Już dość dawno Salon opublikował redakcyjną notkę na podstawie artykułu Dziennik Gazeta Prawna: "Rok bez leczenia. Dla 2 mln pacjentów zabrakło miejsca". Jako jeden z tych dwóch milionów "niespełnionych", czyli odrzuconych przez system zdrowotny w Polsce ludzi, czuję się niemal w obowiązku naświetlić rzeczywistość tak, jaką jest ona z punktu widzenia pacjenta, bo ów punkt widzenia znacząco różni się od obrazu rysowanego w mediach - zwłaszcza w rządowych, gdzie głównym tematem jest radosna twórczość ministra Niedzielskiego i jego równie radosnych doradców.
Niniejszą notkę zacząłem pisać dosłownie w szpitalnym łóżku, w oczekiwaniu na poważną operację kardiochirugiczną, która miała poprawić jakość mojego życia i zdrowia. Kolejne daty na które wyznaczana była ta ważna dla mojego życia operacja to: połowa września ubiegłego roku, grudzień ubiegłego roku, marzec tego roku, czerwiec tego roku, wreszcie pierwszy nie przełożony termin : 16 września bieżącego roku. Stawiłem się tego dnia w szpitalu, dzień wcześniej musiałem poddać się testowi covidowemu. Położono mnie do łóżka, zrobiono standardowe badania i tak sobie leżałem. Od pacjentów dowiedziałem się, że jest zator. Niektórzy czekają na zabieg i dwa tygodnie - standardem jest 9-10 dni. Działa to podobno tak, że przyjmuje się pacjentów na wcześniej zaplanowane operacje, ale system przepływu pacjentów jest zablokowany - tyle, że kolejki oficjalnie nie ma, bo pacjenci są ( tak jak ja) hospitalizowani, czyli NFZ za każdego oczekującego płaci - i to duże pieniądze. Oczekiwanie w takiej przymusowej kolejce wewnątrz szpitala jest dla pacjenta koszmarem, zwłaszcza, że oddział jest niczym więzienie: nie wolno z niego wychodzić, zakazane jest nawet dłuższe przebywanie poza swoją salą ( np. w sąsiedniej sali lub na korytarzu. To wszystko podobno w trosce związanej z zagrożeniem covidowym, ale logika kładzie się pokotem, kiedy napiszę, że na oddział w godzinach 15- 19 codziennie mogą wchodzić dowolni odwiedzający w dowolnej ilości. Reasumując, zamiast oczekiwać w domu na zaplanowaną operację, z nudów zbijałem bąki w szpitalnym łóżku, na szpitalnym, niezbyt wyszukanym - co tu kryć - wikcie.
Oddział dzieli się na trzy rodzaje pacjentów: oczekujących na operację, bezpośrednio po operacji oraz stawianych na nogi po operacji, w celu wypisania ich z oddziału. Po tygodniu "awansowałem" do drugiej grupy. Nadszedł mój dzień zero: ogolony do ostatniego włoska na ciele, ubrany jedynie w śmieszną koszulkę jednorazowego użytku, zapakowany na operacyjny wózek, znalazłem się na na sali operacyjnej. Podobno jednej z najnowocześniejszych nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Niestety, nie widziałem. Na swoim operacyjnym wehikule wjechałem w coś podobnego do tunelu, moją rękę ktoś zabrał na bok, wkłuł w nią jakieś igły i rurki, zabandażował i tyle pamiętam. Pardon, była jeszcze maseczka - zrobiłem wdech i odjechałem na całe 10 godzin. Wybudzenie było koszmarne, dusiłem się z rurą w gardle, nie mogłem oddychać, a kasłanie wywoływało potworny ból w klatce piersiowej. - Już panu do wyciągam - usłyszałem głos i złapałem wreszcie oddech. Rozejrzałem się wokół. Obok mnie z jednej strony parawan, z drugiej ściana. Jakiś stolik, na głową piszcząca aparatura, na wprost mnie biurko pielęgniarek, nawiasem pisząc wspaniałych dziewczyn, które miło będę wspominać do końca życia. Nad biurkiem duży zegar ścienny. Wskazywał 22.20. Na operację wzięli mnie w samo południe. Nie bardzo jeszcze kumałem co i jak, ale jedna z pielęgniarek poinformowała mnie, że jestem po operacji, znajduję się na OIOM-ie i operacja trwała prawie 5 godzin. No i że się cieszą z mojego wybudzenia. Ja tez się ucieczyłem, ale była to najdziwniejsza radość w moim życiu. Bo z jednej strony czułem przy każdym ruchu potworny ból w mostku, z drugiej miałem humor porównywalny chyba tylko z niemałym rauszem po kilku szklaneczkach whisky. Ponieważ zawsze upijałem się na wesoło, trzymały mi się żarty z pielęgniarkami, gadałem jak najęty, za co zresztą dostałem nagrodę - łyk wody mineralnej. Pielęgniarki zmieniały mi tylko kroplówki, a że obydwie były równie rozmowne i skore do żartów, tak przetrwałem do białego (wg. zegara) rana, czyli do zmiany pielęgniarek. Dziewczyny z porannej zmiany były równie fajne, ale miały mnóstwo roboty z innymi pacjentami, którzy akurat byli w nieco g0rszej formie niż ja. O ósmej wraz z całym sztabem medyków wszedł sam ordynator kardiochirurgii, powitał mnie słowami: "O, jaki uśmiechnięty i zadowolony pan! Oby tak dalej! Musiało to wyglądać komicznie - ja, roześmiany, świeżo po operacji golas w łóżku przypominającym kojec dla dzieci, w zestawieniu z powagą samego miejsca i szacownej medycznej wierchuszki. Oczywiście bylem mocno "naćpany" narkotycznymi lekami przeciwbólowymi, co miało swoje odzwierciedlenie w pooperacyjnej euforii.
W południe przewieziono mnie na odział właściwy. Żarty się skończyły. Co prawda z pomocą, ale głównie własnymi siłami musiałem przetransportować śwoje nagie i pozszywane ciało na inne łóżko, co było nie lada wyczynem. Bolało mnie dosłownie wszystko. Zajęła się mną jakaś młodziutka pielęgniarka, strofowana przez trochę starszą. Usłyszałem - chodź pokażę ci jak to wszystko podłączyć. Chodziło o podłączenie mnie to aparatury monitorującej. I tu chyba zacżęłły się schody, ponieważ po tym podłączeniu, alarm przy moim łóżku odzywał się mniej więcej co 5 minut. Co ciekawe, na OIOM wskazania aparatury były idealne, tutaj było zupełni odwrotnie. Pielęgniarki co rusz kasowały alarm, pytając czy dobrze się czuję, zjawił się lekarz z rozrusznikiem serca i kabelkami, pod które zostałem podpięty ( później okazało się, ze zupełnie niepotrzebnie) i tak doczekałem wieczora. Czułem potworne zmęczenie, ale weź tu zaśnij, jak co chwilę piszczy alarm, nie tylko zresztą przy moim łóżku. Na następnej zmianie ( już nocnej) podeszła do mnie pielęgniarka w średnim wieku, szczerze pisząc niezbyt sympatyczna, ale bez wątpienia o dużej fachowości. Popatrzyła na te wszystkie kable i wężyki, na ekran monitora, po czym wyczytałem w jej oczach niemałe wkurwienie. Zaczęła coś wypinać, przepinać, coś tam wymieniła, po czym.... alarmy przy moim łóżku się skończyły definitywnie.
