Gdyby wyniki wyborcze z pierwszej tury przełożyły się na wyniki końcowe, to wygrana Zjednoczenia Narodowego byłaby przesądzona - jedyną niewiadomą byłoby to, czy partia ta uzyskałaby bezwzględną większość we francuskim parlamencie. Jednak mimo tego, że liczba Francuzów głosujących na ZN między pierwszą a drugą turą wcale się nie zmniejszyła, a liczba Francuzów głosujących na pozostałe partie nawet nieco spadła, to "prawdziwym zwycięzcą" wyborów (w sensie uzyskania największej liczby mandatów) okazała się skrajna lewica, a ugrupowanie na które zagłosowało najwięcej francuskich wyborców pod względem liczby zdobytych mandatów uplasowało się dopiero na trzeciej pozycji - nawet za szorującym po dnie ugrupowaniem Macrona. Jak to możliwe. We Francji funkcjonują Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. Oznacza to, że jeśli jakaś partia w skali całego kraju zdobędzie nawet ponad 50% głosów, to wcale nie jest to pewne, że zdobędzie najwięcej mandatów - wystarczy, aby głosy pomiędzy pozostałymi dwiema partiami rozłożyły się w okręgach tak, aby w ponad jednej trzeciej z nich wygrał kandydat jednej z tych partii, a w około jednej trzeciej kandydat drugiej z tych partii i już ugrupowanie, które popiera największa część Francuzów pod względem liczby mandatów spada na trzecie miejsce, a ugrupowania mające przykładowo 25% i 24% głosów zdobywają mandatów najwięcej i mogą odtrąbić sukces.
Przypomnę, że od 2011 roku w Polsce mamy JOW-y w wyborach do Senatu. Wprowadziła je (i bynajmniej nie był to primaaprilisowy żart) "Ustawa z dnia 1 kwietnia 2011 r. o zmianie ustawy - Ordynacja wyborcza do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej i do Senatu Rzeczypospolitej Polskiej oraz ustawy - Kodeks wyborczy". Odbyło się to na sześć miesięcy i osiem dni przed wyborami, które odbyły się 9 października 2011. Jest to o tyle istotna wiadomość, że zgodnie z orzeczeniami Trybunału Konstytucyjnego nie wolno było tego wówczas robić. W sprawie Kp 3/09 z 2009 Trybunał wprost stwierdził, że okres ciszy legislacyjnej w prawie wyborczym dotyczy 6 miesięcy "przed wyborami, rozumianymi nie tylko jako akt głosowania, lecz także jako całość czynności objętych kalendarzem wyborczym". Dwa lata później, w sprawie K 9/11 Trybunał jeszcze to doprecyzował, wyjaśniając, że "sześciomiesięczny okres ciszy legislacyjnej musi być wyznaczony w stosunku do jedynej daty pewnej w świetle Konstytucji, tj. ostatniego dnia, kiedy zarządzenie wyborów jest możliwe". Skoro ogłoszenie wyborów musi się odbyć najpóźniej na trzy miesiące przed wygaśnięciem poprzedniej kadencji wybieranego organu, więc cisza legislacyjna powinna obejmować łącznie dziewięć miesięcy przed wygaśnięciem tejże kadencji (w innym wypadku w zależności od tego na jaki termin wybory zostaną ogłoszone zmiany prawne mogą być obowiązujące lub zakazane).
Przypomnę także, że w 2011 roku wprowadzenie JOW-ów do Senatu było dla rządzącej wówczas PO bardzo korzystne, bo dawało więcej mandatów zwycięzcy. Gdy proporcje w społeczeństwie się odwróciły i zwycięzcą był PiS, wówczas PO zorganizowała tzw. "pakt senacki" czyli podobną zmowę jak ta, z którą mieliśmy miejsce we Francji.
Zmowa o niezawieraniu koalicji z PiS-em (zagwarantowana wsadzeniem na listy Konfederacji Jakuba Banasia) oraz medialna histeria i manipulacja, a także postawione przez blogera Matthew88 trafne pytanie dlaczego Europejczycy boją się głosować na prawicę (i to niekoniecznie skrajną), a nie boją się głosować na skrajną lewicę* to tematy rzeki - każdy na osobny artykuł.
Zawiłości systemów wyborczych we Francji i USA pokazują, że wynik wyborów wcale nie musi odzwierciedlać woli wyborców. Więc można powiedzieć, że niby zachód szczyci się rządami demokratycznymi, a w rzeczywistości... sami sobie dopowiedzcie.
Post Scriptum
Przed chwilą przypomniał mi się jeszcze jeden morał łączący wybory we Francji z tymi z 15 października w Polsce. Jedne i drugie pokazały jeszcze jedną zasadę: im większa hiperfrekwencja będąca wynikiem masowego ruszenia do urn "wyborców niezorientowanych" tym głupszy wynik. Bo któż by oczekiwał, że że "niezorientowani" wybiorą mądrze? Przypomniał mi się dowcip z czasów schyłkowego PRL-u kiedy władza tak bardzo namawiała do udziału w wyborach, jakby on był prawie obowiązkowy, ale kandydaci byli tak ustawieni, aby zawsze wygrał ten z PZPR - brzmiał on "Kto do urn poleci, tego przeklną własne dzieci". Ech kto by pomyślał, że 34 lata po "przełomie" 1989 roku ten tekst POwróci z takim przytupem!
Komentarze
Pokaż komentarze (14)