Dzieci wyobrażając sobie szkołę XXI wieku kilkadziesiąt lat temu rysowały statki kosmiczne lądujące na parkingu oraz powszechnie używane komputery i roboty. Wszystko oczywiście korespondowało z futurystycznymi budynkami pełnymi przeszkleń, kopuł, tarasów. Gdzieś na jednej z kopuł widać było teleskop szkolnego obserwatorium astronomicznego. Wewnątrz zamiast standardowych sal dzieci wyobrażały sobie laboratoria i interaktywne sale komputerowe. Tymczasem w rzeczywistości mamy zakazy postoju, zatrzymywania lub nawet ruchu pojazdów pod szkołami (zamiast lądowisk dla statków kosmicznych), bezwzględny zakaz używania telefonów komórkowych w szkołach (zamiast komputerów i robotów) i ochroniarzy pilnujących aby rodzice przypadkiem nie zajrzeli do szkoły (zamiast szklanych kopuł). O laboratoriach wspomnę na koniec. O zestresowanych lub nieradzących sobie z dziećmi nauczycielach i wariackich planach lekcji już szkoda gadać. Chyba dzisiejsi dorośli, którzy kiedyś jako dzieci rysowali te "szkoły XXI wieku" nie tylko pozbyli się marzeń, ale i rozumu. A co najgorsze, odbierają marzenia i rozum własnym i cudzym dzieciom.
Dziś nie będzie o polityce... no, z wyjątkiem małej wzmianki na koniec. Będzie o szkole. Przyznam się szczerze, że wczoraj w temacie szkoły szlag mnie trafił. I to kilka razy. A nie był to jedyny dzień od rozpoczęcia roku szkolnego w którym tematy związane ze szkołą wywołały moje zdziwienie, poruszenie, zdenerwowanie. Najbardziej szlag mnie trafił, gdy jeszcze przed lekcjami (dzieciaki mają tak rozpitolony plan lekcji, że w piątek zaczynają o 10:45 kończą o 14 :30) kilkakrotnie próbowałem się dodzwonić do najstarszego syna, aby mu przekazać wiadomość, że zapomniał książki i ćwiczeń od języka angielskiego, ale ponieważ angielski mają o 12:45, a ja o 12:30 odbieram jego młodsze rodzeństwo, więc niech w tym czasie zejdzie do wyjścia, to mu te książki podam. Syn bał się odebrać połączenie od ojca, a jak już odebrał, to wyrecytował tylko pośpiesznie "tata, nie mogę teraz rozmawiać" i się rozłączył. Stało się tak dlatego, bo dyrekcja wprowadziła od tego roku zakaz używania telefonów komórkowych na terenie szkoły i nauczyciele tak postraszyli uczniów, że ci nawet boją się odebrać telefonu od rodziców. Najstarszy syn ma 10 lat, od dwóch lat nosi przy sobie telefon komórkowy. Najpierw był to stary, kalawiszowy "pancernik" (marki nie zdradzę, aby nie robić kryptoreklamy) którym można było prawie wyłącznie dzwonić i wysyłać / odbierać SMSy (ale za to ładowało się go raz na tydzień, był mały, lekki wodo- i upadkoodporny a w dodatku miał diodę pełniącą funkcję latarki - w sam raz na kolonię zuchową). Od maja tego roku jest to smartfon - "pancernik" (niedaleko pada jabłko od jabłoni - ja też pracuję za biurkiem, a używam wodoodpornego "pancernika" tej samej firmy) który kupiłem mu wyłącznie dlatego, że od dziadków dostał w prezencie z okazji I Komunii smartwatch, który bez smartfona był bezużyteczny. Przez te dwa lata zadzwoniłem do niego w przerwie zajęć szkolnych raptem raz, jak musiałem pilnie