I tak przeszedłem automatycznie do trzeciej grupy pacjentów - "elity", która stawiana na nogi przygotowywana jest do opuszczenia szpitala. Duża w tym rola fizjoterapeutów - rehabilitantów, których zadaniem jest dosłowne postawienie pacjentów na nogi i nauczenie na nowo chodzenia. Miałem pecha, bo trafiłem na pana Ryszarda, który - jak mi się zdaje - w poczuciu ogromu własnego ego przeświadczony był o swojej zajebistości. Bez specjalnych ceregieli pomógł mi się odziać w piżamę, posadowił na krześle i wygłosił obszerny wykład o siedzeniu i chodzeniu. Nie wiem, czy bardziej chęcią zmierzenia się z własna słabością, czy zbudowany wykładem pana Ryszarda, po prostu wstałem i pomaszerowałem na korytarz, walcząc dzielnie z workiem na mocz i stojakiem na kroplówkę. Lekko nie było, to coś tak jak pójść w góry z niewygodnym plecakiem i statywem na sprzęt foto, ale maszerowałem tak prawie pół godziny. Powrót do łóżka był jak wytchnienie po wejściu na Everest - co za ulga. Mój kolega z innego łózka miał więcej szczęścia, zaopiekowała się nim mała, przesympatyczna blondynka, przepełniona empatią i fachowością. Blondyneczka zrobiła mu najpierw masaż, pomogła wykonać kilka prostych ćwiczeń i towarzyszyła w spacerku, nadając rytm i tempo. "mój" pan Ryszard widocznie nie miał na to czasu, zresztą ulotnił się nie wiadomo gdzie. W każdym razie stałem się pacjentem chodzącym.
Nazajutrz pielęgniarka uwolniła mnie z cewnika. Do jedzenia dostałem kisiel bez cukru i tak powoli organizm miał się na nowo przyzwyczaić do pokarmu. Dopiero na drugi dzień dostałem bułkę z mlekiem na śniadanie i makaron z jakimś sosem na obiad. Zacząłem funkcjonować w miarę normalnie. I tu pora na pewne refleksje. Wspomniałem o empatii. Niestety, poza przykładem zaangażowanej blondyneczki, kilkoma pielęgniarkami i może jednym, dwoma lekarzami, próżno jej było szukać. Większość lekarzy i pielęgniarek traktuje pacjentów jak swojego rodzaju produkt, który - jak w fabryce - przynosi określony dochód. Niemały, bo operacja jaką przeszedłem wyceniana jest na okoł0 80 tys. złotych. Dlatego też cały cykl jest jak produkcja w fabryce. Nie ma jednego, przypisanego do określonego pacjenta lekarza, co dyżur przychodzi inny i zadaje to samo pytanie: jak się pan czuje? Czułem się dobrze, zatem słyszałem, że "idzie ku dobremu". Obejrzał jeszcze taki rany pooperacyjne - super, się goją i tyle. Zero informacji, zero konkretów. Identycznie ma się poranny obchód z udziałem ordynatora - same ogólniki i ewentualnie końcowy komunikat: jutro wypiszemy pana do domu.
Owe jutro okazało się z jednej strony wydarzeniem na miarę drugiego życia - jak w grze komputerowej, z drugiej ogromnym rozczarowaniem. Zjawił się jakiś pan doktor, podobno ten, co mnie operował, wręczył szpitalny wypis i oznajmił, że nie ma czasu, dlatego nie będzie ze mną rozmawiał, a wszystko co powinienem wiedzieć znajdę w rzeczonym dokumencie - łącznie z receptami i skierowaniem na wizytę pooperacyjną w poradni kardiologicznej. Nic już w szpitalu po mnie - wykąpałem się porządnie, bez tych wszystkich kabelków, wężyków i plastrów, ubrałem w "cywilne" ciuchy i oczekiwałem na rodzinny transport. Już nieco z dystansu popatrzyłem na kolejny szpitalny dzień: jedni na operację, drudzy z operacji - fabryka pracuje na pełnych obrotach. Ale szok poznawczy był dopiero przede mną. Przychodnia do której miałem skierowanie znajduje się w tym samym budynku, zatem nie omieszkałem się w niej zarejestrować. Pani rejestratorka sama załamała ręce: termin - koniec marca 2022. Wizyta pooperacyjna. Pół roku po operacji, dobrze że szwy są rozpuszczalne i nie trzeba ich wyciągać, bo musiałbym chyba pójść do krawca.
