NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
1135
BLOG

Remigiusz Okraska: Dwa bratanki – mądry i głupi

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 13

Remigiusz OkraskaJeśli Polacy i Węgrzy są bratankami, my jesteśmy tym znacznie mniej udanym. Oni właśnie likwidują Otwarte Fundusze Emerytalne.

Premier Węgier, Viktor Orbán, właśnie zapowiedział likwidację prywatnych funduszy emerytalnych. Początkowo rząd, któremu przewodzi, deklarował czasowe ograniczenie wpłat z budżetu do OFE, w ramach zmniejszania deficytu finansów publicznych. Nie było w tym niczego szczególnie rewolucyjnego, gdyż po podobne rozwiązanie sięgnęły w obliczu kryzysu ekonomicznego inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Łotwa i Litwa zmniejszyły wysokość składek przekazywanych funduszom, Estonia zaprzestała czasowo przekazywać je w ogóle, Rumunia wycofała się z planowanej podwyżki ich wysokości, Słowacja pozwoliła wszystkim chętnym na rezygnację z przynależności do OFE i powrót do państwowego systemu ubezpieczeń.

Szef węgierskiego rządu początkowo deklarował zawieszenie przekazywania składek OFE do końca roku 2011, jednak obecnie mowa o całkowitej likwidacji tego rozwiązania. „Tylko państwo jest w stanie zapewnić ludziom godziwą emeryturę” – miał powiedzieć Orbán, porównując fundusze do hazardzistów, którzy w dążeniu do zysków ryzykują wielkie kwoty, tyle że nie swoje.

Tu warto poczynić pewną dygresję. Słowa premiera Węgier o hazardzistach są najbardziej zwięzłą metaforą neoliberalizmu. Zwolennicy tzw. wolnego rynku, którego notabene świat nigdy nie widział (nawet w epoce tzw. dzikiego kapitalizmu, czyli w XIX wieku, państwo pozostawało bardzo aktywne w dziedzinie polityki gospodarczej, a jednym z głównych aktorów owego „wolnego” rynku były kanonierki Jej Królewskiej Mości Imperium Brytyjskiego), lubują się w argumencie, że dziś wszędzie i wszystko reguluje państwo. Przekonują oni, że jeśli coś „nie działa”, winny nie jest rynek, lecz jego niedobór, że wszystko, co złe, od państwa pochodzi, że rynku krytykować nie można, bo wszak go nie ma. Argumentacja ta jest bliźniaczo podobna do wywodów ortodoksyjnych komunistów, którzy przekonują, że „prawdziwego” komunizmu nigdy nie było, że mieliśmy tylko „błędy i wypaczenia”. Zwolennicy Adama Smitha i Lwa Trockiego podają sobie ręce.

Owszem, wolnego rynku w postaci idealnej nigdy nie było od czasu, gdy wyszliśmy z jaskiń. Są tylko różne formy interwencjonizmu państwa w gospodarkę. Sęk w tym, po co państwo to robi. W systemach socjalno-demokratycznych (model europejski, model skandynawski, państwo opiekuńcze) czyni tak w imię poprawy doli ogółu obywateli, zmniejszenia nierówności społecznych i powszechnego awansu cywilizacyjnego. W modelu liberalnym państwo również jest na wiele sposobów aktywne w sferze gospodarczej, tyle że po to, aby zwiększać różnice majątkowe i zmniejszać równość szans rozwojowych między bogatą elitą a „dołami” społecznymi – przy czym owe „doły” obejmują, jak to było w USA przez lata rządów neokonserwatystów, również klasę średnią, stale ubożejącą. Nawiasem mówiąc, model liberalny ma wiele wspólnego z tzw. realnym socjalizmem, w którym polityka państwa również służyła wąskiej kaście, z tą różnicą, że oligarchię biznesową zastąpiła partyjna klika.

Neoliberalizm nie jest liberalizmem takim, jaki istnieje w wywodach Adama Smitha i autorów libertariańskich czytanek. To liberalizm realny, tj. taki, w którym „zły” jest interwencjonizm państwa, gdy służy uboższym, „dobry” zaś wtedy, gdy potęguje potęgę już potężnych. Państwo ma nie przeszkadzać wielkiemu biznesowi w osiąganiu coraz większych zysków, natomiast powinno pokrywać koszty wszelkich „skutków ubocznych” jego działań. Czy będą to wojny o ropę, żeby paliwowi giganci mogli zarabiać, czy finansowanie policji, aby chroniła zamożnych przed „wyrzutkami społecznymi”, czy dotacje dla banków upadłych wskutek ryzykownych operacji, czy pokrywanie kosztów dewastacji środowiska – za to wszystko płacą biedni ze swoich podatków, bo podatki dla bogaczy są coraz mniejsze, a ich dochody coraz lepiej ukryte. Noam Chomsky nazwał to bardzo trafnie: uspołecznianiem kosztów i prywatyzowaniem zysków.

OFE są wręcz modelowym przykładem realnego liberalizmu. Państwo ustawowo zmusza ogół obywateli do przekazywania ogromnych kwot prywatnym funduszom. Cały proces jest skonstruowany tak, że „darczyńcy” w zasadzie niczego nie mogą żądać w zamian ani na nic konkretnego liczyć – wystarczył jeden kryzys gospodarczy, który zresztą nasz kraj nieco ominął, abyśmy dowiedzieli się, że wartość aktywów zgromadzonych w OFE przez dekadę ich istnienia, zmalała o... W zasadzie nie wiadomo o ile, bo to wszystko jest mocno niejasne, ale mowa o utracie nawet połowy środków. Prywatny biznes dostaje od nas olbrzymie kwoty, kontrola nad nimi jest niewielka, prowizje za obsługę tych pieniędzy spore (wyższe niż w ZUS-ie) i w zasadzie nienegocjowalne, a spodziewane korzyści – co najmniej enigmatyczne.

Co będzie, jeśli jakiś OFE na przestrzeni lat zbankrutuje i powie to, co oznajmiły klientom i społeczeństwu amerykańskie banki: „nie mamy pieniędzy na wasze roszczenia”? Że co? Że ZUS też jest niepewny? Nic nie wiadomo, żeby w ciągu ostatnich kilku dekad jakieś poważne państwo na serio zbankrutowało, za to bankructw prywatnych firm było całkiem sporo. W dodatku państwo posiada instrumenty, dzięki którym niedobory wpływów w jednej dziedzinie może rekompensować dochodami z innych źródeł. Ot, choćby podnieść podatki bogatym.

O tym, że OFE nie mają sensu z punktu widzenia interesu społeczeństwa, lecz służą jedynie interesom biznesowej oligarchii, wiedzą fachowcy. Nie miejsce tu na długie wywody – mówiła o tym w wywiadzie dla „Obywatela” prof. Józefina Hrynkiewicz już ponad 4 lata temu, zaś nowsze spojrzenie na tę kwestię można znaleźć tutaj. Decyzja Viktora Orbána jest więc ze wszech miar sensowna.

Jest ona także bardzo wymowna w kontekście porównawczym. Historia najnowsza Polski i Węgier jest bowiem podobna, a obecny szef węgierskiego rządu to ulubieniec znacznej części naszej rodzimej prawicy liberalnej. Orbán był wielokrotnie komplementowany przez czołowych polityków i ideologów nadwiślańskiej prawicy – antykomunista, piewca „wartości chrześcijańskich”, niezłomny bojownik z węgierskim „układem” (synteza postkomuny i części „opozycji demokratycznej”), polityk proamerykański i antyrosyjski. Peany na jego cześć drukowała „Rzeczpospolita”, książkę Orbána wydała „Fronda” itd. Wypisz, wymaluj: węgierski „trzeci bliźniak”.

Istnieje taki termin, jak „mąż stanu”, używany zazwyczaj na wyrost, w dodatku kryteria za nim stojące są niejasne i czysto uznaniowe. Ogólnie mówiąc, odnosi się on do tych polityków, którzy w imię interesu społecznego/narodowego potrafili podejmować decyzje nie tylko idące pod prąd postawom z głównego nurtu, ale także takie, które były wbrew poglądom ich własnego zaplecza politycznego. Viktor Orbán nie jest politykiem z „mojej bajki” – nie ta orientacja ideowa oraz wiele decyzji, których bym nie poparł. Nie wiem, czy zasługuje on na określenie „mąż stanu”, wiem natomiast, że potrafi wykroczyć poza schematy własnego środowiska, gdy uzna, że będzie to dobre dla ojczyzny, narodu, społeczeństwa.

Natomiast w Polsce tym środowiskom, które tkwią w przekonaniu o własnej wyjątkowej wartości, nieomylności, szlachetności i wizjonerstwie, nic takiego się nie zdarza. Są albo papugami (bądźmy tacy jak Ameryka), albo mechanicznymi anty-papugami (jeśli coś popiera UE, Niemcy lub Rosja, to my jesteśmy przeciw), albo zakładnikami sztampowych poglądów własnego środowiska i elektoratu. Viktor Orbán zaczynał jako gospodarczy liberał. Gdy zorientował się, że tego rodzaju poglądy są zasłoną dymną dla drenażu Węgier jako państwa oraz przeważającej części węgierskiego społeczeństwa, odszedł od nich. Już wcześniej miał na koncie posunięcia prospołeczne (m.in. likwidacja opłat za leczenie szpitalne, wprowadzonych przez tamtejszą... centrolewicę), teraz zaś demontuje złodziejstwo zwane OFE. W Polsce natomiast wyborczym hasełkom o „Polsce solidarnej” towarzyszyła Zyta Gilowska w rządzie i znacząca obniżka obciążeń fiskalnych dla bogatych podatników, a o jakichkolwiek choć trochę rewolucyjnych decyzjach, w rodzaju likwidacji OFE, nie było nawet mowy.

Jeśli więc Polak i Węgier to dwa bratanki, my jesteśmy tym głupszym.

Remigiusz Okraska

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Polityka