Dyrektor Ignatz Brąziewicz siedział w swoim wielkim, dyrektorskim gabinecie i tępym wzrokiem patrzył w okno. Zaczynało padać. Dyrektor pomyślał, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, całkiem rozsądnym rozwiązaniem byłoby ciche, honorowe samobójstwo.
Na blacie biurka Brąziewicza dziesięć minut temu postawiono spory prostopadłościan z niebieskiego plastiku – transporter, w jakim przenosi się niewielkie zwierzaki. Wielkości, dajmy na to, kota.
Niebieski kontenerek zawierał w swoim wnętrzu efekt ośmiomiesięcznej wytężonej pracy niemal całego personelu Instytutu, któremu dyrektorował Brąziewicz. Oraz kilkunastu, suto opłaconych, prywatnych firm zewnętrznych. Taaaak… Samobójstwo będzie najlepsze.
Dyrektor z wysiłkiem przełknął ślinę. Rany, jak oni się wtedy rzucili na to zlecenie… Wszystkie pootwierane projekty poszły w kat, nagle wszystko zrobiło się nieistotne, cała para poszła w to jedno, szczególne przedsięwzięcie. Ale nijak nie można było inaczej. Najwyższy priorytet, zielone światło, wszystkie ręce na pokład! Nie ma rady, gdy polecenie przychodzi od Niego, w końcu najważniejszego człowieka w Polsce. W Europie. A może nawet, jak twierdzą niektórzy, na całym świecie.
Dyrektor popatrzył przez kratkę na dziwne stworzenie siedzące nieruchomo w kontenerze. Zmrużyło leniwie zielone ślepia.
– Banda debili – mamrotał dyrektor pod nosem. – Zatrudniam, kurwa, idiotów.
Pochylił się i oderwał od ścianki transportera żółtą biurową karteczkę, przylepioną tam zapewne ręką Majchra. Na sklerotce zadowolony z siebie naczelny inżynier nasmarował flamastrem entuzjastyczne: Panie dyrektorze, melduję wykonanie zadania!
W obecnej sytuacji napis krzyczał niezamierzoną przez autora ironią. Brąziewicz ze złością zmiął karteluszek i rzucił go na podłogę. Istota w kontenerze nie zwróciła uwagi na ten gwałtowny ruch.
Obok transportera ze zwierzątkiem na biurku Brąziewicza leżała pękata tekturowa teczka z dokumentacją projektu. Dyrektor otworzył ją. Do skrzydełka okładki, po wewnętrznej stronie, była przypięta niewielka poliniowana kartka, niedbale wyrwana z notesu. To od niej zaczęło się całe zamieszanie. Nierównym, akaligraficznym pismem Naczelnika Państwa nagryzmolono tam: „Koty lubią włazić do tekturowych pudełek. Pudełka są prostokątne, a koty obłe. Zróbcie coś z tym. Lubię koty.” Pod spodem widniał dopisek skreślony ręką szczupłego okularnika, wyznaczonego przez ponadnarodową bankową bandyterkę na stanowisko p. o. premiera tenkraju: „Przyznaję 180 milionów na realizację projektu.” I zamaszysty podpis.
Brąziewicz otarł spocone czoło grzbietem dłoni i w zadumie postukał ołówkiem w plastikowy transporter. Stworzenie we wnętrzu poruszyło się niespokojnie.
– Eeeech… barany nieszczęsne… – westchnął ciężko dyrektor. – Sto osiemdziesiąt dużych baniek jak psu… kotu w dupę. Prezes wypruje mi flaki.
Wyciągnął rękę i ostrożnie otworzył kratę drzwiczek transportera. Zwierzę siedzące w środku nawet nie drgnęło, ani myślało opuszczać bezpiecznego schronienia. Brąziewicz musiał zresztą przyznać, że świetnie się prezentowało w kwadratowym wylocie niebieskiego pudła, optycznie kompozycja była niemal doskonała. Brąziewicz zazgrzytał zębami. Zastanowił się chwilę i poderwał słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Wcisnął guzik interkomu.
– Tak, słucham?- w słuchawce zadźwięczał cienki głosik małej Piastomiły, tej młodej-zdolnej, chwilowo zatrudnionej jako sekretarka w Instytucie córeczki Nachapańca. TEGO Nachapańca.
– Wołać mi tu kierownika projektu Innowacyjność 2.0! – warknął wściekle Brąziewicz. – W trymiga!
– Inżyniera Majchra? – dopytała Pi.
– Tak!
– Natychmiast, panie dyrekto… – Brąziewicz z trzaskiem odłożył słuchawkę.
Oparł się wygodniej i jeszcze raz obrzucił nienawistnym spojrzeniem wypchaną teczkę z dokumentacją przedsięwzięcia. Mieściła gruby plik wydruków z niezrozumiałymi wykresami, uczonych opisów kolejnych eksperymentów, malowniczych szkiców, zawiłych wyliczeń i służbowych notatek pisanych naukowym bełkotem genetyków. I faktur. Przede wszystkim faktur.
Absolutny brak mózgu nie przeszkadza jak widać w odebraniu wyższego wykształcenia, zastanowił się dyrektor. Z całkowicie pustą czaszką można zostać specjalistą, wybitnym uczonym, rektorem uniwersytetu. Zrobić oszałamiającą międzynarodową karierę naukową mając IQ niższy od białego kitla, który się nosi. Można mieć umysł wiewiórki i zostać tłustą fiszą w polityce, zgarniać nagrody i grube granty. Co za bezmyślne, nadgorliwe przydupasy. Jak prezes to zobaczy… Polecą głowy, niech mnie kleszcze oblezą, polecą głowy… Hiroszima to mały pikuś w porównaniu z piekłem jakie się tu rozpęta.
Jeszcze raz popatrzył niewidzącymi oczami w okno gabinetu. Rozpadało się już na dobre.
– Mój Boże, przecież za taki hajs można było wybudować wielką fabrykę, uruchomić kilkanaście taśm produkcyjnych, dać ludziom pracę… Mieliśmy szansę zmonopolizować rynek opakowań w całej Unii, zarzucić Europę okrągłymi i owalnymi pudełkami… – myślał z goryczą dyrektor Ignatz Brąziewicz. – To takie proste… A ci kretyni wpompowali całą kasę w wyhodowanie prostokątnego, kanciastego kota.
Inne tematy w dziale Rozmaitości