wyjść z Home Office do biura korporacji, więc przekazałem mu aby zamiast do domu poszedł do dziadków (mieszkają w bloku obok). Teraz była druga sytuacja, w której próbowałem się dodzwonić. Ale tym razem nie mogłem. A przecież zdarzają się sytuacje, w których trzeba dziecku pilnie przekazać informację np.: "musiałem iść z młodszym bratem do lekarza" lub "jechać do szpitala", "babcia jest chora, zamiast na obiad do dziadków idź prosto do domu", "mieliśmy kontakt z zakaźnie chorymi, daj Wychowawczynię do telefonu, to zwolnię cię z lekcji, abyś nie zarażał innych dzieci", "dostałem pilne wezwanie na ćwiczenia rezerwy - zejdź się pożegnać, bo nie będzie mnie przez dwa tygodnie", "dziś nie wracaj sam, przyjdę po ciebie pod szkołę, bo jakiś podejrzany facet zaczepia dzieci" (mieliśmy taki przypadek na osiedlu)... Lub choćby "zapomniałeś materiałów na plastykę / stroju na w-f / jakiejś ważnej książki - zejdź na następnej przerwie, to ci podam". Ale NIE MOŻNA, BO DZIECIAKI BOJĄ SIĘ RAZ NA DWA LATA ODEBRAĆ TELEFON OD RODZICÓW, BO DYREKCJA WPROWADZIŁA BEZWZGLĘDNY ZAKAZ UŻYWANIA TELEFONÓW KOMÓRKOWYCH NA TERENIE SZKOŁY. Tymczasem wychowawcy potrafią po kilka razy w ciągu semestru wydzwaniać do rodziców, bo dziecko to, dziecko tamto... nie mówiąc już o telefonach typu, "proszę natychmiast zabrać dziecko ze szkoły, bo ma pierwsze objawy przeziębienia". Nie kwestionuję tego, że ZAKAZ UŻYWANIA SMARTFONÓW W SZKOŁACH JEST POTRZEBNY, bo dzieci i młodzież są tak technologicznie uzależnieni, że na przerwach i wycieczkach szkolnych nie rozmawiają ze sobą tylko "siedzą w komórkach". Pamiętam już ponad dwie dekady temu (bo już tyle lat temu przekwalifikowałem się z katechety na programistę) że mieliśmy w szkole podstawowej takiego "kciukowca", co pisał SMS-y na ówczesnym telefonie z zawrotną prędkością, ale od strony relacji był takim kaleką, że "wynajmował sobie" kolegów ze starszych klas, aby chronili go przed rówieśnikami z którymi ciągle popadał w konflikty. Więc problem technologicznego uzależnienia powodującego regres relacji międzyludzkich istnieje i jest poważny. ALE ZAKAZ UŻYWANIA TELEFONÓW W SZKOŁACH ABSOLUTNIE NIE MOŻE BYĆ BEZWZGLĘDNY - DZIECKO MA PRAWO, A NAWET OBOWIĄZEK ODEBRAĆ PILNY TELEFON OD RODZICÓW (to samo dotyczy opiekunów prawnych oraz innych członków najbliższej rodziny w przypadku gdyby z rodzicami stało się coś niedobrego) ORAZ POWINNO MIEĆ MOŻLIWOŚĆ NATYCHMIASTOWEGO POINFORMOWANIA RODZICÓW JEŚLI W SZKOLE DZIEJE SIĘ COŚ NIEDOBREGO LUB MA JAKIEŚ OBAWY DOTYCZĄCE POWROTU DO DOMU: ktoś je pobił lub planuje pobić po lekcjach, nauczyciele nie reagują... lub nawet jakiś nauczyciel zachowuje się dziwnie. Dziś wyjaśnię synowi, że jeśli do niego dzwonię, to nie ma takiej opcji jak "nie mogę teraz rozmawiać", a jeśli ktoś z nauczycieli będzie mu robił z tego powodu jakiekolwiek problemy, to ja porozmawiam z tym nauczycielem, jak to nie pomoże to z dyrektorem, a jak to nie pomoże to sprawa oprze się o Rzecznika Praw Dziecka. I na najbliższym zebraniu zamierzam o tym poinformować wychowawczynię.
