Wystąpienie warte jest tak uważnej lektury jak i możliwie szerokiego rozpowszechnienia. Pokazuje bowiem jak bardzo chory jest nasz system kształcenia; jak wiele w nim patologii, udawania i fikcji.
W pewnym sensie - to metafora całej Polski.
To moje wystąpienie nie jest referatem, po którym można by bić brawa ani gwizdać, no chyba że z oburzenia. Bo ono jest wyrazem bólu, nawet nie oburzenia ani wściekłości, ale właśnie bólu.I chciałabym, żeby państwo wysłuchali tego wystąpienia właśnie w taki sposób. (...)
Wiele nas boli, wiele nas oburza, i jest ku temu wiele powodów, wiele i różnych. Wyczuwanych, odczuwanych, uświadamianych, rzeczywistych albo urojonych, obiektywnych i subiektywnych, w skali mikro naszej prywatnej egzystencji, całego uniwersytetu, wydziału filologicznego, polonistycznego podwórka, czy najszerzej - całego kraju.
Rozmawiamy o tym w domu, w rodzinach, w naszych uniwersyteckich pokojach, w bufecie, na korytarzach, na prywatnych spotkaniach, w kuluarach sesji i oficjalnie w konferencyjnych wystąpieniach, z głębokim bólem i płomiennym oburzeniem. Niektórzy piszą listy do koleżanek i kolegów z innych uczelni, do Rady Wydziału, do rektora Uniwersytetu, do prasy. Wszyscy mają poczucie, ba, pewność, że jest źle, bardzo źle. Z polonistyką, z humanistyką, z nauką, z uniwersytetami, z kondycją duchową społeczeństwa. Że będzie jeszcze gorzej. Wszystko toczy się po równi pochyłej. Jesteśmy obolali, oburzeni. Nawet najostrzejsze słowa nie są w stanie tego wyrazić.
Co z tego wynika? Nic. Wielkie, piramidalne, obezwładniające nic. Pracownicy Katedry Teorii Literatury i Krytyki Artystycznej postanowili coś zrobić. To było w styczniu tego roku. Na początek wypowiedzieć, spisać nasze bóle i nasze oburzenie, spisać "czyny i rozmowy", jak mówi poeta. Po to, by zdiagnozować stan rzeczy, opisać rzeczywistość i nasze jej rozpoznanie. Zwróciłam się drogą mailową, a także ustnie, osobiście, do wszystkich kierowników katedr Instytutu Filologii Polskiej, a także do niektórych zaprzyjaźnionych koleżanek i kolegów z innych filologicznych instytutów z prośbą, by odpowiedzieli pisemnie na pytanie: co nas boli, co nas oburza.
To było w styczniu. I co? I nic. Odpowiedziało 9 osób. 7 z naszej katedry, jeden językoznawca i jeden historyk literatury. 9 osób na przeszło 80 pracowników Instytutu Filologii Polskiej. 9 sprawiedliwych, czy 9 naiwnych? 9 frustratów, czy 9 anarchistów? Dlaczego nasza inicjatywa nie znalazła odzewu? Czy pytanie zostało źle sformułowane, nie w porę? Czy już tak długo i tak głęboko zanurzyliśmy się w szambie, że pokochaliśmy to swoje poniżenie i smród rozkładu? (...)
Ta sytuacja mówi coś o nas samych. Dał o sobie znać kompleks Stefka Marudy. Nie warto, na pewno się nie uda, żadne działanie i gadanie nie mają sensu. Nic od nas nie zależy, jakoś to będzie, jakoś się ułoży, najlepiej bez naszego udziału.
Może jest jeszcze gorzej. Obezwładniający konformizm czy wręcz zwykłe tchórzostwo, lęk przed wychyleniem się, odsłonięciem, narażeniem się, każdy ma coś do stracenia. Młodzi pracownicy stają pod ścianą i perspektywą gilotyny. Umowy o pracę adiunktów, zawarte na czas określony, krótki, bo trzyletni, mogą nie zostać przedłużone, i wtedy na bruk. Habilitacja niezrobiona w terminie - na bruk. Może być i tak, że pomimo wszystkich 4 pozytywnych recenzji, rektor zaangażuje się w naciski na Radę Wydziału, by uwaliła habilitanta. To przypadek z Wydziału Oceanografii. Albo recenzje habilitacji są po kumotersku zawsze bardzo pozytywne. Albo wprost przeciwnie - pryncypialnie negatywne, wychodząc z założenia jedynie słusznej, jedynie naukowej, jedynie obowiązującej metodologii. Jest więc czego się bać.
Wniosek o profesurę belwederską może zostać przez Radę Wydziału odrzucony z powodów ideologicznych. Kandydat na profesora jest zanadto religijny, czytaj: katolicki. To przypadek polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Albo światopoglądowo niewyrazisty, lub uformowany w minionej, niesłusznej, czytaj komunistycznej epoce.
Pasje lustracyjne, rozmaicie i przeciwstawnie motywowane są w środowisku naukowym w stanie wrzenia. Jak wiadomo, nowa ustawa o szkolnictwie wyższym w sprawie profesury pozbawia Radę Wydziałów prawda decydowania. Wprowadza właściwie sądy kapturowe, których tajne wyroki muszą zostać zaakceptowane. Ale jest i druga strona medalu, równie obrzydliwa. Przedłużenie umowy o pracę adiunkta oraz awans na profesora uczelnianego musi odbywać się drogą konkursu. Tylko, że te konkursy są ustawione, są fikcją. Wszak chcemy przedłużyć umowę "naszemu" adiunktowi, bo jest dobry, ale także dlatego, że jest "nasz", bez względu na to, jak dobrzy będą konkurenci stający do konkursu, i nieświadomi, że biorą udział w żenującej fikcji, upokarzającej wszystkich uczestników tej farsy.
Jest jeszcze gorzej. Są adiunkci nie do ruszenia, mimo że ich obecność na Uniwersytecie jest wielką pomyłką, o czym wszyscy wiedzą. Nie robią latami, i nie zrobią habilitacji. Albo robią ją na kompromitującym poziomie. Wykorzystali wszystkie możliwe urlopy, są stale na zwolnieniach lekarskich, potem wchodzą w wiek emerytalny i stają się nietykalni. Blokują etaty, demoralizują studentów, generują koszty edukacji, trzeba za nich organizować płatne zastępstwa, olewają swoje nauczycielskie obowiązki.
Profesorowie w zdecydowanej większości, jakby z zasady, w nic się nie angażują. Zamknięci w wieży słoniowej "nauki czystej" robią swoje. To znaczy piszą swoje kolejne książki, znane w wąskim gronie specjalistów, których nie czytają nawet ich studenci. Jeżdżą na kolejne konferencje krajowe i zagraniczne, zapraszani drogą półprywatną. Zresztą to tylko ich stać na zapłacenie wpisowego, 300-400 a nawet 500 złotych, opłacenie podróży i hotelu, w sumie 700 do 1000 złotych za wyjazd konferencyjny. Potem publikują w książkach konferencyjnych, które muszą udawać monografię, bo za monografię liczy się więcej punktów niż za referat wygłoszony na konferencji.
Piszą na prawo i lewo recenzje doktoratów i habilitacji, ktoś je musi pisać, ale często w wąskim kręgu wzajemnych usług: ty mojemu, ja twojemu. Pracują na paru etatach, chcą w spokoju dotrwać do emerytury. Już się nie wychylą, nie nadstawią głowy, nie zajmą stanowiska. Często znudzeni, wypaleni, zniechęceni, cyniczni, bez wiary w skuteczność jakiegokolwiek działania zmierzającego do zmiany status quo, albo dostosowujący się do każdej sytuacji.
Powszechny, zatrważający upadek etyki w nauce jest tajemnicą poliszynela. A wokół rozrasta się i umacnia Rzeczpospolita Urzędasów. Pracownicy naukowi - zwróćmy uwagę na tę nazwę: "pracownicy naukowi" - pełniący funkcje kierownicze w katedrach, instytutach, dziekanatach, zmieniają się w sterowanych odgórnie urzędników. Dniami i nocami, przez tygodnie i miesiące, kosztem zdrowia, snu, nerwów, własnej pracy naukowej i dydaktyki, piszą sprawozdania, wypełniają ankiety, liczą godziny, przecinają siatki, kombinują jak wyprowadzić władze zwierzchnie i ministerialne w pole, wymyślają nowe nazwy przedmiotów, zadrukowują tony papieru, co parę dni zmieniają wyliczenia i wykresy bo rektorat przysyła nowe wytyczne, coraz to spływające z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Urzędasy na wszystkich szczeblach władzy, oderwani od rzeczywistości, zanurzeni w papierach, sprawozdaniach, protokołach, projektach, notach, liczbach, punktach, grantach - obezwładniają, paraliżują, zatruwają, straszą, grożą. W imię fikcji, utopii, matriksu, iluzorycznej reformy w imię nowoczesności, innowacyjności, europejskości i mitycznej Ameryki jako wzoru.
Nikomu nie przychodzi do głowy elementarne pytanie: po co komu Uniwersytet?! I jaki powinien być. Czy kiedykolwiek na którejkolwiek Radzie Wydziału i na Senacie odbyła się dyskusja o istocie powinności, o duchu Uniwersytetu? Nigdy. W ciągu 45 lat mojej pracy, najpierw w Wyższej Szkole Pedagogicznej a potem na Uniwersytecie byłam członkiem różnych gremiów, Rady Wydziału i Senatu, i nigdy [nie było takich dyskusji].
Tak, wiem, teraz jest czas na weksle, nie na książki. Cytuję przenikliwe i prorocze słowa niegdysiejszego młodego i buńczucznego polityka Kongresu Liberałów, który dziś jest odpowiedzialny za kierunek zmian w kraju: "Gdański Uniwersytet jest największym deweloperem na Pomorzu. Buduje od lat coraz większe, coraz nowocześniejsze i coraz droższe budynki." [Nie jesteśmy pewni, gdzie kończy się cytat, ale logicznie właśnie tu - red.] Daje zarobić niezliczonej ilości wykonawców i firm dostawczych, a one rewanżują się decydentom bynajmniej nie bukietami kwiatów. Pensje tzw. pracowników naukowych, już nawet nie uczonych, raczej wyrobników wyrabiających swoje ustawowo wymagane godziny stoją w miejscu na poziomie najniższym w ramach płacowych widełek. Aby zorganizować spotkanie studentów z naszym emerytowanym profesorem w jakiejkolwiek sali na wydziale musimy uzyskać pisemną zgodę kanclerza na bezpłatne jej wykorzystanie. Każdy sposób zarobienia pieniędzy jest dobrze widziany.
Rektor Uniwersytetu Gdańskiego, jako jedyny kandydat na stanowisko, wybrany po putinowsku na drugą kadencję przez stary Senat, w imię oszczędności wymusza redukcję godzin dydaktycznych. Nie tylko drastyczne ograniczenie ich ilości, ale i zamianę ćwiczeń na wykłady w proporcji 50 na 50 procent. Odmawia zgody na nowe etaty, nawet na wymianę emeryta-profesora na adiunkta. Wymusza likwidację nadgodzin obsadzaniem zajęć przez doktorantów. Nie daje sobie wytłumaczyć, że istotą edukacji w szkole wyższej, zresztą nie tylko uniwersyteckiej, ale zwłaszcza w dziedzinie humanistyki, jest rozmowa, dialog, komunikacja. A to da się przeprowadzić przede wszystkim na ćwiczeniach i konwersatoriach. I nie w grupach ponad 30-o osobowych. Nie ma innej drogi skutecznej edukacji do życia w społeczeństwie niż żywy kontakt studenta z nauczycielem, adiunktem, profesorem, człowieka z człowiekiem. I to chciałabym napisać dużymi literami: CZŁOWIEKA Z CZŁOWIEKIEM. W rozmowie, dyskusji, sporze, polemice. Gdzie mamy się tego nauczyć jak nie tu, na Uniwersytecie.
Zarządzający nauką w tym kraju nie zdają sobie sprawy z tego, że Uniwersytet to nie tylko budynki, przeszklone hole, labirynty korytarzy, windy i najdroższa aparatura, martwa, kamienna, szklana pustynia. Bo Uniwersytet to przede wszystkim sprawa ducha, intelektu, bezinteresownej miłości do wiedzy i nauki, ciekawość i zapał, radość i odwaga myślenia, sztuka zadawania pytań i szukania odpowiedzi. To pasła tworzenia, umiejętność komunikacji i dialogu, to przestrzeń obcowania z wartościami, to uczenie. Ludzie z wiedza i pasją, odważni i etyczni, uczciwi i prawi, niezależni od urzędasów i politycznej koniunktury. Ich podstawową powinnością jest uczciwe, twórcze, niezależne, wolne, niezadekretowane myślenie, krytyczne myślenie. I tego mają uczyć studentów w procesie wzajemnie stymulowanej intelektualnej interakcji. Czy to jeszcze gdziekolwiek istnieje?
Bezmyślna i nieodpowiedzialna reforma szkolnictwa podstawowego i średniego doprowadziła do kompletnej zapaści edukacyjnej. Jej autorzy i orędownicy już gryzą siebie, a nauczyciele zmagają się z przeszkodami nie do przeskoczenia. A my dostajemy studentów niedouczonych, niemyślących, intelektualnie leniwych i biernych, do tego aroganckich i niezainteresowanych studiami poza zdobyciem papieru.
Ale czy mamy prawo narzekać? Bez sprzeciwu pogodziliśmy się z likwidacją egzaminów wstępnych i regułami nowej, ogłupiającej, testowej matury.
A właściwie co Uniwersytet oferuje swoim studentom? Coraz to nowe kierunki - bo za to są punkty. Kierunki, na których wciskami im iluzoryczną, nikomu do niczego niepotrzebną, pozorną wiedzę, której oni i tak nie przyswajają, bo już wiedzą, i już widzą, że to się im do niczego nie przyda. Uprawiamy wzajemne, obrzydliwe, oszukańcze praktyki. My ratujemy swoje etaty, kombinując skąd by tu jeszcze znaleźć godziny, które rektor i ministerstwo każą nam ograniczać.
Studenci nie uczą się i nie umieją się uczyć. Nie czytają literatury, nie myślą. Nie są w stanie zbudować dłuższej, spójnej merytorycznej wypowiedzi ustnej. Piszą z błędami stylistycznymi i ortograficznymi. Trudno się nawet temu dziwić. Język polski jest dyskryminowany jako język naukowy. Punktuje się publikacje w językach obcych. Kultura języka w społeczeństwie jest na coraz niższym poziomie. Jego żenującą kalekość widać, słychać i czuć w atakujących nas zewsząd wypowiedziach polityków i dziennikarzy.
A studenci? Czy żądają, by od nich czegoś wymagano? By uczciwie rozliczano z tych wymagań? Czy skarżą się na olewanie zajęć, na niepunktualnych i nieprzygotowanych do zajęć wykładowców, nudne ćwiczenia i wykłady, powtarzane na pierwszym i drugim stopniu edukacji tematy, ćwiczenia, metody dydaktyczne? Nie chodzą na zajęcia i nieskończenie zaliczają ćwiczenia, wymuszają kolejne terminy egzaminów. Władze idą im na rękę. Egzaminatorzy kapitulują ze zmęczenia, zniechęcenia, obrzydzenia. Mało kto odważa się oblać studenta - bo rozpadnie się grupa, bo zabraknie godzin, bo zagrożone będą nasze etaty.
Czy studenci oburzają się na praktyki łapówkarskie? Czy potępiają ściąganie i kupowanie prac licencjackich i magisterskich? Notorycznie zrzynają z internetu. Czy razi ich wulgarne słownictwo, rynsztokowy język kolegów i, niestety, koleżanek, rozbrzmiewający w tych murach?
Powszechnie daje znać o sobie syndrom kacetu. Jedni są ofiarami, drudzy katami, i to na zmianę. Jedni i drudzy są sobie potrzebni, podzielili się funkcjami i rolami, weszli w te wyznaczone role i jakoś dobrze im z tym.
A może nie należy obrażać się na rzeczywistość? Może prorocze hasło prymatu weksla nad książką należy obrócić na swoją korzyść? Może należy zlikwidować państwowe uczelnie w obecnym kształcie? Rozwiązać anachroniczne, skostniałe uniwersytety, rozpędzić na cztery wiatry ministerstwo nauki. Skoro państwo nie ma pieniędzy na naukę, na nic nie ma pieniędzy, niech się odczepi. Niech zapanuje wszechwładne, zdrowe prawo rynku. Wiedza jest towarem, trzeba ją dobrze sprzedać i drogo kupić. Żadnych etatowych pracowników naukowych, żadnych ministerialnych programów, żadnych państwowych dotacji, nominacji i kontroli.
"Rób co możesz" - mówi anioł we śnie do Czesława Miłosza. Zawsze coś możesz zrobić. Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębin. Organizujmy się w uniwersyteckie korporacje lokalne, skrzyknijmy się i stwórzmy atrakcyjne programy nauczania, własne zasady finansowania. Papiery i dyplomy nieważne, bo i tak w praktyce liczą się umiejętności, nie papiery. Niech rynek weryfikuje naszą przydatność na uniwersytetach nowego typu. Wymyślmy sobie takie uniwersytety.
I spójrzmy prawdzie w oczy: w obecnej formie i w obecnej kondycji nie jesteśmy społeczeństwu do niczego potrzebni. Sfrustrowani, wypaleni, bezwolni, zastraszeni, narzekający, niezdolni do solidarności, na pewno nie jesteśmy potrzebni. Wyobraźmy sobie, że sfrustrowany rzeźnik nie jest w stanie rozebrać tuszy wołu, a wypalony rolnik zaorze pół pola i nie posieje, a depresyjny dróżnik nie przestawi zwrotnicy.
"Z wiosną idą chmury, z chmury piorun uderza". Niech uderzy. Zbliża się maj. Pamiętajmy o paryskim maju 1968.
Ogłaszam alarm dla uniwersyteckiej społeczności. Niech trwa.