie puzzli, ale ta właśnie złożoność powinna być powodem do zachowania niezbędnego dystansu do spraw Ukrainy.
**********
CZĘŚĆ TRZECIA - UKRAINA I POLSKA
A sama Ukraina? Mało kto wie, że Ukraina jeszcze w 1990 (czyli pod koniec ZSRR) miała PKB per capita… trochę wyższy od Polski. Po 30 latach Polska ma ów dochód ponad dwukrotnie wyższy, a Ukraina jest na podobnym poziomie co w 1990. Trudno o lepszy komentarz do 30-letnich rządów skorumpowanych klanów oligarchów. Innymi słowy Ukraina przez 30 lat nie zrobiła prawie nic, żeby rozwalić zabójczy dla państwa system de facto władzy oligarchów, których państwo i jego niepodleglość po prostu nie interesuje. Nic też nie zrobiono z haniebną polityka historyczną, skoro Ukraińcy uczynili “herojem” (narodowym bohaterem) tak odrażającą postać jak Stepan Bandera czy Roman Szuchewycz (twórcy terrorystycznej OUN, po 1942 UPA, odpowiedzialnej m.in. za rzeź ponad 50 tys. Polaków na Wołyniu i w Galicji Wsch.). Witold Waszczykowski (były szef MSZ) powiedział: z Banderą do Europy nie wejdziecie! I wypada się z jego słowami pod adresem Ukraińców absolutnie zgodzić. Malo tego: o tym trzeba pamiętać, dlatego majaczenia o natychmiastowym przyjęciu Ukrainy do UE, to - pisząc najłagodniej - skrajna nieodpowiedzialność. W polityce zagranicznej natomiast, Ukraina przytuliła się do Niemiec, zamiast budować relacje z dawnym blokiem "demoludów: Polską, Czechami, Słowacją, Węgrami i Bałkanami.. Jak bardzo "słuszny" był to wybór pokazuje obecna sytuacja. Cóż, błędy kosztują. Symboliczna dla stosunków z naszym wschodnim sąsiadem była niedawna sytuacja, gdy Ukraina (potrzebująca wszak pomocy) pozwoliła sobie na blokadę tranzytu kolejowego do Polski. Wyjątkowo podła bezczelność.
I tu słowo Polsce. Co powinna robić Polska w sytuacji wojny na Ukrainie? Schować się za NATO i UE i broń Boże z niczym się nie wychylać, zwłaszcza żadnych "genialnych strategii" typu "nie oddamy ani guzika". Cisnąć Niemcy na Nord Stream II, a USA na zwiększenie liczby wojsk przy granicy NATO. Tyle. Byłoby wskazane, gdyby polskie elity pamiętały, że polski i ukraiński interes bynajmniej NIE JEST tożsamy. Samo istnienie ukraińskiego państwa owszem leży w polskim interesie, ale jego wzmacnianie za wszelką cenę – niekoniecznie. Zgoda, przyda nam się rozległy bufor oddzielający Polskę od Rosji, nie ma jednak logiki we wzmacnianiu państwa, które uprawia antypolską ideologię i w przyszłości może się przeciw nam zwrócić. Nie ma żadnego sensu bezwarunkowa pro-ukraińskość, nic winni Ukrainie nie jesteśmy, to Ukraina potrzebuje pomocy Polski, a nie na odwrót – nauczmy się więc cenić swoją pomoc i wymagać czegoś w zamian. Polakom natomiast życzyć trzeba takich polityków, którzy zadbają w pierwszej kolejności o interes swojego narodu, a dopiero w dalszej o interesy sąsiadów i ... ewentualnych uchodźców ( choćby i dlatego, że to polscy podatnicy, którzy płacą na pensje polityków w Warszawie). Niech się nasi przywódcy uczą choćby od Węgier, daleko szukać nie trzeba. Pomagać - nawet w wielkim zakresie - TAK, ale w granicach REALNYCH możliwości.
I na koniec. Jak każdy uczciwy i porządny człowiek uważam, że Putin to współczesny Hitler, człowiek zdolny do rozpętania wojennego szaleństwa, bez patrzenia na konsekwencje dla swojego narodu, dla Europy, dla świata. Więcej - obstawiam, że to szaleństwo Putina, coraz bardziej pogrążającego się w fobiach, obsesjach i lękach, przyniesie jeszcze niejedno nieszczęście. Smok zaczął ziać ogniem. Jest oczywiste, że należy go za wszelką cenę powstrzymać, nawet kosztem znacznego pogorszenia naszej egzystencji. Tyle tylko, że nie od nas to zależy. Układów rządzących tym światem nie jesteśmy w stanie zmienić, skazani jesteśmy na decyzje UE, NATO, Rosji, pośrednio Chin. Ale to czas otrzeźwienia - dla przyjętych sojuszy, polityki zagranicznej i gospodarczej, dla budowania własnej, polskiej drogi. To czas dla wszystkich Polaków, którzy czują się zobowiązani służyć Polsce - nie Ukrainie, nie Niemcom i nie Amerykanom! Od tego nie uciekniemy, chyba że pozagryzamy się nawzajem. Artykuł natomiast ma być przyczynkiem do pragmatycznych przemyśleń, bez amoku, bez tępej narracji, w której poza współczesnym rosyjskim Hitlerem, innych winnych tej wojnie nie wskazuje. A szkoda, bo ta wojna jest tyle groźna i obrzydliwa, ile jest w niej wątków i gmatwaniny interesów. Brudnych interesów. Brudnych polityków. Brudnych bogaczy i brudnych pieniędzy. Brudnej gry. Namawiam do prrzemyśleń.
Inne tematy w dziale Polityka