Drugi temat, który mnie wczoraj zdenerwował, to artykuł "Wozisz dziecko do szkoły autem? Nawet 1500 zł i 10 punktów karnych" [kliknij aby otworzyć link] Okazało się, że na wniosek dyrekcji lub grup rodziców z kilku szkół w wielkich miastach (oczywiście wielkie miasta - ciężko pracujący ludzie z małych miasteczek i wsi nie mają czasu na takie pierdoły, nie są tak głupi i podli by coś takiego wymyślać) na ulicach przylegających do szkół w godzinach w których dzieci są odprowadzane lub odbierane wprowadzono zakazy postoju, zakazy zatrzymywania a nawet zakazy ruchu wszelkich pojazdów z wyjątkiem rowerów, służb miejskich i pojazdów z odpowiednimi identyfikatorami. Oczywiście chodzi o to, aby w imię "troski o bezpieczeństwo dzieci" rozegrać prywatną wojenkę tych rodziców, których dzieci chodzą do szkoły pieszo, przeciw tym rodzicom, co podrzucają swoje pociechy do szkoły jadąc samochodem do pracy. I znów tutaj nie neguję pewnych zagrożeń - ulice i parkingi pod szkołami powinny być rozwiązane w taki sposób, aby samochody nie stwarzały zagrożenia dla dzieci (np.: aby kierowcy nie cofali wyjeżdżając z uliczki lub parkingu, przez który dzieci idą do szkoły - taki problem był rzeczywiście pod jedną ze szkół w Gdańsku, aż wreszcie uliczkę zamknięto). Sam jeśli tylko mogę odprowadzam i odbieram ze szkoły dzieci pieszo (choć one oczywiście wolałyby jeździć autem) a najstarszy syn już idzie do szkoły i wraca z niej sam. Ale trzeba w tym wszystkim zachować jakiś rozsądek i umiar. Wyobraźmy sobie sytuację, że wprowadzono taki zakaz pod naszą szkołą. Najstarszy syn w poniedziałek i środę kończy lekcje w szkole podstawowej o 14:30 (jak wspomniałem wcześniej - plan lekcji rozpitolony w cały świat) a lekcje w szkole muzycznej rozpoczyna o 15:00 w poniedziałek i o 15:20 w środę. Jak ja mam zdążyć dostarczyć go z jednej szkoły do drugiej bez odbierania go samochodem prosto spod szkoły? Tymczasem kilka razy w tygodniu kurs śmieciarki zabierającej różne, posegregowane rodzaje odpadów (aby tych kursów było więcej) ze szkoły jest wyznaczony akurat tak, że owa śmieciarka na kilka minut przed godziną 8:00 (czyli w tym momencie, gdy jest tam najwięcej dzieci) zaiwania na wstecznym przez wewnętrzną uliczkę na terenie szkoły, a nawet przez rozdeptany trawnik (na którym ruch jest największy... bo oczywiście chodnik położono pod kątem prostym, więc dzieci, rodzice i nauczyciele chodzą przez ów trawnik na skróty) wyjeżdżając zza węgła. Gdyby któreś dziecko ustępując ogromnej ciężarówce potknęło się i przewróciło, to koła śmieciarki zrobiłyby z niego miazgę. Paranoja? I to jaka!
