Zaogniająca się walka plemienna różnych środowisk tożsamościowych spotyka się z coraz wyraźniejszym rozczarowaniem komentatorów kibicujących prospołecznej zmianie politycznej.
Dlatego kolejna zmiana u szczytów władzy może się zakończyć kolejną przegraną szansą. Warto powtórzyć:
Coraz ostrzejsza, nieledwie rewolucyjna retoryka towarzyszy coraz mniejszemu zapałowi do pracy programowej, do poszukiwania odpowiedzi na najważniejsze pytania. A może inaczej: te pytania padają, lecz udzielane odpowiedzi pozostawiają wiele do życzenia.
Udzielane odpowiedzi z reguły zawierają mniej konkretów niż krótki artykuł w „Sprawach Nauki”. Środowiska prawicy z reguły uznają, iż kwestie te ulegną pozytywnemu rozwiązaniu poprzez zmianę „złego” rządu na rząd „dobry”. Szczególnie rozczarowująca jest postawa głównej partii opozycyjnej, dysponującej wielkimi środkami budżetowymi na działalność ekspercką oraz dużą i stabilną bazą społecznego poparcia, która nie wymaga podtrzymywania w zapale poprzez festiwal nieskoordynowanych obietnic, a z pewnością nie wycofałaby swojego poparcia z powodu przedstawienia realistycznego i odważnego programu zmian systemowych.
Oczywiście taka systemowa inercja nie jest niczym zaskakującym. „Jak wiele musi się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu” – mówi mądre przysłowie. I faktycznie nietrudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym za kilka lat nikt poza bezproduktywnie rozbieganym warszawskim światkiem polityczno-medialnym nie zauważy jakiejkolwiek zmiany.
Wobec tej perspektywy środowiska obywatelskie nie są całkowicie bezbronne. Wrześniowe protesty związkowe pokazały bezpartyjną, masowo popieraną siłę społeczną, coraz śmielej wychodzącą od postulatów funkcjonalnych w stronę rozwiązań systemowych. Jest to kierunek jak najbardziej słuszny i powinien być kontynuowany. Stworzenie społecznie popieranego pozapartyjnego programu zmusiłoby środowiska polityczne do wytężonego wysiłku, pod groźbą utraty poparcia związków zawodowych oraz niewypowiedzianej sugestii bardziej bezpośredniego wejścia związkowców w życie polityczne.
Czy polski biznes byłby gotowy na podjęcie tego wyzwania? Środowiska przedsiębiorców w czasie transformacji często koncentrowały swoje działania na zwalczaniu wpływu państwa na gospodarkę, zupełnie nie rozumiejąc takich narzędzi poprawiania sprawności systemu gospodarczego jak chociażby układy zbiorowe. Problem niskiego popytu wewnętrznego dobitnie ukazał pułapkę takiego myślenia. Ale to tylko jedna strona medalu.
Faktem jest, iż od niedawna polskie środowiska biznesowe przechodzą przemianę, która przekształca ich postrzeganie funkcji państwa w gospodarce. Częściowo jest to wywołane faktem dużej skali działania niektórych polskich przedsiębiorstw (m.in. Fakro, KGHM, Asseco), dla których nasz rynek jest już zbyt mały, a których pozycja konkurencyjna za granicą zależy, jak się przekonują, od pomocy państwa. Nie chodzi tu tylko o konkretne instrumenty wsparcia, lecz także o wstawiennictwo polityczne, niezwykle istotne w odmiennych warunkach kulturowych wielu rynków wschodzących.
Gdzie widać te zmiany? Na razie nie są zbyt widoczne – to początek procesu, którego ciąg dalszy jest niepewny, jednak jest faktem. Cykl ważnych dyskusji „Pulsu Biznesu” o patriotyzmie gospodarczym, zapoczątkowana tekstem Eryka Stankunowicza debata „Forbesa” o godnej płacy czy teksty w „Dzienniku Gazecie Prawnej” autorstwa Rafała Wosia, ubolewającego nad tym, że „Polak Polakowi liberałem”, są symptomem nieobecnej do tej pory coraz wyraźniejszej refleksji środowisk biznesowych nad stanem ładu społeczno-gospodarczego w naszym państwie.
W zglobalizowanej gospodarce polskie firmy mierzą się z silnymi podmiotami, także na rodzimym podwórku. Jeżeli w dzisiejszych warunkach ktokolwiek jest w stanie skutecznie wymuszać zmiany instytucjonalne zmieniające strukturę gospodarczą kraju z – umownie rzecz ujmując – podwykonawczej na nowoczesną, to jest to właśnie polski biznes. Potrzebuje on zmian i lepszej organizacji (np. izb przemysłowo-handlowych), ale ma spory potencjał, a jego interesy są zbieżne w większości z interesem przeważającej części społeczeństwa. Wielu, wskazując na praktykę transformacji, może wyrażać wątpliwości wobec tego poglądu, ale ostatnie lata, w tym pułapka niskiego popytu, niekoniecznie świadczą o konflikcie interesów, lecz często o niezrozumieniu własnych interesów przez biznes. Jedna rzecz powinna być poza sporem: lata korzystania z taniej siły roboczej jako przewagi konkurencyjnej na globalnym rynku mają się ku końcowi. Konieczne są zmiany.
A zatem: „z polskim biznesem polski lud!”? Takie podejście niestety byłoby patrzeniem przez różowe okulary. Interes ogólnospołeczny ma wiele aspektów, o których zapomina biznes dążący zawsze do zysku. Nie obędzie się bez mobilizacji środowisk obywatelskich, w tym związkowych i eksperckich, w wymuszaniu zmian, jakie są konieczne w obliczu postawionych wyżej pytań systemowych. Ale jak wiedzą już pracownicy kilku polskich dużych konkurencyjnych firm przemysłowych, droga do sukcesu wiedzie przez pełną szacunku współpracę i wypracowanie harmonii interesów: wydajnych i konkurencyjnych polskich firm zapewniających dobrze płatne, godne miejsca pracy.
Komentarze
Pokaż komentarze