...a to, co się przedawnia i starzeje, bliskie jest zniszczenia (Hbr 8,13)
Chrześcijanie, nawet chrześcijanie tylko z wychowania w kulturze chrześcijańskiej, nawet ci którzy się za chrześcijan nie uważają i chrześcijaństwo gorliwie zwalczają, nie potrafią zrozumieć żydów, ani tym bardziej wyznawców Mahometa, chociaż wszyscy oni to niby ludy jednej Księgi. Najogólniej rzecz ujmując, chrześcijanie słabo sobie radzą z poruszaniem się w świecie żydów (oraz analogicznie w świecie islamu, o czym później) z tego względu, że posługują się zupełnie inną optyką – można powiedzieć, że obraz żyda w oczach chrześcijanina jest zawsze „ochrzczony”. Dla chrześcijanina niektóre elementy jego własnego świata są tak oczywiste, że nie wyobraża sobie on światów ich pozbawionych – paradoksalnie, wydaje się, że przedwstępne „tłumaczenie” żyda na chrześcijanina jest szczególnie silne w przypadku „chrześcijan” niewierzących. Ten ostatni paradoks można jednak wytłumaczyć tym, że najwięcej chrześcijan niewierzących spotyka się tam gdzie chrześcijaństwo jest najsilniej zakorzenione, szczególnie we Francji – najstarszej córze Kościoła. Nie potrzeba nawet pogłębionych studiów, aby w przeciętnym, obojętnym religijnie Francuzie, dostrzec wieki kształtowania jego mentalności w duchu chrześcijańskim. Skąd się zatem bierze owa chrześcijańska bezradność wobec żydów i ten jednostronny, jak się zdaje, „dysonans poznawczy”, skoro żyjemy podobno w tej samej cywilizacji judeochrześcijańskiej?
Faktycznie, oba światy, żydów i chrześcijan, tak się przenikają, że trudno z bliska dostrzec na czym polega zasadnicza różnica - chodzi oczywiście o różnicę „praktyczną”, czysto „ziemską”, czyli objawiającą się relacjach międzyludzkich, a nie o różnice religijne. W największym skrócie, w sensie praktycznym, istotę owej odrębności można wyrazić następująco: żydzi to też chrześcijanie, ale tacy, którzy spóźnili się na Kazanie na Górze – może uznali, że Ktoś niewykształcony nie może im, mądrym przecież, powiedzieć cokolwiek istotnego, albo wydarzenie kolidowało z „biznes hours”, nie wiadomo. W samym Ofiarowaniu żydzi owszem brali udział, bo miejsce było położone blisko Miasta, a poza tym Wydarzenie musiało być do pewnego stopnia medialną sensacją: towarzyszyły Mu niespotykane zjawiska kosmiczne, a wielu ludzi nawet musiało osobiście w Nim uczestniczyć w charakterze świadka bądź gapia, chociażby w porze lunchu, tego ostatniego przed długim weekendem Dnia. Jednak to pierwsze spóźnienie okazało się dla żydów brzemienne w skutki - Kazanie na Górze zawiera w sobie nie tylko instrukcję, bez której nie da się zrozumieć Ofiary, ale również bez jego wysłuchania nie da się w pełni wejść w nowy świat, który jest Jej owocem. Bez owej instrukcji nie można pokonać lęku przed wodą Chrztu, jawi się ona w oczach biednych, zastraszonych ludzi, jako ostrze połyskującego miecza – żydzi do dziś boją się nawet „chrztu” zmarłych, praktykowanego przez amerykańskich mormonów. Historia owego irracjonalnego lęku, zapoczątkowana fatalnym spóźnieniem, nigdy się nie dopełniła – papieskie wezwanie Nie bójcie się... jest ciągle, a może coraz bardziej aktualne.
Pierwotnie to chrześcijan uważano za „drogę” w obrębie religii żydowskiej, taki ruch, coś na podobieństwo późniejszych chasydów, owszem zahaczający o herezję, ale dający nadzieję na „spacyfikowanie” w obrębie inkluzywnej religii żydowskiej. Tak było z pewnością aż do zburzenia Świątyni, która była miejscem świętym także dla chrześcijan. Tożsamość chrześcijańska była tożsamością żydowską, wzbogaconą o dodatkowe elementy, z których elementem różnicującym był naprawdę tylko jeden: chrześcijanie uwierzyli w Zmartwychwstanie pisane z dużej litery, uwierzyli w sposób praktyczny, namacalny, ze wszelkimi tego Faktu konsekwencjami. Żydzi, konkretnie faryzeusze, też wierzyli, ale w zmartwychwstanie z małej litery, pozostające w stanie niedokonanym i tym samym pozbawione praktycznego znaczenia. Chrześcijanie uchwycili się Pustego Grobu jako najważniejszego znaku swojej tożsamości, żydzi natomiast pozostali przy znaku utraconego napletka. Z czasem, gdy zabrakło miejsca centralnego wspólnego dla żydów i chrześcijan, nastąpiło radykalne rozejście się, tak religii, jak i odpowiadających im systemów etycznych. Oba wyznania spotkały się po przeciwnych stronach koła: okazało się, że ich wzajemne relacje stały się odwrotnością sytuacji z punktu wyjścia, teraz Żydzi to, w pewnym sensie, chrześcijanie, tyle że a rebours – negatywne, pełne nienawiści pomieszanej z zazdrością odniesienie do chrześcijaństwa jest dziś niewątpliwie najważniejszym elementem żydowskiej tożsamości.
Człowieka można zrozumieć tylko wtedy, gdy żyje on w naszym ludzkim świecie, a nie w świecie równoległym, który ma owszem jakąś część wspólną z naszym światem (jakiś pas zieleni i jakąś wspólną barierę ochronną), ale w zasadniczych kwestiach jest obcy i niezrozumiały. Sam świat można natomiast zdefiniować jako obiektywną rzeczywistość (istniejącą i bez ludzkich definicji), zorganizowaną według pojęć możliwych do ogarnięcia ludzkim rozumem, i co jeszcze ważniejsze, rzeczywistość której przejawy dają się nie tylko dostrzec, ale też „zmierzyć” i tym samym uporządkować, według łatwych do codziennego stosowania reguł, określających co jest nad, co jest pod, a co obok. Bez owego mierzenia, świat byłby dla człowieka całkowicie bezużyteczny, byłby chaosem, plątaniną dróg, ścieżek i bezdroży, bez żadnej mapy i żadnych drogowskazów. Pomiaru świata, jego opisu w kategoriach niemalże geometrycznych, dokonuje się za pomocą narzędzi etycznych, a cała trudność w zrozumieniu żydów wynika właśnie z niemożności przeliczenia chrześcijańskiego systemu etycznego na system żydowski (system muzułmański jest tylko jego nieudolną kopią). Chociaż moralność chrześcijańska narodziła się wśród żydów, to przewrót spowodowany Kazaniem na Górze sprawił, że dziś chrześcijanin w świecie żydów jest bardziej bezradny niż Europejczyk rzucony do USA, gdzie w żaden sposób nie potrafi pojąć jaką tragedią jest podwyżka cen benzyny o 10 centów za galon, ani jaką radością jest schudnięcie aż o 10 funtów.
Kazanie na Górze otwiera oczy, jest jak operacja zaawansowanej zaćmy – to co człowiek raczej przeczuwał niż widział, nagle widzi we właściwych szczegółach i kolorach, czuje się jakby jego stary telewizor, z maleńkim czarno-białym kineskopem, zamieniono nagle na jakąś nowoczesną „plazmę”(czy coś podobnego). Nie oznacza to, że człowiek natychmiast rozumie to co widzi, ani tym bardziej, że potrafi się w swoim nowym świecie bezbłędnie poruszać - Kazanie na Górze to raczej tylko (i aż) mapa, niezbędna każdemu kto chce się powtórnie narodzić i znaleźć w odnowionym świecie drzewo życia. Żydzi to owszem rozumieją, rozumieją, że chrześcijaństwo to inny świat, dla nich samych nieosiągalny, świat w którym obowiązuje całkiem nowa geometria moralna – przykładowo: dla chrześcijanina, nawet takiego który formalnie nim nie jest, nawet takiego który walczy z chrześcijaństwem, nawet takiego którego postępowanie przeczy moralności chrześcijańskiej, wymóg miłowania nieprzyjaciół, chociaż może dla niego nieosiągalny, to jest jednak zrozumiały. Dla żyda, a tym bardziej dla jego islamskiej kopii, ów wymóg jest absurdalny – oni nadal trwają przy przykazaniu nienawiści nieprzyjaciół. To właśnie jest niezrozumiałe dla chrześcijanina: zmienił on ten swój telewizor i nie potrafi pojąć, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy pasjonują się niewyraźnymi plamami na maleńkim ekraniku. (Należą się tu jeszcze przeprosiny, za te porównania wzięte z krainy upadłej muzy - przepraszam wszystkich serdecznie za brak lepszych pomysłów).
Dlaczego powyższe rozważania można odnieść, z niewielkimi modyfikacjami, do muzułmanów? Otóż islam jest w stosunku do judaizmu religia wtórną – można obrazowo powiedzieć, że nie ma własnej „osobowości prawnej”. Pojawił się jako koło ratunkowe rzucone żydom (kto rzucił?), gdy okazało się, że w pojedynkę nie da się zapobiec nawróceniu pogan na chrześcijaństwo. Nawiasem mówiąc, dzisiaj islam znowu pełni rolę koła ratunkowego – tym razem sięga po nie iście paleologiczne pogaństwo, w sytuacji gdy jego niesłychana rekonkwista dała już z siebie prawie wszystko, osiągnęła już prawie wszystko, a jednak okazało się, że w pojedynkę nie uda mu się zadać ostatecznego ciosu chrześcijaństwu. Po Zmartwychwstaniu Chrystusa chrześcijaństwo przeżywało okres nieprawdopodobnej ekspansji, dotarło tryumfalnie wszędzie gdzie docierał ówczesny „internet”: Indie, Afryka, nawet Chiny, nie mówiąc o samym Cesarstwie Rzymskim i jego „bliskiej zagranicy” - niezakłócone działanie internetu w Imperium i na jego pograniczach zabezpieczały rzymskie legiony. To właśnie ten internet był medium, za pomocą którego chrześcijaństwo docierało do odległych „języków” i stawało się religią globalną. Pogaństwo, nawet to państwowe, zostało zepchnięte do defensywy, a dalszy jego „rozwój” był możliwy tylko tam gdzie nie było internetu i nie mogli dotrzeć apostołowie Chrystusa. Wąż starodawny uprzedził więc Kolumba i ewakuował główne siły za ocean, znalazł tam bezpieczne schronienie i osiągnął sporo – powstało coś w rodzaju pierwszego USA, imperium politycznie rozproszonego, ale doskonale zjednoczonego wokół religii śmierci. Kapłani owej religii, brodząc w ludzkiej krwi, osiągnęli szczyty „rozwoju” cywilizacji śmierci – do dziś są oni niedościgłym wzorem, chociażby dla aborterów. „Siła” owej „wielkiej” cywilizacji ujawniła się w pełni, gdy do amerykańskiego lądu dotarł zwykły poszukiwacz złota, chociaż zarazem „dostawca internetu” i Krzysztof, czyli Niosący Chrystusa. Owa wielka cywilizacja zginęła nagłą śmiercią Bazyliszka zaledwie od jednej małej iskierki prawdy o sobie, od zgrozy w jaką się zamieniło jej odbicie w oczach zwykłego, lecz wierzącego katolika. A upadek jej był wielki!