Problem numer trzy: ograniczenie wizyt rodziców w szkołach. Ostatnio gdzieś przez media przetoczyła się dyskusja, że w jakiejś szkole wprowadzono zakaz wstępu do szatni rodziców którzy nie mają zaświadczenia o niekaralności. I dostałem nagłego wytrzeszczu oczu ze zdumienia, że gdzieś ludzie mają takie problemy, bo w szkole podstawowej do której uczęszczają moje dzieci zakaz wstępu rodziców obowiązuje co najmniej od czasów covidowych. Do szatni młodsze dzieci schodzą z wychowawcą, starsze schodzą same, a rodzice czekają przed szkołą. Jeśli rodzic chce się spotkać z nauczycielem lub wychowawcą, to musi się wpisać do specjalnego zeszytu. W tej sytuacji najważniejszymi (z punktu widzenia rodzica) osobami w szkole są panie woźne, które pełnią rolę "kurierów" między oczekującymi na dzieci lub chcącymi im coś przekazać rodzicami, a ich pociechami zamkniętymi hermetycznie w budynku szkoły. I to właśnie uprzejmości pani woźnej zawdzięczam to, że książka i ćwiczeniówka od języka angielskiego dotarły do mojego syna (bo nie wiedział, że ma zejść na parter, bo bał się odebrać połączenie telefoniczne od ojca). A to i tak nic - w niektórych szkołach pojawili się pracownicy firm ochroniarskich. Nie jestem z tych, co z rozrzewnieniem kolportują memy jak to kiedyś było fajnie, jakie mieliśmy cudowne dzieciństwo i jakim cudownym pokoleniem byliśmy. Nasze czasy też miały swoje wady - ja przykładowo opuściłem szkołę podstawową z wielokrotnie złamanym nosem (najbardziej oberwałem właśnie w szatni... w której teoretycznie powinien dyżurować nauczyciel, ale oczywiście olał dyżur) a szkołę średnią z kompleksami... dopiero na pierwszych studiach odżyłem, a na drugich rozwinąłem skrzydła. Ale gdy pomyślę sobie o tej hermetyzacji szkoły przed rodzicami, załatwianiu części spraw przez "Librusa" lub inny dziennik elektroniczny, a pozostałych spraw "pocztą pantoflową" między rodzicami w grupie na WhatsAppie, to jednak myślę, że za naszych czasów było normalniej.
Problem numer cztery: komercjalizacja usług para-edukacyjnych. Kolejny temat przy okazji rozpoczęcia roku szkolnego rozgrzał media, bo jakaś firma będąca twórcą oprogramowania do jednego z e-dzienników wprowadziła odpłatność za korzystanie z aplikacji mobilnej (bezpłatne jest wyłącznie korzystanie z e-dziennika za pośrednictwem przeglądarki internetowej, przy czym forma strony nie jest dostosowana do korzystania ze smartfonów). I znów przecierałem oczy ze zdumienia, bo dostawca wspomnianego "Librusa" z którego korzysta nasza szkoła takie opłaty wprowadził już dawno temu. Inną odsłoną tego problemu są dodatkowe płatne zajęcia. Od czasów "covidowych" firmy świadczące takie usługi "wycwaniły się" w ten sposób, że zamiast pobierać opłaty od tych zajęć które się odbyły (lub jeszcze lepiej od tych zajęć, w których uczeń rzeczywiście mógł wziąć udział - w końcu nie jest winą ucznia ani rodziców że jest chory lub na kwarantannie i nie wolno mu brać udziału w zajęciach) pobierają stałą opłatę miesięczną. Pominę milczeniem fakt, że jest ona absurdalnie wysoka - wcale nie oddaje proporcji do zarobków nauczycieli. No ale skoro są rodzice gotowi zapłacić każde pieniądze, aby dziecko chodziło na judo, minecraft lub robotykę, to kto bogatemu zabroni?
Kolejnym problemem są plany lekcji. Mam wrażenie, że im mniej dzieci trafia do szkół, tym bardziej bezsensowne są godziny zajęć. To widać najbardziej w Państwowej Szkole Muzycznej. Jaki jest sens robienia lekcji o godzinie 15:00? Przecież większość rodziców jest o tej porze w pracy. A szkoła muzyczna, to nie jest szkoła podstawowa na osiedlu - dzieci do niej uczęszczające nie mieszkają 5 lub 10 minut drogi piechotą tylko często muszą być dowożone na zajęcia przez rodziców z innych dzielnic lub nawet innych miejscowości. A to, że do szkół podstawowych, a zwłaszcza muzycznych trafia coraz mniej dzieci jest faktem (jeszcze o tym wspomnę). Jeśli szkoły artystyczne nie będą wychodziły uczniom i rodzicom naprzeciw, to liczba ich uczniów spadnie jeszcze bardziej i stracą one rację bytu. A nawet jeśli przetrwają, to niestety dryfują dziś w bardzo złym kierunku, w którym o tym czy dziecko kształci się muzycznie czy nie już nie decydują wyłącznie jego predyspozycje i zainteresowania, ale bardziej decyduje pozycja rodziców, którzy mogą sobie załatwić elastyczne godziny pracy lub mają ten komfort, że jedno z nich nie musi pracować... lub dziecko ma zmotoryzowanych i dyspozycyjnych dziadków na miejscu.
I tu na koniec wspomnę o rzeczach, które chcąc - nie chcąc wiążą szkołę z polityką. Zakaz zadawania prac domowych. Byłem w szkole na kilku zebraniach rodziców od momentu w którym został wprowadzony. Nie spotkałem się z ani jednym przypadkiem, aby był on przyjęty pozytywnie. Za to żona ma problem - nie wiem czy bardziej z naszymi młodszymi synami (bliźniaki, 8 lat) czy to raczej z ich wychowawczynią. Chłopaki na lekcjach nie pracują, a wychowawczyni nie potrafi ich zmobilizować do pracy. Dlatego cała praca nauczyciela spada na nas - po lekcjach musimy z dziećmi zrobić to, co powinny zrobić w szkole. Wychowawczyni proponuje nam współpracę z jakąś fundacją... specjalizującą się dziećmi po traumach (a jedyną "traumą" naszych bliźniaków jest to, że wychowawczyni i dziadkowie za bardzo im ustępują). Dzieci kochają swoją panią, bo pozwala im na wszystko... tylko nie umieją nic. Żona na etapie przejścia z przedszkola do szkoły podstawowej prosiła panią dyrektor, aby nie dawała ich pod wychowawstwo nauczycielki zbyt pobłażliwej (w końcu znamy swoje dzieci, widzieliśmy co było w przedszkolu) ale dyrektorka była "mądrzejsza" i postawiła na swoim. Zastanawiamy się nad zmianą klasy lub nawet zmianą szkoły, bo nie ma sensu, by dzieci zaczynały się czegokolwiek uczyć dopiero po powrocie ich ze szkoły i rodziców z pracy do domu, kiedy już są zmęczone i mają inne zajęcia (szkołę muzyczną). Ach, zapomniałbym napisać, że choć w szkole nie spotkałem się z ani jedną pozytywną reakcją nauczycieli i rodziców na zakaz zadawania prac domowych, to oczywiście w mediach według "niezależnych sondaży" poparcie dla tego rozwiązania jest ogroooooooomne! Podobnie jak poparcie dla łączenia klas z różnych roczników na lekcjach religii (wiadomo, że wtedy dzieciaki się mniej nauczą - miałem w małej wiejskiej szkółce jedną taką "łączoną klasę" - dzieci których rocznik był mniej liczny zawsze były poszkodowane, bo większość materiału realizowało się dla z programu dla większości uczniów klasy), przerzucania katechezy na ostatnie godziny lekcyjne (już mogę napisać jak to się skończy - kolejnymi medialnymi skandalami typu: "oburzające zachowanie młodzieży / katechety", bo gdy innych nauczycieli nie ma w szkole, a ocena nie jest wliczana do średniej, to dyscyplina i samokontrola uczniów gwałtownie spada - niektórzy czują się zupełnie bezkarni). W Państwowej Szkole Muzycznej godziny pracy są w tym roku "poszatkowane w cały świat" (jeden syn w poniedziałek zaczyna o 15:00, drugi w czwartek kończy o 20:20). Ale za to czytany co roku list Ministra (a w tym roku "Ministry") Kultury i Dziedzictwa Narodowego był takim kuriozalnym bełkotem lewicowej nowomowy (nasyconym zwrotami takimi jak: "Drogie Uczennice, Uczniowie, Osoby Uczniowskie", " pod czujnym i życzliwym okiem dydaktyczek i dydaktyków") jakiego nawet najwięksi znawcy literatury