Kilkanaście lat od propagandowego złożenia Marksa do grobu, które urządzono z początkiem ostatniej dekady minionego stulecia, nie warto już chyba dowodzić, że było ono przedwczesne. Z drugiej strony, oświadczenie, iż Marks na przekór swym pogromcom pozostaje żywy, także nie załatwia sprawy.
Notabene, niedźwiedzią przysługą dla twórcy „Kapitału” wydają mi się sugestie, że po epizodycznym pobycie w czyśćcu znowu staje się on popularny. Siła jego myśli może bowiem być jedynie wywrotowa. A wobec tego areopag medialny, umieszczając go od czasu do czasu na listach znaczących postaci historycznych czy zgoła dostawców nieprzerwanie wziętych bestsellerów humanistyki, tym sposobem uśmierca go skuteczniej niż demaskacjami i potępieniami.
Przy ocenianiu Marksa tu i teraz, niewiele pomoże wreszcie standardowy eklektyzm, zgodnie z którym pewne jego diagnozy i postulaty do pewnego stopnia się zestarzały, inne natomiast – w pewnej mierze – ocaliły aktualność. Mianowicie, projekt Marksowski ma wymiar całościowy. Nikły sens zatem przysługuje próbom wybierania z niego – współbrzmiących w danej chwili z ideowym głównym nurtem – wątków poszczególnych: zapowiedzi ukształtowania się rynku światowego czy też moralnego protestu przeciw utowarowieniu stosunków międzyludzkich i wartości kulturalnych. Marks uwspółcześniony przy użyciu tej metody skądinąd okazuje się pospolicie bladym cieniem oryginału.
Zamykając te wstępne ostrzeżenia, nie zaszkodzi jeszcze zaznaczyć, że wszelkim zgeneralizowanym sądom o wielkim myślicielu, bez których oczywiście trudno się obejść w wypowiedzi dążącej do utrzymania się w rozsądnych ryzach objętościowych, grozi powierzchowność. Marksologiczna biblioteka XX wieku obfituje w lekką ręką spisywane konstatacje, wedle których doktrynie jej bohatera brakowało czegoś fundamentalnego: to koncepcji jednostki ludzkiej, to znów systemu wartości, to antropologii, to znów etyki. Wskazane luki wypełniano mżawką z szybko odmieniającego się nieboskłonu epoki. Tymczasem dzieło Marksa jest wystarczająco bogate bez wątpliwej pomocy. Weźmy fragment „Świętej rodziny”, w którym – na kanwie interpretacji „Władcy pierścieni” połowy XIX wieku, to jest „Tajemnic Paryża” Eugeniusza Sue – toczy się polemika z powierzchowną i konformistyczną, bo wyłącznie intelektualną wersją krytyki społecznej. Bez trudu odnajdziemy tam szkic do portretu współczesnej popkultury. Marks nie musiał czekać na korporację Warner Brothers, żeby – szyderczo przenicowując postać cudotwórcy, filantropa i mściciela Rudolfa – opisać mechanizm kreowania idola, który pomimo swej karykaturalnie wyolbrzymionej potęgi jest tylko spełnieniem życzeń sfrustrowanego, wbrew pozorom sukcesu i gładkiego funkcjonowania, przedstawiciela klasy średniej. Nie potrzebował też „Dnia niepodległości”, „Helikoptera w ogniu” oraz propagandowych spektakli pod nazwą „wojny w zatoce” do rozprawienia się z dobrem, które – walcząc z obwołanym przez siebie złem – sięga po środki znacznie okropniejsze od występków, które wypomina swemu antagoniście. I wreszcie, badając obraz przestępcy i prostytutki w bestsellerze XIX-wiecznego mieszczaństwa, dostrzegł popkulturową demonizację odmienności, która wprzęga się w służbę kultu przystosowania za wszelką cenę.
Demaskacji perswazyjnie spreparowanego obrazu człowieka towarzyszy wykład oryginalnej antropologii. Według Marksa ze „Świętej rodziny”, każde materialne pragnienie podlega sublimacji zmierzającej ku sferze duchowej. I na odwrót, nie ma godnej poważnego traktowania idei czy wartości, która nie wyrastałaby z odruchów pożądającego, łaknącego i cierpiącego ciała. Parafrazując ten Marksowski zarys, można by powiązać wyobrażenie wiecznego pokoju w polityce światowej z obronnym gestem zwierzęcia, które zwija się w kłębek, szukając chwili spokoju i wytchnienia.
