PiS zapowiedział dużą manifestację w Warszawie więc media na polecenie Tuska tak podrasowały prognozy, jakby nawałnica nadciągająca nad Czechy i południowo-zachodnią Polskę miała się rozciągnąć na cały kraj. Dlatego Tusk pytany o prognozy wyskoczył z nieuzasadnionym optymizmem, bo przecież sam kazał mediom straszyć ludzi. A tu się tak pechowo złożyło, że fałszywe strachy na lachy dla całej Polski przypadkowo zbiegły się czasowo z realnym, ekstremalnie dużym zagrożeniem dla południowo-zachodniej Polski.
Dziś pewnie wielu zadaje sobie pytanie: dlaczego Donald Tusk, który w sztuce manipulowania ludźmi i wpływania na nich nie ma sobie równych popełnił tak potężny PR-owy i jeszcze potężniejszy realny błąd mówiąc, że "prognozy nie są przesadnie alarmujące", chociaż były? Sam przecież pamiętam, jak media w tygodniu poprzedzającym powódź najpierw ostrzegały, że nadciągną ogromne opady, następnie ostrzegały, że czeka nas powódź, później spekulowały, że może to być powódź większa od tej z 2010, a nawet z 1997 roku, wreszcie zaczęły straszyć, że czeka nas pogodowy Armagedon który ogarnie cały kraj. A tu nagle "prognozy nie są przesadnie alarmujące" i następnego dnia powódź - rzeczywiście większa nawet od tej z 1997 roku. Co zawiodło? Mam na to swoją teorię.
Przytrafiło mi się to dwa razy. Ponieważ jestem żeglarzem, więc sprawdzanie aktualnych prognoz pogody mam we krwi. Wiem też na jaki czas do przodu można przewidzieć pogodę w miarę dokładnie, a na jaki czas jest to wróżenie z fusów i opowiadanie bajeczek. I właśnie w trakcie poprzednich rządów Tuska (lata 2007-2014) aż dwukrotnie zdarzyło się, że media z dużym wyprzedzeniem (takim przekraczającym nawet zakres wróżb i bajeczek) prognozowały "szczególną" pogodę. Raz miał to być "pogodowy Armagedon - gwałtowne ochłodzenie, burze z gradem, trąby powietrzne" a za drugim razem "ostatni taki piękny, ciepły i słoneczny weekend - idealny do grillowania i wypadów za miasto". Ponieważ zawsze sprawdzam symulację pogody na ICM (tam meteogramy są generowane komputerowo bez ingerencji człowieka) więc w sobotę, w którą miał się zacząć "Armagedon" spokojnie z Żoną postawiliśmy żagle, popłynęliśmy w drugi koniec jeziora, nocowaliśmy na dziko w romantycznej zatoczce (nie szukając nawet bezpiecznego miejsca w porcie) i wróciliśmy w niedzielę na spinakerze przy pięknej, słonecznej pogodzie i delikatnej jedynce (1B - bardzo słaby wiatr) wiejącej w plecy. Gdy ludzie, którzy zabrali się z nami gościnnie w ten rejs zapytali na koniec skąd się wzięły te alarmistyczne prognozy, odpowiedziałem bez cienia wątpliwości - z zapowiadanej przez opozycję dużej manifestacji w Warszawie. Z kolei w dniu, w którym miał być "ostatni tak słoneczny weekend tej jesieni" widząc co się dzieje za oknem i co pokazują meteogramy ICM-u nigdzie się nie wybierałem. Ale kumpel, który wierzy mediom tak mnie prosił, tak namawiał, tak błagał, żeby choć na chwilkę się przepłynąć, że w końcu go zabrałem. Nie zdążyliśmy nawet dopłynąć od "Marusia" do zatoki "Borki" (gdzie przy pomyślnych wiatrach płynie się około 25 minut... a w tamtą stronę było akurat z wiatrem... i to dość silnym wiatrem) gdy ten sam kumpel zaproponował, abyśmy wracali. A ponieważ z powrotem było pod wiatr (wtedy płynie się wolniej, ale za to odczuwanie wiatru jest silniejsze, bo prędkość wiatru pozornego jest w przybliżeniu równa sumie prędkości wiatru i jachtu) więc ubłagał mnie po chwili aby wbrew przepisom odpalić silnik i wracać co prędzej. O co chodzi z tymi przepisami? Wtedy jeszcze na całym Zalewie Sulejowskim obowiązywała strefa ciszy, ale Policja miała niepisaną umowę, że w trzech przypadkach możemy odpalać silniki: manewry portowe, załamanie pogody i chory na pokładzie - wielokrotnie nawet jak pogoda załamywała się gwałtownie, to policjanci sami podpływali motorówką i mówili aby odpalać silnik i płynąć jak najszybciej do portu lub osłoniętego brzegu. Ponieważ było zimno, ostro wiało (bez dramatu, jakieś 3B) ale do tego zacinało drobnym deszczem, więc stwierdziłem, że odpalam "katarynę" - tym bardziej, że na całym jeziorze nie widać było jachtów, a tym bardziej Policji. Więc skąd się wzięły te "słoneczne" prognozy. W Warszawie odbywało się referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, więc media już dużo wcześniej dostały rozkaz, aby zachęcać ludzi do wyjazdów na miasto i grillowania... a że pogoda zachęcała raczej do ubrania się w ciepły sweter i sztormiak oraz picia rumu i ciepłej herbaty w tawernie to inna sprawa.
Obawiam się, że tym razem mogło być podobnie. Ponieważ PiS zapowiedział dużą manifestację w Warszawie (a jak wiadomo Warszawa nie jest bastionem tego ugrupowania - najwięcej zwolenników ma ono na południowym wschodzie) więc media na polecenie Tuska tak podrasowały prognozy, jakby nawałnica nadciągająca nad Czechy i południowo-zachodnią Polskę miała się rozciągnąć na cały kraj. Dlatego Tusk pytany o prognozy wyskoczył z nieuzasadnionym optymizmem, bo przecież sam kazał mediom straszyć ludzi. A tu się tak pechowo złożyło, że fałszywe strachy na lachy dla całej Polski przypadkowo zbiegły się czasowo z realnym, ekstremalnie dużym zagrożeniem dla południowo-zachodniej Polski.
Tysiące ludzi straciło domy i cały dorobek życia (niekiedy kilku pokoleń) bo ostrzeżenia przyszły za późno. Szczęście w nieszczęściu, że liczba ofiar śmiertelnych nie jest proporcjonalna do strat materialnych. Ale proszę sobie przypomnieć co media mówiły o zagrożeniu wojennym przed wyborami 2023 roku i po wyborach. Przed wyborami dominowała narracja, że po zakończeniu wojny ukraińskiej Rosja będzie potrzebowała około 10 lat na odbudowanie swojego potencjału militarnego w stopniu pozwalającym na zaatakowanie jakiegokolwiek kraju. Co bardziej pesymistyczni analitycy twierdzili, że jeśli przełączenie produkcji w tryb wojenny będzie miało charakter stały i rosyjska gospodarka to wytrzyma, to ten okres może się skrócić do 5 lat. A po przejęciu władzy przez Tuska nagle pojawiły się alarmistyczne prognozy, że to może być od teraz za 5 lat... za 3 lata.. za 2 lata... zaraz po wybraniu Donalda Trumpa na Prezydenta USA... jeszcze przed wyborami w USA, czyli w zasadzie już teraz. Paranoiczna licytacja! Co się od wyborów zmieniło? Już wielokrotnie to pisałem na blogu - zmieniła się głównie narracja. Owszem, po sknoconej "ofensywie" i zdradzie Zełenskiego (który przekupiony przez Niemców zwrócił się przeciw polskiemu rządowi i prezydentowi któremu w znacznej mierze Ukraina zawdzięcza przetrwanie) bardzo mocno uderzyły w morale ukraińskiej armii i społeczeństwa, a także osłabiły chęć zachodu do ponoszenia wydatków na uzbrajanie Ukrainy (dopiero wizyta Andrzeja Dudy w USA odblokowała kolejne transze pomocy... co tuskistowskie media tuszowały przekraczając granice absurdu). Ale głównie zmieniła się narracja. Przed wyborami brzmiała ona "kochani obywatele, śpijcie spokojnie - dziadziuś Kaczyński i tatuś Błaszczak czuwają, aby wróg wam nie zrobił nic złego", a po wyborach zmieniła się na "obywatelu! ty śpisz, a wróg nie śpi! jeśli będziesz niegrzeczny i zaczniesz popierać Kaczyńskiego, Trumpa lub innych populistów, to przyjdzie tu Putin i wszystkich pozabija".
