Na złość babci – tj. USA i prawicy – wiele osób z lewicy gotowych jest odmrozić sobie uszy. To znaczy wielbić Rosję.
Idźmy w naszej historyjce dalej. Oto informacje o całej operacji wydostają się z zacisznych gabinetów Białego Domu. Huczą o niej media w kraju X. Jaka jest reakcja opinii publicznej? Pomińmy liberałów, dla których biznes jest biznes, a suwerenność to przeżytek. Zostawmy też proamerykańską prawicę. Co robi latynoska lewica?
Jej media małe i duże, papierowe i elektroniczne, nie posiadają się ze złości. Setki artykułów i komentarzy wyrażają oburzenie wobec działań władz USA. Dużo mówi się o suwerenności, drobiazgowo przypomina kolonializm oraz zbrodnie z czasów, gdy Biały Dom popierał wojskowe junty i krwawych dyktatorów ciemiężących lud. Palone są kukły z podobizną wiceprezydenta USA, lewicowo-populistyczni politycy krzyczą „Yankee go home!”, a wtórują im wielotysięczne tłumy. Lider protestujących, zaproszony do popularnego programu telewizyjnego – prowadzi go señora Monica Oyeynick, wnuczka imigranta z Moraw – oświadcza kilkumilionowej widowni: „Jestem antyamerykański i jestem z tego dumny”.
Czy to zdarzyło się naprawdę, pytasz mnie od rana – śpiewał Muniek Staszczyk w piosence o rzeźniku-kanibalu. Owszem, zdarzyło. Za kraj X podstaw Polskę, za Y – Litwę. Za USA – Rosję, za proamerykańskie junty wojskowe – zależne od ZSRR reżimy policyjno-wojskowe w demoludach. Wiceprezydent USA to wicepremier Rosji, Igor Sieczin. Miejsce i czas akcji: litewska rafineria Możejki, którą chciał kupić PKN Orlen latem 2006 r. od skonfliktowanego z Kremlem właściciela rosyjskiego koncernu Jukos. Wówczas to Sieczin miał polecić wstrzymanie dostaw ropy do owej fabryki, jako pretekst podając awarię ropociągu. Planowano też wstrzymać dostawy ropy na Litwę drogą morską, jednak władze tego kraju podobno zagroziły odwetem w postaci blokady trasy kolejowej z Rosji do Kaliningradu. W taki sposób zamierzano zniechęcić Orlen do sfinalizowania transakcji. Ot, kolejny epizod w traktowaniu przez Rosję surowców energetycznych jako bata na kraje znajdujące się do niedawna w jej strefie wpływów.
Nie mówię tu bynajmniej o „lewicy” postkomunistycznej. O nie, od tych pań i panów nie oczekuję niczego innego niż tego, co oni sami lub ich poprzednicy robili całe życie. To znaczy lizania wschodnich butów. Ten typ tak ma. Przed wojną brał z Kremla pieniądze, po wojnie brał stamtąd rozkazy, a pieniądze raczej wysyłał. To nieodłączna część jego tożsamości – nie zawsze nabywana chętnie, czasem wymuszona realiami ustrojowymi i geopolitycznymi, ale zawsze bazująca na niskich pobudkach. Oni już tacy po prostu są i nie zmienią się do śmierci – szkoda zachodu na roztrząsanie oczywistości. Sęk w tym, że w Polsce bardzo nasilone są postawy serwilistyczne wobec Rosji również w tej części lewicy, która z PZPR-em czy PRL-em nie miała wiele wspólnego, a nawet mieć nie mogła, bo jest na to zbyt młoda.
Ta lewica – rozmaite grupki młodzieżowe, gazety, portale internetowe, pojedyncze osoby – jest w najlepszym razie obojętna na wszystko, co robi Rosja, zazwyczaj jednak jej przychylna. Za to bardzo niechętna wobec tego, co określa mianem rusofobii, czyli wszelkiego krytycyzmu wobec poczynań kremlowskich władz. Nie mówię tu o krytyce prawicowej wizji „antyrosyjskości”, co byłoby zrozumiałe. Ona nie dopuszcza żadnej krytyki poczynań Rosji, a wręcz jest filokremlowska. Krytycyzm wobec naszego wschodniego sąsiada to dla niej synonim prawicowości czy wręcz interesownych powiązań z USA, a raczej z CIA.
Co gorsza, tego rodzaju trend narasta. Gdy kilkanaście lat temu stawiałem pierwsze kroki w środowiskach radykalnej lewicy, nie było tam żadnych prorosyjskich sentymentów i złudzeń. Nawet osoby odwołujące się do idealizowanych sowieckich doświadczeń – do „dobrego” Lenina w kontrze do „złego” Stalina – potępiały nie tylko współczesny rosyjski ultraliberalizm, ale również zamordyzm i ekspansjonizm tamtejszej władzy. Na organizowanej przez trockistów katowickiej imprezie „Guevariada” (nazwa od „Che” Guevary) anarchista Marek Kurzyniec opowiadał o widzianych osobiście okrucieństwach i zbrodniach wobec Czeczenów, a rosyjski związkowiec przedstawiał tragiczne położenie strajkujących górników, ofiar rządowych represji – i nikt nie bredził, że są rusofobami czy agentami CIA. Protestom przeciwko imperializmowi amerykańskiemu i łamaniu praw człowieka w krajach Zachodu, towarzyszyły równie ostre formy sprzeciwu wobec tego, co wyprawia Rosja. Dziś nie pozostał po tym niemal ślad – chyba jedynie polscy anarchiści (szczególnie poznańscy) nie zaczęli idealizować jednego reżimu w opozycji do drugiego.
Jest to oczywiście sprzeczne z całą historią polskiej lewicy niekomunistycznej, większościowej aż do około roku 1944. Czy to PPS, czy pomniejsze środowiska polskiej lewicy były zawsze krytyczne wobec rosyjskiego despotyzmu i wszelkich ingerencji Kremla w życie innych krajów i narodów. Miało to uzasadnienie w ekspansywnej polityce rosyjskiej w regionie – czy były to rozbiory Polski, czy wielowiekowe tłumienie dążeń emancypacyjnych grup etnicznych i narodów wchodzących w skład wschodniego imperium. Miało też uzasadnienie w polityce wewnętrznej Rosji, opierającej się na knucie, nahajce i tajnej policji. Co więcej, nie chodziło tylko o rosyjskie władze. Choć znaczna część polskiej lewicy starannie rozróżniała między Rosjanami a ich władzą, tych pierwszych traktując jako „współbraci w ucisku i niewoli”, nierzadkie były też głosy krytyczne wobec mentalności tamtejszego społeczeństwa, które zamordystyczne rządy wielbiło i legitymizowało, niekoniecznie tęskniąc do lewicowych ideałów, jak wolność, ludowładztwo i równość w stosunkach między krajami.
Niechęć i podejrzliwość lewicy wobec władz Rosji nie uległa zmianie w międzywojniu, gdy carat zastąpiony został Komitetem Centralnym. Doświadczenia PRL-u trudno uznać za skłaniające do zmiany takiego stanowiska. Nawet jeśli odrzucimy dość dziecinną prawicową wizję historii, w której jest miejsce tylko na sowiecki zamordyzm, nie ma natomiast na takie czynniki sprawcze powstania PRL, jak wcześniejsza wojna rozpętana przez nazistów czy wypięcie się na nas w Jałcie przez zachodnich sojuszników, to w zgodzie z historycznymi ideałami lewicy PRL jest nie do obrony. Państwo policyjne, brak podstawowych swobód obywatelskich, tłumienie protestów przy pomocy czołgów, uzależnienie polityczne i ekonomiczne od ZSRR – trudno uznać za zgodne z etosem lewicy.
Nawet gdyby – co mocno dyskusyjne – potraktować siermiężny realsocjalistyczny socjal jako realizację lewicowych projektów, to przecież nie samym socjalem lewica żyje. Przykładowo, argentyński peronizm, który znacznie poszerzył zakres świadczeń socjalnych, lewica przeważnie traktuje jako quasi-faszyzm, w najlepszym razie udzielając mu bardzo krytycznego poparcia. A przecież Peron nie jeździł – inaczej niż Bierut do Moskwy – po wytyczne do Waszyngtonu.
Szkoda nawet wspominać o masakrach w Czeczenii. Albo o brutalnych represjach wobec wszelkiej opozycji – nie tylko tej prozachodniej i ultraliberalnej, ale o pacyfikowaniu działalności wielu grup lewicowych, o brutalnym rozbijaniu protestów obywatelskich, o „nieznanych sprawcach” bijących i mordujących aktywistów społecznych czy ekologicznych. Gdyby podobne rzeczy działy się w Polsce, cała ta filorosyjska lewica, która dziś organizuje „kampanie solidarności” z każdym zatrzymanym na kilka godzin przez policję po demonstracji i z każdą ofiarą 400-złotowej grzywny, uznałaby, że żyje w państwie totalitarnym, albo... nie istniałaby w ogóle, bo resorty siłowe skutecznie wybiłyby jej to z głowy.
Jest jeszcze jedna domniemana przyczyna, a raczej alibi dla prorosyjskości młodej, niepostkomunistycznej lewicy. To domorosłe analizy geopolityczne, które znajdują w Rosji przeciwwagę dla światowej hegemonii USA. Jednak wspomniana koncepcja jest zarówno jałowa, jak i szkodliwa. Jałowa dlatego, że współczesna Rosja nie jest zdolna konkurować z USA w globalnym układzie sił. Gdyby szukać tego rodzaju przeciwwagi, wyrachowanie podpowiadałoby raczej Pekin niż Moskwę. Jednak – na szczęście – Chiny nie są na lewicy modne, a wręcz można je krytykować bez ryzyka oskarżeń o bycie agentem CIA lub sinofobem. Szkodliwa zaś dlatego, iż „stawka na Rosję”, nawet gdyby była realna, w naszej części kontynentu oznaczać będzie jedynie tyle, że „zapośredniczoną” – z racji odległości – uległość wobec Waszyngtonu zastąpi bezpośrednia i wymiernie dotkliwa zależność od Kremla.
Czym zatem to wszystko wyjaśnić? Oprócz naiwności wchodzi w grę czynnik, do którego owa „lewica na lewo od SLD” za nic w świecie się nie przyzna, bo przyznałaby się do własnej słabości. A polega ona na zapaści intelektualnej, przejawiającej się w nieumiejętności zaproponowania alternatywy programowej. W efekcie, lewica ta staje się lewicą reaktywną. Nie pyta i nie myśli o tym, co jest dobre i słuszne, nie rozstrzyga spraw z punktu widzenia historycznego etosu swojej formacji. Obserwuje jedynie, co robi i głosi prawica – i zajmuje stanowisko dokładnie odwrotne. Ponieważ polska prawica jest krytyczna wobec Rosji, bezmyślna lewica uważa, że jej obowiązkiem i wyznacznikiem lewicowości jest bezkrytyczna filorosyjskość. Gdy lewica latynoamerykańska zastanawia się, co jest dobre dla jej społeczeństw, nasza lewica potrafi jedynie myśleć, jak zrobić prawicy na złość.
I robi, tyle że przy okazji stawia na głowie cały swój system wartości. Nawet jeśli prawica popełnia w ramach filoamerykanizmu grzech akceptacji wielu wątpliwych poczynań USA, to lewica czyni to samo, akceptując haniebne poczynania Rosji, mimowolnie składając hołd wartościom owej prawicy. Pozostaje jedynie przypomnieć słowa lewicowca George’a Orwella z jego felietonu dedykowanego lewicowym filosowieckim dziennikarzom i intelektualistom brytyjskim: Nie wyobrażajcie sobie, że przez całe lata można uprawiać służalczą propagandę na rzecz radzieckiego lub też jakiegokolwiek innego reżimu, a potem powrócić nagle do intelektualnej przyzwoitości. Raz się skurwisz – kurwą zostaniesz.
Komentarze
Pokaż komentarze (39)