Summa summarum, w horyzoncie współczesności Marks na tyle jawi się przerastającym go gigantem, że właściwie śmiesznie brzmią kalkulacje, w których łaskawie mu się przyznaje, iż jego przemyślenia w pewnym procentowym ułamku nadal są na czasie. Trochę podobnie, koneser muzyki klasycznej, który stwierdza z wielkopańską wyrozumiałością, że Brucknera, Mahlera, a nawet Wagnera do dziś daje się słuchać, powinien się raczej zastanowić, czy twórcy „Te Deum”, „Pieśni o ziemi” i „Pierścienia”, gdyby tylko mogli go przeczuć, nie zdecydowaliby się raczej podrzeć papieru nutowego niż zostawić mu dziedzictwo do rozporządzenia. Co innego jednak przyznawać Marksowi wielkość, co innego natomiast – bez zastrzeżeń uważać go za przewodnika.
W kroczeniu śladami Marksa przeszkadza dziś – co zabrzmi może zaskakująco – jego nadmierne przybliżenie do kultury mieszczańskiej, której pragnął on posłużyć za grabarza. Dla tego – mimo ponawianych gestów buntu – wychowanka Hegla zniesienie pozostawało zachowaniem. Marksowski obraz rewolucji wzorowany jest na przełomie, w którym Figuro zdetronizował swego nieudolnego pana, obwołując w dniu 14 lipca 1789 r. święto wolności, równości i braterstwa. Proletariat miał spełnić złożone na wyrost obietnice burżuazji, przebywając zasadniczo podobne do szlaku jej awansu dziejowego etapy narodzin, dorastania i wzlotu.
Nowe społeczeństwo – kontynuując – rozwija się w organizmie swego poprzednika. Kiedy przychodzi ono na świat, to inaczej niż ludzki embrion, pojawia się w postaci ukształtowanej, tak jak uczyniła to Atena, opuszczając głowę Zeusa. Marks pamiętał, iż miejskie komuny wytyczały granice feudalnej samowoli już na stulecia przed zdobyciem Bastylii, a król Słońce mawiał „Francja to ja” z łaski bankiera, który udzielał mu pożyczek. Pomimo swej fascynacji epizodem Komuny Paryskiej, bezwzględnie przerwanym przez interwencję sił zbrojnych starego porządku, założyciel Pierwszej Międzynarodówki pojmował rewolucyjny przewrót raczej jako paradoksalne zwieńczenie ciągłości historycznej niż jej zerwanie.
Przypuszczać, iż bieg zdarzeń potwierdza jego racje, można było do sierpnia roku 1914. Desperacki bunt przeciw światowej konfiguracji militarnej przemocy i propagandowego oszustwa dość osobliwie dokonał się na jego rosyjskich peryferiach, pod patronatem przeświadczenia, że istotę dziejów stanowi racjonalna ewolucja, która przez jakościowo wyższe stadia zmierza ku optymalnemu finałowi. Tymczasem, co u schyłku I wojny światowej powinno już być jasne, bieżąca faza rozwoju udaje się czasem sparaliżować i przedwcześnie zniszczyć zarodki nowego. Starożytność nie znała zwycięskiego następcy Spartakusa, który otworzyłby nowy rozdział historii powszechnej.
W tej nadrzędnej perspektywie wypada – jak sądzę – umieszczać dziś sądy i oceny Marksa. Urzędowi socjologowie zdążyli nieprzeliczoną już ilość razy wyszydzić jego proroctwa o misji proletariatu, stwierdzając, iż ten twór społeczny zanikł rzekomo w społeczeństwie ujednoliconych osiągnięć i aspiracji. Wystarczyłoby im jednak chwili wnikliwego namysłu nad własnym położeniem, aby spostrzec, że sami należą do proletariatu, którego według nich nie ma. Do natury proletariusza należy przecież sprzedawanie jedynego dobra, z którym może on wystąpić na rynku: siły roboczej. Klasycznych ekonomistów i socjologów przed utożsamieniem z robotnikiem, wyczekującym w kolejce pod bramą, chroniło zawsze nadmiernie optymistyczne przeświadczenie, iż – wymieniając swe teorie na posady i dochody – pozostają niezależnymi umysłami służącymi prawdzie. Autorzy nekrologów dla proletariatu sami natomiast nie mają już śmiałości mianować swych intelektualnych dokonań niczym więcej niż towarem i biletem wstępu do przestrzeni umownej kariery. Na ich tle, godne pozazdroszczenia wydają się ofiary, nad którymi lamentowali mieszczańscy pisarze współczucia: Oliver Twist i Jean Valjean przynajmniej wierzyli, że nadejdzie czas, kiedy przestaną być nędznikami.