Jest taka jedna edukacyjna bajeczka (w wielu wersjach) o żartownisiu, który ciągle wszczynał fałszywe alarmy. W jednej wersji krzyczał "pożar!", w drugiej "wilki!" w trzeciej "wróg u bram!"... Mieszkańcy miasta tak się przyzwyczaili do tych fałszywych alarmów, że gdy nadeszło prawdziwe zagrożenie, zlekceważyli ostrzeżenia myśląc, że to jest kolejny dowcip żartownisia... i miasto szlag trafił (w wersji z wrogiem także mieszkańców diabli wzięli). Ostrzeganie przed krytycznymi zagrożeniami takimi jak ekstremalne zjawiska pogodowe, klęski żywiołowe lub wojna powinno być wyjęte spod bieżącej polityki - powinno stać ponad nią, mieć najwyższy priorytet - nieporównywalny z politycznymi sporami. Zarządzanie kryzysowe nie powinno być elementem PR-u. Donald Tusk łamie te dwie zasady. Tym razem ludzie stracili domy, dorobek swojego życia lub nawet wielu pokoleń. Za następnym razem tysiące ludzi mogą stracić życie, miliony ludzi mogą stracić domy, a wszyscy możemy stracić nasz kraj. Bo wojna może przyjść do nas tak samo jak powódź - szybciej niż się tego spodziewamy. A my będziemy zdezorientowani to alarmistycznymi prognozami to spokojnym głosem Tuska. Nie mówiąc o tym, że wcześniej stracimy czas potrzebny na przygotowanie obrony - zamiast kontynuacji zakupów broni będą "audyty", zamiast zachęcania do wstępowania do armii będą "rozliczenia nielegalnej kampanii wyborczej", a zamiast jednoczenia społeczeństwa będzie szczucie na PiS... w końcu z powodzią było tak samo - władza straciła czas od wyborów na krwawe igrzyska, a życie i mienie obywateli ratował sprzęt podarowany Ochotniczej Straży Pożarnej przez "zorganizowaną grupę przestępczą". Ale to już temat na osobny artykuł.
PS. Jak ktoś jest zainteresowany tematem Obrony Cywilnej i polityki obronnej, to odsyłam do napisanego jeszcze za czasów rządu PiS artykułu:
https://www.salon24.pl/u/ojciec1500/1321611,armia-ale-jaka
Jeśli ktoś po przeczytaniu ostatniego punktu i porównaniu go ze zmianami jakie dokonały się od 13 grudnia złapie się za głowę i zacznie kląć, to wcale nie będzie to przesadna reakcja.
Dlaczego "Ojciec 1500 +"? Z czystej przekory, na złość tym, co widzą w nas "patologię".
Błędem, jaki popełniłem prowadząc mój wcześniejszy blog polityczny (Peacemaker) było wdawanie się w dyskusję z trollami i hejterami. Dlatego tutaj przyjmę radykalną strategię wobec osób rozwalających dyskusję i naruszających dobra innych - będę usuwał drastyczne komentarze, banował trolli i hejterów, a omentarze najbardziej ośmieszające hejtera pozostawiał dla potomności ku przestrodze (o nile nie naruszają prawa i dóbr osobistych.
Jeśli chcecie mnie tu wkręcać w swoją spiralę nienawiści, to odpuśćcie sobie. "I got a peaceful easy feeling" jak to śpiewała moja ulubiona grupa The Eagles i nie mam zamiaru tego popsuć ani zmieniać.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo