Zszedłem pół świata chyba, przez ulice z wyrwami po domach, szedłem po lśniącym granitowym bruku. Opuściłem dom , opuściłem podwórko i swoją ulicę. Szedłem po rower. Do dziś mam w tym jasnym dniu starte kolana i pięć lat.Upał i światło. Pamiętam pootwierane okna, z których jak melancholia snuła się piosenka o Portofino- głos zakochanej kobiety w blasku słońca , w zapachu świeżego chleba. Dzwony katedry puściły po wielkim, jasnym niebie spiżowe fale.Nigdy więcej nie widziałem tak jasnego miasta.Jedyna na wielkim niebie chmurka otarła się o słońce i ruszyła powietrze.Jak drewniana kołatka uderzyła rama okna. Zadrżały ledwie trzymane wyschniętym kitem szyby .Wyfrunęła firanka, szyby odbiły słońce na ciemną stronę ulicy.Teraz radio rozsypało dźwięki fortepianu po lśniącym bruku, po murach i między drzewami wąwozu starych kamienic. Portofino zostało za rogiem.Wszytko zastygło w sześcianie z upału i światła.
Wszedłem w ciemność warsztatu. W piwnicy żarzył się pet Fabisiaka. Pojedynczy promień odbity w oknach z ulicy srebrzył się we włosach pochylonej nad rowerem głowy. Ruszyła duża zębatka, zazgrzytał łańcuch, mlasnął towot. Obrót przeniósł się na małą zębatkę i rozpędził koło.Promień rozrzucony w ciemność odbłyskami szprych, rozsypał się w gwiazdy. Rykoszety blasku rozświetliły opiłki żelaza w tłustym, ciemnym powietrzu.W trzech wymiarach ciemności , upału i wilgoci wirował kurz przeplatany kosmosem z brokatu. Wolnobieżka terkotała na towotowym poślizgu. Błyszczały usmarowane tłustym kurzem puszki. Mieniły się łebki śrub, chromowane ramy, słoiki z towotem lśniły jak przeźroczyste złoto, całe w srebrze lśniły dzwonki i rafki, migotały poniemieckie klucze. Stałem w milczeniu. Wilgotne klepisko wydychało stęchliznę, zbutwiałe deski ledwo dźwigały ocalony, poniemiecki złom. Światło tańczyło po ścianach, grzęzło w zardzewiałym ocaleniu i odradzało w żywym metalu. Rytuał odbić, powtarzany z każdym obrotem, piętrzył kosmos blasku , tańczyły mgławice dymu z papierosa.Koło zwalniało.Zwalniała wirówka światła.Zatrzymane szprychy zgasiły gwiazdy opiłków, zastygły odbicia. Wróciła tłusta, gorąca ciemność.Chudy promień ułożył się z powrotem w rytm słońca. Było południe. Fabisiak puszczał resztki dymu , przypalał sobie wąsy i klął południowa litanie.Cytuję;
-Znowu kurwa domiar, łatam te pierdolone dętki, znoszę wrzeszcząca zarazę w krótkich spodenkach, centruję koła, prostuje ramy, za psi grosz. Siedzę tu kurwa, jak górnik jakiś pod miastem, a te mendy jebane, biurowe globulki, się czepiają. I niech cię ręka boska broni żebyś to komuś powtórzył- zwrócił się do mnie z uśmiechem. Kiedyś podpalę cały ten majdan i się jebnę nad rzeką, A jak mi jakiś z rowerem zajedzie, to jak psa utopię. Finito! Dawaj pięć ciaków i spadaj.
Musisz mocno trzymać , ale puszczać trzeba lekko . Wszystko. Puszczam dym, otwieram oczy i jest zmrok. Jest kilkadziesiąt lat później.Tamten dzień nigdy się nie skończył. Przez zamknięte powieki mogę wracać, zanurzać się po pachy w świetle, uśmiechać do tych , których już nie ma. Powtarzam, było jasno i wszyscy żyli . Tam się spotykamy. Ja i moi szczęśliwi Polacy i Fabisiak.
Inne tematy w dziale Kultura