Argumenty w obronie istniejących stosunków są jedynie dowodem siły zniewalania, którą one zyskały. Jak inaczej określić dowody na nieistnienie proletariatu, spisywane w momencie rozwoju społecznego, gdy zależność od presji rynkowej, wykraczając poza warsztaty pracy fizycznej, sięga najwyższych pięter hierarchii dochodów i prestiżu. Chyba nawet polskim szlagonom, zwącym się – nie wiedzieć czemu – intelektualistami, coraz trudniej będzie sobie wmawiać, że Marksowi wydłuża się siwa broda, im bardziej, jemu na przekór, jaśnieje ludzka twarz kapitalizmu. Panujący ustrój oszukał swoją naukową śmietankę, ukrywając – pod dyktatem taktycznych wymagań zimnej wojny – najbardziej jaskrawe przejawy nierówności, stanowiącej jego rację bytu i siłę napędową. Jego fałszerstwom przeczą nie od dziś statystyki pospołu z potocznymi obserwacjami. W porównaniu ze współczesnym magnatem finansowym, właściciel koncernu samochodowego sprzed lat pięćdziesięciu prezentuje się jak z trudem wiążący koniec z końcem pracownik najemny. I tak samo, urzędnik bądź nawet robotnik wykwalifikowany z minionej epoki stoi ponad górnym pułapem oczekiwań, żywionych nieśmiało przez ludzi, którzy usiłują obecnie się utrzymać z trudu swoich głów i rąk. Złudzenie postępu, które podtrzymuje stale narastająca podaż gadżetów, pryska na korytarzu skomercjalizowanego szpitala.
Jeszcze głębiej, u tyleż krwawego co błotnistego podłoża cywilizacji mieszczańskiej, odnajdujemy populacje Etiopii czy Sierra Leone, które mnożą się jedynie po to, by wymierać. Ci, których tam nie dobije głód, konają od chorób z czasów Stasia i Nel, przeciwko którym zachodni lekarz-biznesmen zaniedbał dostarczyć nawet staroświeckiej chininy, nie wspominając już o panaceach nowszych generacji, które mogłyby uporać się z nimi w oka mgnieniu. Intelektualne sumienie Marksa obciąża dwuznaczna apologia brytyjskiej kolonizacji Indii, którą podsumował on cytatem z Goethego: „Jeżeli źródłem szczęścia – męka, dlaczego mamy ronić nad nią łzy?”. Gdyby ktoś chciał z nim podjąć krytyczny rozrachunek, powinien to uczynić w imię tej jaskrawej pomyłki, a nie domniemanych antycypacji stalinizmu, które pochopnie wynajdywał u niego pewien filozof sponsorowany przez Kongres USA.
Staje się bowiem coraz bardziej oczywiste, że męka obecna jest źródłem co najwyżej swego niekończącego się dalszego ciągu. Przodująca część świata z obydwu brzegów Atlantyku obwieszcza od lat kilku, że do przetrwania potrzebuje polowania na terrorystów, które zamierza prowadzić tyleż w górskich wąwozach Azji Środkowej, co na salach seminaryjnych, do których zaglądają doktoranci innej rasy i religii. Jednakże, w im bardziej absurdalnej mierze wyolbrzymia ona wiszące nad nią zagrożenie, tym słabiej powodzi się jej uzasadnić racje, które nakazywałyby brać ją w obronę. A jeśli upadek Zachodu, na który skądinąd wcale się nie zanosi, w ostatecznym rachunku przyniósłby powszechną ulgę?
Marks nie w pełni uwolnił się od dogmatu metafizycznego, zgodnie z którym ogółowi przysługuje prymat nad jednostką, podobnie jak całości – nad częścią. Niewykluczone jednak, a nawet coraz bardziej prawdopodobne, że imionami tych w swoim uroszczeniu pierwotnych bytów są przemoc i fałsz. Pogromca ideologicznych wmówień kultury mieszczańskiej nie wyobrażał sobie, pomimo wszystko, że przebudzenie z nich nastąpi w jądrze ciemności. A tak się właśnie stało i nieprzerwanie dzieje: mrok, który Joseph Conrad odkrył nad rzeką Kongo, przeniósł się później do obozów zagłady w geograficznym środku Europy, by ostatnio zalec pod Bagdadem.
Banalnie prymitywna byłaby konfrontacja programu Marksa z tendencyjnie dobieranymi przykładami archiwalnymi. Istotnie, zalążek przyszłości, którego narodziny obwołano pochopnie jesienią roku 1917, zamienił się – ze wszystkimi, czasami upiornymi konsekwencjami takiego obrotu spraw – w prowincję dwudziestowiecznej wersji starego porządku. W radowaniu się, że porządek ów trwa w najlepsze, bez istotnej zmiany, przeszkadza jednak – dobiegający z więzień zapełnianych przez jego strażników – swąd przypalanych jąder.
Marks nie bronił się skądinąd przed odnoszeniem wszelkiej, w tym również własnej myśli do opornych wobec niej realiów. W pogardliwych wypadach przeciw „krytycznej krytyce” dowodził uparcie, że ideologię broniącą stanu zastanego uprawia się nie tylko występując jawnie na jego rzecz, ale i kontestując go wyłącznie – czyli zaledwie – w deklaracjach. Dla odmiany, idea godna tego miana musi stać się potęgą materialną – do tego zaś dojdzie pod warunkiem, że porwie ona za sobą masy. Widać z tego znanego cytatu, że Marks był w pewnym sensie ostatnim mieszczaninem. Wspólnie z formacją historyczną, którą zwalczał jednocześnie do niej należąc, wierzył on, że – tak samo, jak w „Trzeciej Symfonii” Beethovena po marszu żałobnym następują wariacje na temat prometejski – ludzkość odniesie zwycięstwo nad wrogimi wobec niej żywiołami. Wtedy też duch pojedna się ostatecznie z materią.
Materialista bardziej od Marksa konsekwentny dopuszcza możliwość, że rozkład okaże się ostatnim słowem natury i historii, do których chcąc nie chcąc należymy. Paraliżując ideę, pozwoli on, wobec tego, panoszyć się gardzącej nią potędze. Gdzie szukać gwarancji przeciwko tym obawom? Rewolucja dokonująca się równocześnie we wszystkich krajach rozwiniętych, którą Marks zapowiadał w młodości, wydaje się – z dzisiejszego punktu widzenia – happy endem obmyślanym jeszcze bardziej naiwnie od finałów powieści Dickensa. Kontestatorzy z mieszczańskiego Zachodu, którzy w poprzednich pokoleniach dość gładko przenosili się do gabinetów rządowych, dzisiaj nad podziw łatwo trafiają do luksusowych hoteli, zanim jeszcze odkryli drogę do świata nie na sprzedaż. Dodajmy, że alternatywy dla nieznośnej teraźniejszości nie odnajdzie się ani w dawnych wiekach, ani na dalekich lądach. Przemoc, którą stosuje nowoczesność każąca innym znosić męki swego konania, nie usprawiedliwia ex post swych archaicznych odmian. Od krytycznych kontynuatorów Marksa z europejskich czy północnoamerykańskich akademii bliżsi wychwalanej przez niego cnocie waleczności bywają dziś wyznawcy bóstwa, do którego pustynni koczownicy po raz pierwsi wznieśli modły półtora tysiąclecia temu. Lecz mimo to, ogień spadający z nieba, po którym grasują samoloty niewidzialne dla radaru, nie czyni ani o jotę mniej nieludzkim lokalnego obyczaju kamienowania cudzołożnic.
Wszystkim skomplikowanym okolicznościom na przekór, gdziekolwiek – czy to w skali indywidualnej, czy zbiorowej – mobilizuje się opór przeciwko rozkładowi, tam również Marks powraca do życia razem z „duchem-wiecznym rewolucjonistą”, którego chciał być zwycięskim prorokiem.
Jacek Zychowicz
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura