W centrum niemal każdej wsi na naszym Roztoczu stoi monumentalny kamienny krzyż, zwykle z nieczytelnym już napisem i wyzierającą spod warstwy wapna datą: 1848. Niewielu wie, jakie wydarzenie ten pomnik upamiętnia. Próżno szukać takiej informacji w szkolnych podręcznikach. A może ta zapomniana data powinna stać się nowym świętem narodowym?
„Biedni poddani dzień i noc na was pracują i dręczą się, a wy ich krew, siłę, pracę i trud wyssawszy i nagimi w oborze i komorze ich uczyniwszy, wyrwańców waszych i zauszników w falendysze i kerezje ubieracie. A nieszczęśni poddani wasi nawet dobrej, prostej siermięgi nie mają, ażeby nagość swoją przyodziać” – opisywał los chłopów pańszczyźnianych w I Rzeczpospolitej prawosławny polemista i pustelnik, Iwan Wyszeńskyj. Mimo to lubimy sobie wyobrażać przeszłość w sposób sielankowy: mały, biały dworek, wśród złotych zbóż. Tymczasem życie naszych przodków bardziej przypominało los czarnych niewolników z „Django” niż sentymentalnych bohaterów „Przeminęło z wiatrem”. Obowiązkiem przymusowej pracy była objęta większość mieszkańców Rzeczpospolitej. Od zniesienia pańszczyzny nie minęło aż tak wiele czasu – ludzi, którzy ją odrabiali w młodości, pamięta jeszcze nasz dziadek. Polskie niewolnictwo prawnie zlikwidowano dopiero w 1848 roku (w Monarchii Habsburskiej) i w 1864 (w Imperium Rosyjskim).
Mieszkańcy Roztocza upamiętniali to epokowe dla nich wydarzenie – „nadanie wolności” – jak sami pisali. Ubogie społeczności fundowały krzyże gromadzkie i pamiątkowe kaplice. W naszej wsi, w Gorajcu, Heorhij Wójtowicz zamówił u jednego z ludowych malarzy obraz. Widać na nim chłopów dziękujących Panu Jezusowi za wolność.
Żadna wojna, żadna niemal zmiana granic czy ustroju nie pozostawiła po sobie takiego śladu w miejscowym krajobrazie. Jednak to konstytucje i wojny – święta wyrwańców i zauszników – które niemal wcale nie zmieniały pozycji większości mieszkańców tych ziem, są dziś oficjalnie celebrowane, to o nich uczymy się na lekcjach historii. Obraz ufundowany przez Wójtowicza zaginął prawdopodobnie w latach 70. XX wieku. Najpewniej rozpadł się ze starości.
Dlaczego warto przypomnieć tę historię? Po pierwsze po prostu dlatego, że Polacy w ogromnej większości są potomkami dawnych chłopów pańszczyźnianych. Nasze plebejskie pochodzenie jest jednak wciąż często uznawane za powód do wstydu. Lęk przed „obciachem”, „wieśniactwem”, przed tym, co „niższe” i „gorsze”, ułatwia symboliczną identyfikację z dawnymi i nowymi „wyższymi sferami”. Kiedyś łykami i chamami gardziła szlachta; dziś gardzą nimi nowi mieszczanie. Także polska inteligencja (niezależnie od tego, czy deklaruje się jako „prawicowa” czy „lewicowa”) często reprodukuje mit głoszący, że chłopstwo zawsze było ciemne i konformistyczne – w przeciwieństwie do zawsze światłych i niepokornych inteligentów.
Sugeruje się czasem, że chłopi niczego sami nie wywalczyli i nie wypracowali, że dostawali wszystko bez wysiłku – najpierw od zaborców, potem od komunistów. Takie ujęcie nie uwzględnia nie tylko roli wystąpień chłopskich w zniesieniu pańszczyzny. Zdaje się również zapominać o dynamicznym i świetnie zorganizowanym chłopskim ruchu społecznym. Ruch ten pod koniec dwudziestolecia międzywojennego wydał stowarzyszenia młodzieży wiejskiej, które potrafiły odnieść się krytycznie do odziedziczonych wiejskich stosunków, budując zarazem dumę z bycia chłopem, „gospodarzem państwa”. To ruch ludowy zorganizował Wielki Strajk Chłopski, który upominał się o demokratyzację i aktywną politykę antykryzysową państwa.
Wydaje się, że polska inteligencja podejrzanie łatwo przyjmuję pozę „pochylającego się” nad maluczkimi oświeciciela lub samotnego powstańca, otoczonego przez dzikie chamstwo, niegodne jego ofiary. Dlatego 44 ofiary starć strajkujących chłopów z przedwojenną władzą nie znalazły jeszcze miejsca w panteonie narodowych męczenników.
