Był rok 2004, Welsh Open. Pamiętam tylko, że Steve Davis grał z Ronniem O'Sullivanem i strasznie mi się to wszystko podobało. Wyniku nie pomnę, to strasznie dawno temu było, ale wrażenie pozostało mi do dziś - razem z niesamowitym sentymentem do Davisa i gorącym kibicowaniem Rakiecie, dlatego też byłam zachwycona, kiedy Dziadzio Steve dostał się do telewizyjnej fazy tegorocznych Mistrzostw.
Nie obejrzałam do końca pojedynku Davis - King. Panowie grali do późna w noc, a ja wystarczająco kiepsko sypiam, żeby dobrowolnie pozbawiać się kilku dodatkowych, cennych godzin. I w sumie żałuję, bo obaj grają w klasyczny, pełen celebry sposób, który dobrze pamiętam z WO. No tak czy inaczej, kiedy gruchnęła wiadomość, że w 1/16 Davis zagra z Higginsem, pomyślałam sobie, że Dziadzio Steve wygra kilka frejmów, po czym z godnością przegra. Och, pomyłko!
Po pierwszej sesji mamy 8-4 dla starszego z graczy. Przyznaję się bez bicia, że i tego meczu nie oglądałam: moją snookerową pasję zwyciężyło pasmo seriali kryminalnych, znakomitych odmóżdżaczy. Zerkałam sobie tylko w przerwach, coraz bardziej zdumiona wynikiem - no, i ucieszona miną ogrywanego Higginsa, który nerwowo wybitnie nie wytrzymuje wolnego tempa Davisa. Miód dla mojej zbolałej duszy.
Dzisiaj kolejna sesja tego meczu, a jako dodatek - niejaki Martin Gould ogrywa Robertsona (i nie pytajcie mnie, kim jest Gould, bo nie mam pojęcia, z jakiej choinki się mógł urwać!), Ronnie gra jutro z Williamsem... Lubię Mistrzostwa Świata.
A za tydzień będę już w pełni wolnym człowiekiem ze świadectwem ukończenia liceum ogólnokształcącego!
Inne tematy w dziale Sport