Nigdy nie pisałem, ba nawet nie myślałem na zamówienie.I pewien jestem, że bez "zamówienia"( szczęśliwy polski spiryt ? ) nie ruszyłbym tematu.Polska i szczęście nie darzą się , ma wrażenie, jakimś specjalnym zaufaniem. Szczęśliwi Polacy. Spójrzcie sami jak to wygląda, przeczytajcie na głos. Czy mamy wierzyć własnym uszom ?
Samo szczęście, bez Polski nawet, też nie jest proste. Inaczej niż przewlekłe i nieuleczalne choroby potrafi odejść, ot tak ,z sekundy na sekundę, podobnie jak się pojawia. Uzależnieni od szczęścia- jak ci od alkoholu- największe problemy mają z jednym i drugim , kiedy się kończy. Skąd wziąć alkohol wiadomo, skąd szczęście… No właśnie, gdzie szukać go w Polsce.
Z lotu ptaka sprawa szczęścia nie wygląda najlepiej . Od zimnego morza po niskie góry, ciasno, miedzy nielubianymi sąsiadami mieszkają Polacy. Dwie duże rzeki i szara przez większość roku równina.I ani pod lichym słońcem Mazowsza, ani na Pomorzu,ani nigdzie indziej winorośl nie zagrzała sobie tu miejsca. Wierzby tak . Znoszą klimat i płaczą. Co poza tym? Nieskończone zagony kartofli, buraków, jakieś lasy, wiewiórki… słowem OK, ale też nic specjalnego. Na jesień płoną ścierniska, na jesień emigrują nawet ptaki, a kiedy opadnie dym, mróz kuje bruzdy ciężkiej ziemi. Zamarznięta słoma wije się w wyrytych pługiem koleinach aż po horyzont. Światła nigdy nie starcza na cały dzień i tak do wiosny.
Bądźmy szczerzy, okoliczności krajobrazu nie obiecują szczęścia. Nie wkluczają go, ale już na pierwszy rzut oka widać , że łatwo nie będzie.To, że ten trudny dla szczęścia krajobraz zamieszkują Polacy niczego jeszcze nie przesądza.Sprawa staje się wyjątkowo skomplikowana, kiedy dodamy do Krajobrazu i Polaków ich - naszą- historię.Przy takim zestawie trudno się dziwić, że szczęście chętniej bawi w innych częściach świata.Przez setki lat żyliśmy w piwnicach Europy. Mimo bohaterstwa i odwagi zostaliśmy rozebrani - nie podbici- rozebrani. Ci , których choć raz rozebrano na Izbie Wytrzeźwień-idę o każdy zakład- niechętnie wracają do tych wspomnień. W skali narodu taką sprawę trudniej ukryć. Musimy z tym rozebraniem żyć oficjalnie. Zepchnięci do piwnic Europy, ciemiężeni byliśmy przez wieki , mordowani, a odradzająca się z wielkim trudem- podobnie jak na Izbie Wytrzeźwień- inteligencja, ledwie się odrodziła wyrzynana była do nogi z niesprzyjającą szczęściu regularnością. Jeśli wierzyć poecie Rymkiewiczowi właśnie krwawe rzezie są największym szczęściem nam Polakom dostępnym. Coś jest na rzeczy, jeśli szczęście to radość z tego co się ma. W wypadku Polski to jednak wyjątkowo trudne szczęście, trzeba uczciwie dodać. Ja odwrotnie, niż poeta Rymkiewicz nieszczęśliwy byłem w młodości, bo nie zginąłem w powstaniu. Dziś, inaczej niż poeta Rymkiewicz uważam , że miałem szczęście.
Szczęśliwi nie zwracają sobie głowy szczęściem.Tak naprawdę o przeżytym szczęściu dowiadujemy się później i może dla tego momenty szczęścia łatwiej zauważyć u innych, niż u siebie. Kiedy jest się szczęśliwym-tak na prawdę- szkoda czasu na cokolwiek innego.
Teraz konkretnie; jasne , że widziałem szczęśliwych Polaków. Widziałem też ,że nie mieli łatwo.Trudne szczęście Polaków jest mi bliższe, bardziej zrozumiałe niż szczęśliwi Polacy. Konkretniej to widziałem ludzi w momentach szczęścia, ludzi którzy tak czy siak od urodzenia do śmierci są Polakami, i dopiero jako szczęśliwi ludzie, chcąc nie chcąc, stają się z urzędu niejako szczęśliwymi Polakami.
I żeby nie było , że się tu wymądrzam w sprawach, o których nie mam pojęcia, opisze teraz moment szczęścia, którego w pierwszej chwili bylem jedynie świadkiem, a zaraz potem aktywnym uczestnikiem. I nie żebym się chwalił, ale na szczęściu się znam, a szczęśliwy bywam częściej niż jestem to w stanie zauważyć.
Wrocław, lata po wyzwoleniu. Późna jesień , tęgi kac jak okiem sięgnąć.Braki w dostawach.Normalnie.
Przeczesujemy miasto z Maślic po Psie Pole, z Karłowic po Krzyki. Kolejni rezygnują, wracają do swoich betonowych wraków, kładą się otuleni delirium w spółdzielczych norach z żelbetu.Włóczymy się po ciemnym mieście, brniemy przez wilgotne wąwozy pokrytych pajęczyna ulic. Knajpy zieją pustkami. Tłuste kelnerki umierają z nudów. Klniemy i modlimy się; Panie ileż męki w życiu naszym, Czemuś Panie zamienił nam miasto w Workutę, Zmiłuj się nad nami itd…
Byliśmy już tylko dwaj. I kiedy Kostek położył rękę na ciężkich wrotach " Grodzkiej" nie mieliśmy nadziei, a nakarmiony do syta kacem, skrajny pesymizm, kazał mi wypowiedzieć to zdanie, więc je wypowiedziałem.; "urodziłeś się bracie, ale tego nie przeżyjesz." Wrota ustąpiły i weszliśmy do bramy ciemniejszej jeszcze od miasta. Bramę poza ciemnością wypełniał zapach- nie będę tu niczego owijał w bawełnę i powiem wprost- szczyn. Wypełniał tak szczelnie, jak lata później wypełniła ją powódź.To kazało Kostkowi wypowiedzieć zdanie, które wypowiedział; "Jedno wielkie gówno". "I szczoch"- dodałem.
Otwieraliśmy drzwi przekonani, że wstępujemy w kolejny krąg piekła i że polegniemy ze smutku nad zwłokami bufetowej, która właśnie skonała z nudów.
Lata później potwierdziły się moje wrażenia. Słońce Toskanii wygląda tak samo jak to, które błyszczało w kuflach. Góry popiołu wokół popielniczek i na podłodze nabrały w moich oczach lawendowego blasku pól Prowansji w zachodzącym słońcu. Siwy dym wisiał jak spiętrzone, geste chmury z " Pana Tadeusza".Wszystko to w radosnym gwarze szczęśliwych ludzi.Powoli, nie wierząc własnym oczom, przesuwaliśmy się między stolikami. Przy jednym, szczęśliwi kobiety i mężczyźni, ze łzami w oczach roztrząsali problemy Zjednoczonych Emiratów Arabskich.Kiedy mijaliśmy ich stolik spierali się serdecznie o Katar. Przy następnym było jeszcze lepiej. Trzech mężczyzn wpatrywało się pobożnie wręcz w twarz czwartego.A nie było to łatwe, bo twarz , nie ma dwóch zdań, najbrzydsza była nie tylko w naszym niemałym przecież mieście. Jestem pewien , że na całym Dolnym Śląsku nie było brzydszej, choć wybór do dziś jest spory.Nam też łzy wypełniły oczy kiedy właściciel niezwyklej twarzy z dumą oświadczył, że jest najładniejszy z licznego rodzeństwa. Szczęśliwi, wreszcie siedliśmy przy stoliku, do którego zaprosił nas mężczyzna, tak chudy, że gdyby wyszedł na ulicę to, murowane, wiatr by go zabrał. Wiedział o co chodzi. Piliśmy piwo , on palił z dyskretnym uśmiechem i nie rzucał nawet cienia. Kiedy słońce Toskanii wypełniło nam trzewia, i kac skończył się jak ręką odjął, mężczyzna zwrócił się do nas z ciepłym uśmiechem; "Panowie kupcie zapalniczkę. Elektroniczna. Pali raz za razem." Cyk i pojawił się płomyk. Cyk i zgasł. Cyk i się zapalił…raz, za razem. Podziękowaliśmy. Nie miał pretensji. Potem zdradził nam , że zapalniczki nie sprzedałby za żadne skarby świata. Dokładnie taki sam model, dowiedzieliśmy się, mieli Amerykanie na księżycu.I chociaż na księżycu, jak na kopalni, nie wolno palić, mówił, to astronauci ukryli się krótko na ciemnej stronie srebrnego globu, zdjęli na chwilę kaski, poprawili włosy jak James Dean i właśnie taką zapalniczką przypalili sobie, tu gość nie był pewien, po Pall Mallu albo Camelu.A kiedy powtórzył; pali raz za razem, byliśmy jak on i jak reszta szczęśliwi …Tak! Widziałem szczęśliwych Polaków.
pozdrawiam, tymczasem
Inne tematy w dziale Kultura