Wnioski z tego mojego doświadczenie są niestety bardzo smutne. Przez półtora roku oczekiwania na zabieg, każdy dzień mógł być moim ostatnim dniem życia. To właściwie gra w rosyjską ruletkę - jak będziesz mieć farta może doczekasz do operacji, jak będziesz mieć pecha, no to sorry. Wszyscy bez wyjątku poznani podczas mojego pobytu w szpitalu inni pacjenci przeszli identyczną drogę: dwa lata, rok, półtora gry w rosyjską ruletkę. Nawet ci z adnotacją CITO na skierowaniu, musieli swoje odczekać. Nam się udało, ale powstaje pytanie: ilu przegrało w ową ruletkę? Szacunki ( nie znalazłem oficjalnych danych) wykazują poziom zgonów kardiologicznych w 2020 na poziomie 200 tys., co stanowi wzrost do roku 2019 o około 20 procent. I to jest skandal: ludzi autentycznie potrzebujących pomocy medycznej pozostawiono samych sobie, zajmując się wyłącznie mitycznym Covidem i pro - szczepionkową propagandą. Drugim skandalem jest pozostawienie takich jak ja samym sobie po operacji. Jeżeli w tego rodzaju zabiegi inwestuje się poważne pieniądze ( a inwestuje), które pochodzą od każdego z nas, to wypadałoby zadbać, żeby nie były to pieniądze wyrzucone w błoto: na pooperacyjnego pacjenta należałoby chuchać i dmuchać - pooperacyjna wizyta wyznaczona za pół roku to jawna kpina ze zdrowia i zdrowego rozsądku. Zatem ze szpitalnego łóżka widać z jednej strony wysokie standardy medyczne, nowoczesność, zaawansowaną technikę i bez wątpienia fachowość personelu (chociaż z wyjątkami), z drugiej upadek etosu zawodu lekarza ( brak empatii wobec pacjentów), fatalną organizację i chyba wręcz niewyobrażalne ( bo przecież nie wiemy, jak to naprawdę wygląda) zatory w kolejkach po drugie życie.
– Będziesz pan wisiał! – te słowa, wykrzyczane przez posła Konfederacji Grzegorza Brauna w stronę ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, może i eleganckie nie są, ale sam chętnie zobaczyłbym ministra Niedzielskiego na ławie oskarżonych, ze skierowanym przeciw niemu akcie oskarżenia, który będzie zawierał informacje o stu kilkudziesięciu tysiącach zgonów nadmiarowych, niepotrzebnych, zawinionych przez państwo i nieudolność jego organów. Covid to jedno, ale nadmiarowe zgodny, to efekt utrudnień w dostępie do lekarzy. Z danych NFZ jasno wynika: w 2020 r. udzielono o jedną piątą mniej świadczeń medycznych niż w poprzednim, niepandemicznym roku. Część pacjentów z własnej woli nie poszła do lekarza, ale część nie została po prostu dopuszczona do leczenia – to są fakty nie do podważenia. Dane są jednoznaczne: pacjentów, którym w zeszłym roku nie zapewniono należytej opieki, można liczyć w milionach. Przykładowo w 2018 i 2019 r. do szpitali trafiało ponad 9 mln osób. W zeszłym roku było ich o ponad 2 mln mniej. Wszyscy oni zagrali z Niedzielskim w rosyjską ruletkę. I tych, którzy w nią przegrali Niedzielski ma na sumieniu.
PS. Czuję się dobrze, powoli dochodzę do siebie. Oczywiście lekarzom i personelowi szpitala jestem za to dozgonnie wdzięczny, ale bezduszny, zabójczy system firmowany przez ministra to już inna sprawa. Godna piętnowania i temu służyć ma ta notka.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo