Jeśli ktoś jakoś tam od czasu do czasu zajrzy na mój blog, to pewnie zdołał zauważyć, że już od naprawdę dawna nie piszę tekstów reaktywnych, czyli takich błyskawicznych. kiedy dzieje się jakieś szeroko komentowane wydarzenie. Choćby w minionym roku puściłem bokiem wiele głośnych spraw, których nie „zaszczyciłem” żadną nawet wzmianką. Przychodzą jednak chwilę, kiedy wszelkie tego typu założenia należy odłożyć.
Można by rzec, że miałem dziś tak zwany zły dzień. Choć staram się nie używać tego typu banałów, to ten dzisiejszy nazwę tak właśnie roboczo na potrzebę tego tekstu. Miałem pewne turbulencje, zarówno zawodowe i prywatne. Wszystko było w zasadzie pod kontrolą, nie wydarzyło się tak naprawdę nic co mogłoby jakoś poważnie mi zaszkodzić. Ot, „zły dzień”, na który wystarczy solidna modlitwa i kilka głębokich wdechów.
Tu zrobię mały przystanek. Pamiętam pewną opowieść red. Piotra Semki jaką podzielił się podczas swojej wizyty pod namiotem Solidarnych 2010. Opowiadał wtedy historię, którą poznał z listu pewnego czytelnika. Ten czytelnik przywołał historię z lat PRL-u, kiedy radio podało informację o zatrzymaniu Bujaka. Miał ów człowiek w pracy pewnego kolegę, człowieka dużo od niego wówczas starszego, który kiedy usłyszał tę wieść o Bujaku, podniósł się od biurka i dostał zawału. Piotr Semka umieścił tę sprawę w pewnym określonym kontekście, mianowicie samego Bujaka, który, zdaje się, już w latach 90-tych bodajże, ogłosił, że sprzeda swoją legitymację Solidarności na aukcji czym przecież niewątpliwie jedyne co osiągnął to upodlił pamięć takich ludzi jak ten starszy człowiek.
Nie chcę oczywiście w żaden sposób ustawiać się w roli kogoś, kto przeżył dziś to samo co ten staruszek. Nie dostałem zawału, mam się dobrze. Natomiast kiedy późnym popołudniem, nie mając wcześniej kontaktu z informacjami, dowiedziałem się, że Mariusz Kamiński został poczęstowany tak srogim wyrokiem, autentycznie na moment klapnąłem na tyłek choć już powoli zbierałem się do domu.
Będę najzupełniej szczery. Jeśli ktoś oczekuje, że stworzę tu jakąś wielopiętrową analizę, chłodną i opanowaną to niestety zawiedzie się. Nie mam tak naprawdę w tej sprawie niczego konkretnego do stwierdzenia oprócz tego, że informacja o wyroku Kamińskiego po prostu mnie „trzepnęła”. Mariusz Kamiński nigdy nie był dla mnie typem polityka, którego darzyłbym jakąś wyszukaną sympatią. Robota jakiej się podjął nie miała na celu zdobywania niczyjej sympatii. Nie wiem, czy nawet sam Mariusz Kamiński mógł przewidywać, że otrzyma w końcu tak potężny cios od tego systemu. Był, bądź co bądź, medialnym politykiem, a to zawsze zapewnia jakąś tam ochronę przed mścicielami. Najwidoczniej jednak uznano, że to już ta pora i czas, by ktoś porządnie dostał po łapach, bez względu na konsekwencje.
No więc Mariusz Kamiński dostał po łapach, aż zadzwoniło. Wszystko to w kraju setek poumarzanych grubych spraw, w kraju tysięcy „nieznanych sprawców”, w kraju, gdzie za pomocą układów i wpływów można swobodnie wymigiwać się od wyroków, w kraju gdzie dobry „papuga” z koneksjami jest w stanie wybronić każdego pospolitego bandziora. W kraju, gdzie żadna z grubych PRL-owskich ryb nie odczuła nawet drobnego powiewu wymiaru sprawiedliwości. Czasami wystarcza mail, czasami telefon, a czasami groźba, albo jakaś tam tylko zapowiedź groźby.
Nie będę już nic więcej pisał, bo wszystko to co przychodzi mi na myśl w tej sprawie, wolę zostawić już tylko dla samego siebie. Ze swojej perspektywy drobnego podatnika mogę powiedzieć tylko jedno. Im bardziej próbujecie być straszni, tym bardziej stajecie się śmieszni. Jako chrześcijanin mówię wam: wierzę w to, że kiedyś w przyszłości, jedynie straszliwy wstyd za wasze własne czyny będzie dla was karą, wierzę, że wasze czyny nie obrócą się kiedyś wobec was w sposób dla was po stokroć gorszy.
A jeśli chodzi o Mariusza Kamińskiego to tylko jedno przychodzi mi do głowy, choć zdaję sobie sprawę, że to w tych chwilach niewiele to może pomóc. Panie Mariuszu, proszę się trzymać.
Inne tematy w dziale Polityka