dworskiej okresu socrealizmu nie pamiętają. Napisałem o tym w felietonie "Poszedłem na rozpoczęcie roku szkolnego... i umarłem" [kliknij aby otworzyć link] Do szkół podstawowych trafia coraz mniej dzieci. I tego się nie zmieni. Krzywe demograficzne normalnych krajów mają kształt zbliżony do piramidy lub choinki bez pnia - ludzi z najstarszych roczników jest najmniej, bo w różnym wieku umierają, a z najmłodszych roczników jest najwięcej, bo wciąż się rodzą dzieci. W Polsce ta krzywa ma kształt drzewa liściastego... i właśnie w "wieku rozrodczym" pozostał już tylko ten wąski "pień". Czasy ogromnego bezrobocia z epok Leszka Balcerowicza i Leszka Millera pozostawiły ogromną wyrwę demograficzną z lat, w których roczniki z dawnych wyżów demograficznych nie decydowały się na więcej niż jedno lub maksymalnie dwoje dzieci, bo bały się, że nie będą w stanie zapewnić im życiowego minimum. Rządy PO-PSL w latach 2007 - 2015 były trzecim rzutem bezrobocia, przez co politykę demograficzną całkowicie zawalono - stabilizacja na rynku pracy i zachęta w postaci programu "Rodzina 500+" nastąpiły w ostatniej chwili, a w zasadzie dużo za późno. Ponieważ w czasach "przedcovidowych" sam uczęszczałem, a oprócz tego woziłem najstarszego syna na prywatne lekcje fortepianu, wiem z pierwszej ręki, że zaraz po wprowadzeniu programu "Rodzina 500+" liczba takich prywatnych lekcji wzrosła ponad dwukrotnie. Ale wraz z COViDem to się skończyło, a po jego wygaśnięciu nie wróciło. Lepiej nie będzie - roczniki ostatniego wyżu demograficznego są dziś tak jak ja już po pięćdziesiątce i kolejnych dzieci już na świat nie sprowadzą (my przynajmniej mamy ich trójkę... co jest rzadkością w naszych rocznikach). I ostatni polityczny wątek. Ponieważ w szkole bardzo źle się dzieje, to oczywiście musiał się ukazać kolejny "niezależny sondaż" według którego bezkonkurencyjnie najgorszym ministrem edukacji w historii III RP był Przemysław Czarnek. Cóż , Czarnka subiektywnie bardzo nie lubię - jego aroganckich, agresywnych, niekulturalnych wypowiedzi, jego robionego na rympał przerabiania szkoły z "lewackiej" na "prawacką" i nawet jego nieogolonej gęby (osoba publiczna powinna prezentować się w sposób wyrażający szacunek do odbiorcy). Ale obiektywnie to właśnie minister Czarnek zainicjował i wdrożył program "Laboratoria Przyszłości" który był jedyną pozytywną zmianą w szkole, jedyną zmianą idącą za marzeniami dzieci a nie wbrew im, jedyną zmianą prorozwojową a nie antyrozwojową w szkole ostatnich dekad. Cała reszta to jedna wielka masakra. Zakazy postoju, zatrzymywania lub nawet ruchu pojazdów pod szkołami zamiast lądowisk dla statków kosmicznych, bezwzględny zakaz używania telefonów komórkowych w szkołach zamiast komputerów i robotów (a jak ktoś chce poprogramować roboty, to rodzice muszą słono zapłacić) i ochroniarzy pilnujących aby rodzice przypadkiem nie zajrzeli do szkoły zamiast transparentnych, szklanych kopuł. O zestresowanych lub nieradzących sobie z dziećmi nauczycielach i wariackich planach lekcji już szkoda gadać. Spośród różnych rzeczy, które zostały zepsute w latach 2007-2015 dwóch nie udało się nadrobić: była to DEMORAFIA i NARASTAJĄCA NIENAWIŚĆ POLITYCZNA. Przez nie dziś w szkołach dzieci mamy coraz mniej, a młodzi ludzie na uczelniach i "campusach przyszłości" skandują hasła "j***ć PiS", "A pisowcy wy*****ać", "J***ć was pisowskie śmiecie", "Ale teraz to jest wojna", "Wy******lać z tego kraju", przy których nawet stare "Jude raus!" wypada bardzo kulturalnie, zupełnie nieagresywnie i całkiem niegroźnie (napisałem o tym w artykule "Propaganda Tuska wychowała pokolenie nazistów - zajście na campusie jest dowodem" [kliknij aby otworzyć link]) A CZEGO MOŻEMY SPODZIEWAĆ SIĘ PO TYCH ZMIANACH, JAKIE SĄ OBECNIE WPROWADZANE DO SZKÓŁ? JUŻ CELOWO POMINĄŁEM TEMAT "EDUKACJI LGBT" O KTÓREJ WSZYSCY WIEDZĄ - SKUPIŁEM SIĘ NA RZECZACH MNIEJ NAGŁOŚNIONYCH, W KTÓRYCH NORMALNOŚĆ I ZDROWY ROZSĄDEK PRZEGRYWAJĄ Z POWSZECHNĄ I WSZECHOGARNIAJĄCĄ SZAJBĄ, KTÓREJ EFEKTEM SĄ KURIOZALNE ZAKAZY (ODWOŻENIA DZIECI SAMOCHODAMI, ODBIERANIA TELEFONÓW OD RODZICÓW W TRAKCIE PRZERWY, WCHODZENIA RODZICÓW DO SZKÓŁ) ORAZ AROGANCKIE NARZUCANIE RODZICOM RZECZY ABSURDALNYCH (DROGIE ZAJĘCIA, KOMPLETNIE BEZSENSOWNE GODZINY LEKCJI, OPŁATY ZA KORZYSTANIE Z E-DZIENNKIA). BĘDZIE TYLKO GORZEJ! PRZEGRAMY MY, A NAJWIĘKSZYMI PRZEGRANYMI BĘDĄ NASZE DZIECI, KTÓRE NIE TYLKO BĘDĄ MIAŁY PROBLEM Z CZYTANIEM, PISANIEM, LICZENIEM I MYŚLENIEM, ALE NIE BĘDĄ POTRAFIŁY NAWET BEZPIECZNIE PRZEJŚĆ PRZEZ ULICĘ LUB ZAWIĄZAĆ SZNURÓWKI W BUTACH. Ale za to będą wyczulone na tym punkcie, aby nie zwracano się do nich per "uczniowie i uczennice" tylko per "osoby uczniowskie"... bo przecież najważniejsze jest to, aby ktoś kto nie wie czy jest chłopcem czy dziewczynką, czy czymś innym np.: pieskiem, kotkiem lub amebą nie poczuł się niekomfortowo... i nic więcej się nie liczy... jak to śpiewała Metallica: "Nothing Else Matters".
Dlaczego "Ojciec 1500 +"? Z czystej przekory, na złość tym, co widzą w nas "patologię".
Błędem, jaki popełniłem prowadząc mój wcześniejszy blog polityczny (Peacemaker) było wdawanie się w dyskusję z trollami i hejterami. Dlatego tutaj przyjmę radykalną strategię wobec osób rozwalających dyskusję i naruszających dobra innych - będę usuwał drastyczne komentarze, banował trolli i hejterów, a omentarze najbardziej ośmieszające hejtera pozostawiał dla potomności ku przestrodze (o nile nie naruszają prawa i dóbr osobistych.
Jeśli chcecie mnie tu wkręcać w swoją spiralę nienawiści, to odpuśćcie sobie. "I got a peaceful easy feeling" jak to śpiewała moja ulubiona grupa The Eagles i nie mam zamiaru tego popsuć ani zmieniać.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo