Trudno nie odnieść wrażenia, że dotychczasowe działania sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego były, by ująć rzecz delikatnie, mało skuteczne. Platforma, zaskoczona nową taktyką premiera Kaczyńskiego, próbuje używać przeciw niemu oręża, który okazał się być skuteczny w roku 2007: czepia się najdrobniejszych szczegółów w jego wypowiedziach, wieszczy "powrót IV RP", straszy zalewem pisowskich fanatyków - a wszystko po to, by przedstawić Kaczyńskiego jako najgorszego demona, zagrażającego samym podstawom ustrojowym Rzeczypospolitej Polskiej. Do tej pory taktyka była skuteczna, lecz obecnie Platforma, skonfundowana spokojnym zachowaniem i wyważonymi wypowiedziami Kaczyńskiego, na gwałt szuka nowej formuły kampanii.
Jak czytamy w dzisiejszej Rzeczpospolitej, Tusk określa prezentację Komitetu Central... Tfu, to jest: komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego jako "katastrofę". Cytat za "Rzeczpospolitą":
"Wg"Polski the Times", niektórzy członkowie Platformy Obywatelskiej nie dziwią się oburzeniu Donalda Tuska. - To kompletnie wbrew naszemu pomysłowi na kampanię - twierdzą."
Zatrzymajmy się na chwilę nad tym stwierdzeniem: wynika z niego, że kandydat Platformy jakiś pomysł na kampanię posiada! W takim razie, dlaczego go nie realizuje? Czy dlatego, że istnieje on jedynie w sferze projektów i gorączkowo dopracowywanych planów? Obecne zachowanie Komorowskiego przypomina mi próbę dość beztroskiego żonglowania zbyt wieloma piłeczkami, na podrzucanie których Komorowski nie ma żadnej dobrej metody - po prostu te, które spadają, łapie, a te, które trzyma - podrzuca. Pytanie, ile tak jeszcze wytrzyma?
Sam kandydat nie przywiązuje do zdarzenia większej wagi, wystąpienia swoich popleczników tłumaczył "zranieniem wcześniejszymi wystąpieniami PiS".
Powyższe stwierdzenie plasuje się wysoko na liście żałosnych żartów i stwierdzeń Komorowskiego, według mnie gdzieś w okolicy słynnego "mowy powinny być krótkie, a kiełbasy długie". Rozumieją Państwo, nie dość było nikczemnym pisiorom, że wstrzymały leczenie Wielkiego Reżysera (choć jego słów nie sposób zweryfikować) i że zaprzeczają posiadaniu przez Bartoszewskiego tytułu profesora (fakt, że ten w świetle wszystkich przepisów rzeczywiście go nie posiada, nie ma tu nic do rzeczy)! Jarosław Kaczyński samą swoją obecnością, a co dopiero nienawistnym słowem (innych, według PO, nie zna), potrafi zadać tak głęboką ranę i wywołać taki wstrząs, że "ludzie na pewnym poziomie" sami nie wiedzą, co mówią. Absurd dokładnie wpisujący się w konwencję obowiązującą na polskiej scenie politycznej, przykre jest jednak to, że większość Polaków nie widzi w używaniu przez polityków takich sformułowań niczego dziwnego. W USA polityk (bo czy Bartoszewski chce, czy nie, za takiego jest uważany) atakujący konkurenta jako "hodowcę zwierząt futerkowych" wzbudziłby powszechny śmiech społeczeństwa i został delikatnie przeprowadzony za rączkę z Kongresu do cyrku.
I fakt, że taki, a nie inny język debaty publicznej, "język miłości", którego dają nam popróbować ludzie z PO, przyjął się jako rzecz naturalna w Polsce, jeży mi włosy na głowie, bo wiele niewesołych rzeczy mówi o kondycji nie tylko naszej klasy politycznej, ale i całego społeczeństwa.
Komentarze
Pokaż komentarze (1)