Wróćmy do Starego Świata: w sytuacji, gdy wydawało się, że wyznawcami Chrystusa zostaną wszystkie ludy i języki, religii Starego Przymierza groziło zatonięcie w morzu chrześcijaństwa (dziś niektórym wydaje się, że wszystkie ludy będą wkrótce wyznawcami Molocha). Pojawił się jednak islam, właśnie jako koło ratunkowe dla judaizmu - zagarnął na wstępie całą misyjność judaizmu (wcześniej dosyć silną), a z czasem przejął też centralne miejsce kultu, czyli Wzgórze Świątynne w Jerozolimie. Chyba nie bardzo się to opłaciło, ale cóż: „a deal is a deal”, judaizm został uratowany za cenę stowarzyszenia z islamem - jedna religia bez drugiej istnieć nie może, są one teraz jak dwa bieguny magnesu. Mniej kategorycznie i może bliżej rzeczywistości: są jak układ planetarny – satelita krąży wokół planety, usunięcie jednego elementu spowodowałoby zachwianie istniejącej równowagi i drugi musiałby odpłynąć w „niebyt” kosmosu. Zresztą, usunięcie jednego tylko elementu wydaje się strukturalnie niemożliwe, możliwa jest natomiast ich wzajemna anihilacja, przebiegająca, jak to bywa, z wydzieleniem się wielkiej ilości energii. Może właśnie o to chodzi?
Trzeba uczciwie przyznać, że rolę internetu, o którym jest mowa powyżej, pełniła głównie sieć żydowskiej diaspory – była to wówczas najlepiej rozwinięta i najlepiej działająca sieć szkieletowa, jedyny ówczesny „światłowód”, działający zdecydowanie sprawniej niż sieć państwowa. Poszczególne żydowskie gminy można porównać do dzisiejszych routerów, odpowiedzialnych za znajdowanie najkrótszej drogi, po której wiadomość może dotrzeć do adresata. Pomiędzy żydowskimi gminami, od Indii aż po Galię, funkcjonował sprawny przekaz informacji – wymagało tego kupiectwo, a szczególnie bankowość. W dzisiejszych czasach rozwój internetu także odbywa się „wokół” banków, które ów rozwój stymulują, sponsorują i są, jak na razie, głównym jego beneficjentem. Żydowski internet w czasach starożytnych miał zadziwiająco dużo cech internetu nam współczesnego: globalny zasięg, zdecentralizowaną organizację, relatywnie dużą szybkość przekazu, itd. Nawet święty Paweł traktował żydowskie gminy jako osnowę, wokół której budował Kościół Powszechny. Niezależnie od szczegółów implementacyjnych, sprawne funkcjonowanie kanałów komunikacyjnych wymaga zawsze starannej ich konserwacji i odpowiedniego nadzoru. Dziś mamy UKE, kiedyś była to funkcja autorytetu „ogólnego przeznaczenia”, który zatrudniał profesjonalnych „administratorów bezpieczeństwa informacji” - ich zadaniem była ochrona internetu przed wnikaniem informacji niepożądanych. Jako że przy ówczesnym stanie technologii, sieć mogła funkcjonować tylko przy aktywnym udziale ludzkiego białka, informacyjny atak na sieć zawsze wiązał się z fizycznym przenikaniem nieakceptowanych osób, nośników owego białka. Do ochrony sieci, podobnie jak dziś, zatrudniano dobrze opłacanych adminów - imię jednego z nich jest znane do dziś, młodego, wykształconego, z dużego miasta, pracującego w samym Sanhedrynie. Mimo że był to człowiek bardzo młody, to jednak cieszył się dużym zaufaniem managementu, do tego stopnia, że w sytuacjach nadzwyczajnych, powierzano jego pieczy cenne mienie; konkretnie wtedy, gdy właściciele zbyt byli zajęci, aby samemu nad nim czuwać. Nic więc dziwnego, że już niedługo po odbyciu stażu, został ów młody wilczek wyposażony w najdalej idące pełnomocnictwa i wysłany w podróż służbową z zadaniem inspekcji ważnego węzła sieci w Damaszku. Była to, jak się okazało, ostatnia podróż służbowa admina Saula (tak mu było na imię), a zarazem pierwsza podróż misyjna apostoła Pawła – niespodziewanie, niedaleko od celu podróży, znalazł on niechcący nawrócenie dla siebie samego, konieczny wstęp do nawracania kogokolwiek. Można przypuszczać, że przyczyną tego niefortunnego dla organizacji wydarzenia mogła być modlitwa, której Saul prawdopodobnie oddawał się w czasie drogi. Gdyby podróżował na luksusowym wielbłądzie i słuchał cały czas głośnej muzyki, to żadnego nawrócenia by nawet nie zauważył. Po tym wydarzeniu, porzucił Paweł dobrze zapowiadającą się karierę administratora sieci, a delegacji służbowej nigdy nie rozliczył, za co był przez korporację ścigany wiele lat, aż do bezlitosnego końca.
Dzisiejszy internet to jeszcze dzidziuś i nie wiadomo czego w dojrzałym wieku dokona. Gdy obserwujemy dziecko i widzimy, że np. wcześnie zaczęło chodzić, to oczywiście cieszymy się, ale zupełnie nie wiemy, czy w przyszłości zostanie biegaczem, czy też kapciolubnym dreptakiem. Więcej prognoz na temat przyszłości dziecka można wysnuć, gdy spojrzy się szerzej – mniej na nie samo, a bardziej na to co je otacza i co je poprzedza: środowisko, tradycja rodzinna, itd. O przyszłej karierze dziecka można jeszcze coś powiedzieć na podstawie własnego doświadczenia życiowego, czyli poprzez „wtłoczenie” dziecka w jakiś powtarzający się schemat. Z internetem jest jednak trudniej, ponieważ wydaje się nam, że internet nie ma, przynajmniej takiego, który nadawałby się do bezpośredniego „rzutowania”. Jednak gdy się spojrzy szerzej, i jeszcze szerzej, i jeszcze trochę dalej, to wyraźnie widać, że nie jest tak źle z tym precedensem – Nic nowego pod słońcem Koheleta nie straciło i tutaj aktualności. Nawet patrząc etymologicznie: inter-, oraz -net oznacza, po prostu, sieć połączeń międzyludzkich (darujmy sobie tzw. internet rzeczy), pojawienie się internetu to rzeczywiście niesamowity skok, ale skok ilościowy, nie jakościowy. Trzeba zatem spojrzeć uważnie, dostrzec przynajmniej niektóre znaki naszych czasów i spróbować odpowiedzieć, a jeżeli nie odpowiedzieć, to dać do zrozumienia, a jeżeli nawet nie, to samemu przeczuć, jaka może być odpowiedź na tytułowe pytanie... Pewnym raczej jest, że internet to zawodnik wagi ciężkiej – gdy się już napije młodego wina, to musi w historii ludzkości „narozrabiać” i raczej nie da się go już spacyfikować. Narozrabia, chociaż wielcy tego świata usilnie dążą do tego, aby pozostał tylko elementem globalnej mnożarki pieniędzy - internet jako olbrzymia tuba do rozgłaszania jedynie słusznych idei, czy jako gigantyczna ściana w ubikacji do propagowania wszelakiej obsceny, też ostatecznie służy mnożeniu pieniędzy. Gdy już internet naprawdę narozrabia, to klękajcie narody!
Wniosek dla kaznodziejów i ich słuchaczy: nigdy nie wolno lekceważyć kazań!
Ceterum censeo Carthaginem delendam esse
Inne tematy w dziale Społeczeństwo