Dziedzictwo pańszczyzny i szlachetczyzny ciąży nie tylko nad polską kulturą, lecz również – a może przede wszystkim – nad ekonomią. Nie chodzi tu tylko o historyczne analogie, ale także o struktury tzw. długiego trwania. Korzenie polskiej peryferyjności i niedorozwoju sięgają bowiem jeszcze czasów „złotego wieku” i „złotej wolności”. Niesamodzielna, nieinnowacyjna gospodarka, oparta na taniej lub bezpłatnej sile roboczej, wytwarzająca półprodukty i dobra nisko przetworzone (kiedyś zboże i dziegieć, dziś w najlepszym wypadku zmontowany sprzęt AGD) – to dziedzictwo szlacheckiej Rzeczpospolitej. Podobnie jak uległość państwa wobec prywaty oligarchów. Dlatego warto zrewidować mity. Nie tylko po to, by przypomnieć, kim byli nasi przodkowie, ale również aby zrozumieć, kim my dziś jesteśmy i kim możemy się stać.
„Dzień Swobody” przydałby się w kalendarzu nie tylko po to, żeby odsapnąć od codziennej harówki. Przypomnienie pańszczyzny i walki przeciw niej może być okazją do innego spojrzenia na całą naszą historię. Spojrzenia od dołu, z perspektywy zwykłych ludzi, nie z perspektywy elit władzy i pieniądza. Tak jak proponował wybitny polski humanista Witold Kula. Wybrał on na dziedzinę swych studiów dzieje społeczne i gospodarcze, ponieważ szukał „historii /…/ ludzi skromnych i nieznanych, których zbiorowa praca, ofiary, cierpienia, stworzyły świat takim, jaki jest. /…/ Przez długie wieki, za kurtyną barwnej zmienności dziejów politycznych, praca milionów ludzi dokonuje rzeczy wielkich” (W. Kula, Wokół historii, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1988, s. 183). Na tej – niewolnej – pracy niezliczonych pokoleń wyrosła również nasza kultura.
Nie znaczy to jednak, że w geście moralnego oburzenia musimy teraz wyrzucić na śmietnik wszystkie jej wytwory, łącznie z takimi skarbami sarmackiego piśmiennictwa jak „Opis obyczajów” księdza Kitowicza. Wręcz przeciwnie. Możemy w końcu pójść po swoje i poczuć się pewnie – jak współgospodarze „gospodarstwa kultury polskiej” na swoim kawałku ziemi. Potraktowanie zwykłych ludzi nie jako biernego przedmiotu, ale jako aktywnego podmiotu narodowej historii, działa uwalniająco. A wyzwolenie z dzisiejszej kulturowej, politycznej i ekonomicznej pańszczyzny, zrzucenie z barków brzemienia wstydu – może nam w końcu pozwolić swobodnie odetchnąć. Dzięki temu Rzecz-pospolita mogłaby się w końcu stać tym, czym być powinna: dobrem wspólnym, a nie prywatną własnością dawnych i nowych panów.
Wiejskość to nie tylko lajfstajl, gadżet, który można postawić na półce. Przywiązanie do korzeni oznacza przede wszystkim działanie na rzecz naszej lokalnej (wiejskiej lub miejskiej) społeczności. Bo peryferia można znaleźć w każdym zakątku kraju, również w Warszawie – wystarczy wychylić nos poza mury Nowego Wspaniałego Świata. Wystarczy zacząć od „małych” i konkretnych rzeczy: od tego, by nasza wspólnota miała dobry publiczny transport, świetlicę czy dom kultury. Choć niekoniecznie na rzeczach małych trzeba skończyć. Powstrzymanie infrastrukturalnej i cywilizacyjnej degradacji „Polski peryferyjnej” wymaga fundamentalnej rewizji priorytetów polityki państwa. Jeszcze nigdy nie udało się tego osiągnąć bez społecznej samoorganizacji i oddolnego nacisku. Przykład dali nam chłopi – jak zwyciężać mamy.
„Dzień Swobody” to zatem nie tylko święto dla historyków. W dniach odświętnych, w dniach pamięci – jak pisał Walter Benjamin – powraca pierwszy dzień wolności. Dlatego warto uczcić 165. rocznicę zniesienia pańszczyzny tak, jak robili to nasi przodkowie: tańcząc, pijąc i śpiewając. A także rozmawiając o naszej przeszłości i teraźniejszości.
Mateusz Piotrowski, Maciej Piotrowski
Stowarzyszenie „Folkowisko”
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura