Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
10891
BLOG

Cezary Michalski – publicysta upadły?

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 54

 

Cezary Michalski, czyli nasz publicystyczny Anakin Skywalker, to z pewnością postać, obok której nie można przejść obojętnie. Dlatego właśnie, wszyscy ci, którym pisanie o sprawach polityczno-społecznych wydaje się być samograjem i spijaniem śmietanki, powinni starannie przeanalizować historię jego kariery. Cezary Michalski pokazuje nam dobitnie, że paranie się publicystyką, to żadne frykasy, a raczej chodzenie po polu minowym z zawiązaną na oczach opaską. Nikt, kto coś tam sobie popisuje, czy to amatorsko, czy to zawodowo, nie jest bezpieczny.

Jak już zdołałem się zorientować, publicystyką zajmują się ludzie o bardzo specyficznym profilu osobowościowym: oczytani jak wściekłe byki, wygadani, pewni swych przekonań oraz sądów, oraz, co najważniejsze dla poniższej analizy i co przyda nam się w następnych akapitach, bardzo emocjonalni. Ta intelektualna hiper-wydolność, bywa niestety dla nich śmiertelną pułapką, w którą wdeptują najczęściej pogrążeni w niemal dziecięcej nieświadomości i z chwackim uśmiechem na licu, a gdy już zacznie nimi szarpać biała gorączka, to zupełnie nie zdają sobie sprawy z własnego położenia.

Można to nieco porównać do pracy pilota myśliwca. Lata spędzone wśród potężnych przeciążeń i długotrwałe zaglądanie bez cienia strachu we wraże artylerie, oplątują ludzką, silną wydawałoby się nieskończenie psychikę, cieniutką, niczym nici jedwabiu, pajęczynką i w najmniej odpowiednim momencie wywracają ją do góry nogami. Wtedy to taki delikwent kończy bardzo źle, wyrzuca się go z armii, daje wilczy bilet i zakazuje mu się zbliżania do czegokolwiek mogącego wznieść się w powietrze, choćby to miałaby być nawet i zwykła winda. Przypadek Cezarego M., to wypisz wymaluj taki właśnie frontowy, klasyczny przypadek.

Kiedy słuchałem niegdyś Michalskiego i obserwowałem z jaką kocią zręcznością żongluje encyklopedyczną wiedzą z dziedziny historii idei, byłem pełen szczerego podziwu, bo wtedy to jeszcze takie brawurowe przykłady erudycji robiły na mnie ogromne wrażenie. Ani ja, ani sam Michalski, nie mogliśmy wówczas przypuszczać, że wkrótce ten publicystyczny „Czerwony Baron” wpadnie w okropny korkociąg, a z jego powietrznej karaweli poleci czarna smuga dymu. Nastąpiło, trzymając się tej awiacyjnej konwencji, klasyczne „przeciągnięcie”. To co dotąd było Michalskiego zbrojnym narzędziem, stało się jego samurajskim mieczem seppuku. Mówiąc językiem mniej napuszonym, wszystko się Michalskiemu pokićkało w końcu, i dziś widzę, że trzeba było wtedy wyjątkowo małej mojej wyobraźni, aby tego nie przewidzieć.

Wszystko co przytrafiło się Michalskiemu, dla każdego parającego się pisaniem i mądrzeniem, nie jest niczym niespotykanym - ba, jest to coś co wszyscy bardzo dobrze znamy z autopsji. W jednej chwili, po jakimś drobnym emocjonalnym zachwianiu, kiedy zakrzywiają się, oczywiste dotąd, zmienne, publicysta doznaje czegoś, co Dyzma nazwał „fiksum-dyrdum”. Cały przebogaty aparat pojęciowy zapycha się, przewraca i zmienia w końcu ostatecznie swój kurs. Wtedy to okazuje się, że taka akademicka wydolność pozwala na używanie jej bogatego arsenału w dowolny sposób, i pozwala też na zbudowanie w jej oparciu, w zasadzie każdego, dającego się tylko wyobrazić tworu teoretycznego.

Nie wiem co było traumą dla Michalskiego i co wpędziło go w ten obłędny taniec św. Wita. Wywalenie z „Dziennika”? Może jakaś kłótnia z kolegami „po piórze”? Nie chcę zgadywać, bo nie zgadnę. Tak czy siak, niemal z dnia na dzień, publicysta Michalski zaprezentował się nam w nowym, gustownym wdzianku Lorda Vadera. Zresztą zniknął szybko z moich oczu, bo nie dość, że ja sam przestałem oglądać telewizory, to i sam Michalski uciekł w nisze, w które nie chciałem raczej zaglądać.

Ponieważ jednak usłyszałem wczoraj, że Michalski zachowywał się dość dziwnie w jakimś TVN-owskim okienku, postanowiłem nieco tę sprawę zbadać, bo mimo wszystko pisanie Michalskiego niegdyś ceniłem i mimo, że nie raz i nie dwa się z nim głęboko nie zgadzałem, to nie mogłem mu odmówić pewnej lekkości w prezentowaniu swych tez.

Chcąc nie chcąc, podwinąłem rękawy i wszedłem w miejsce, które niektórzy, w pewnych charakterystycznych przypadkach, nazywają „końcem internetu”, czyli mam tu na myśli internetową stronę Krytyki Politycznej. Tak, bo Cezary Michalski, po swojej przemianie, żyruje dziś Sierakowskiego, co tylko potwierdza moje wcześniejsze przypuszczenia. Sierakowski i Michalski to osobnicy wydający mi się niezwykle podobni w tym swoim inteligenckim sznycie. Jestem najzupełniej pewien, że ów Sierakowski, gdyby tylko coś złego przytrafiło mu się w życiu, coś podobnego do Michalskiewiczowskiej traumy, z dnia na dzień mógłby zacząć pisać np. w „Gazecie Polskiej”. Po prostu przekierowałby strumień gonitwy swoich synaps w inną stronę i wszystkich by nas przekonał do tego, że tak trzeba. Po prostu – jeśli ktoś umie się mądrzyć i uczynił z tego swój zawód, to i to tylko kwestia tego, jakie mądrzenie jest w danej chwili potrzebne i cenione na tzw. rynku opinii, aby ten ktoś mógł swoje mądrzenie się do tych potrzeb dostroić.

Wracajmy jednak do Michalskiego i Kry-Pola. Oczywiście nie wybrałem się tam na ślepo. Ubrałem strój podobny do tego jakiego używają pracownicy mający styczność z odpadami atomowymi, spakowałem kanapki i suchy prowiant, zostawiłem list rodzinie i dałem nura w te „zaklęte rewiry”.

Chciałem po prostu sprawdzić na żywym przykładzie, co tak naprawdę z tym Michalskim zaszło. Miałem nadzieję, że kiedy przeczytam to co teraz on aktualnie pisuje, będzie mi łatwiej zdiagnozować przyczyny jego kłopotów. No i nie pomyliłem się.

Odpaliłem kilkanaście tekstów z zamieszczonego tam bogatego portfolio i z trudem wszystkie je przeczytałem. Jednak trud ten się opłacił, bo wszystko pięknie mi się wyświetliło. Nie dałem się zwieść pozorom. Bo w pierwszej chwili pomyślałem, że Michalski najzwyczajniej oszalał. Kiedy moim oczom ukazał się ustęp, w którym Michalski cieszy się, że jako nowo-narodzony socjaldemokrata ma do wyboru Palikota, Millera i Tuska, to autentycznie wyrżnąłem głową w kant biurka. Po chwili ochłonąłem i brnąłem w to bagnisko dalej. Kiedy zupełnie wyczerpany psychicznie, po blisko dziesięciu tekstach Michalskiego wracałem do żywych, to wiedziałem wszystko.

Otóż, w Kry-Polowej publicystyce Michalskiego silnie uwypukla się, gołym okiem widoczny wspólny mianownik. Jakby to Michalski swojego tekstu nie zaczynał, jakiego by tematu nie poruszał, to na samym końcu wszystko, tak czy siak, kończy się na chłostaniu Kaczyńskiego. Zaczyna pisać Michalski o, przykładowo, wacie cukrowej, a na końcu dostajemy informację o tym, iż Michalski jest przerażony Kaczyńskim. Naprawdę. Proszę sobie włączyć jego dowolne teksty i jeśli na końcu nie będzie nic o Kaczyńskim, to będę zwracał za bilety. W tym momencie, odepchnąłem się od dna, wypłynąłem i mogłem już puścić nos. Śledztwo zakończone i jednocześnie umorzone.

Miałem, szczerze mówiąc, nadzieję, że powody dla których Michalski popłynął w nieznane, będą bardziej oryginalne. Jednak okazało się, że są one całkowicie banalne i dokładnie te same, co w większości podobnych przypadków. Żadnej tajemnicy, żadnej głębszej duchowej przemiany, a po prostu zwykła Kaczo-fobia, rozprzestrzeniona i pospolita, niczym jesienny katar. Przyznam się jeszcze, że zanim przeprowadziłem powyższą dedukcję, nawet się tej wolty Michalskiego bałem, bo Krytyka Polityczna jest bytem bardzo niebezpiecznym i taki Michalski, jako jej taran, mógłby być bardzo skuteczny. Jednak, jako że Kry-Pol to lewica farbowana, to i farbowany, nowo-narodzony lewicowiec Michalski wypada na jej łamach wprost tragi-komicznie. Kiedy dostrzegłem, że zniża się on do sformułowań w rodzaju „Smoleńszczyzna”, wiedziałem, że przeciwnik jest bezbronny i wymaga raczej naszej opieki niż wrogości. Dlatego ja nad upadkiem Michalskiego, teraz najzupełniej szczerze, z całej mocy mojej społecznej wrażliwości, boleję.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (54)

Inne tematy w dziale Polityka