Widzę, że jesteście pod każdym względem bardzo religijni (Dz.17,22)
Niegdyś, gdy nagłośnienie kościołów jeszcze nie było powszechnie stosowane, na wiejskich odpustach największe powodzenie mieli kaznodzieje obdarzeni donośnym głosem. Niekiedy tacy kaznodzieje byli „zatrudniani” praktycznie we wszystkich wioskach z danej okolicy i powtarzali się niemiłosiernie, co zresztą słuchaczom zupełnie nie przeszkadzało. Typowe kazanie składało się z szeregu ustalonych przypowiastek, co najwyżej podanych za każdym razem w nieco innej kolejności. Jedną z popularnych wówczas przypowiastek, da się streścić za pomocą krótkiego bon motu wygłoszonego podobno przez jakiegoś biskupa, który człowiekowi deklarującemu się jako niewierzący powiedział: „Ja też jestem niewierzący! Nie wierzę, że ty jesteś niewierzący”.
Odpust się skończył. Wracamy w gorące sierpniowe popołudnie przez rozgrzane pola zanurzając się niekiedy w dające ochłodę wąwozy. Taki wąwóz mógłby się kojarzyć z „ciemną doliną”, lecz w rzeczywistości jest to najbardziej bezpieczne miejsca na świecie. Obydwa zbocza porośnięte są bukami, rozpościerającymi troskliwie swoje gęste gałęzie nad pobożnym wędrowcem. Podczas upałów jest tam prawie zimno, a gdy zaskoczy nas burza to potrzeba wiele czasu zanim pierwsza kropla zdoła się przedrzeć przez gęste listowie. Jest cicho, zmęczone ptaki odpoczywają, nie grozi nam z ich strony żadne niebezpieczeństwo. Co innego rankiem, wtedy na ptaki trzeba naprawdę uważać! Nawet jeżeli jesteśmy zaszczepieni przez hałas naszej cywilizacji i nie grozi nam los króla Władysława, to zawsze możemy niechcący popełnić jakąś, pisaną prozą balladę. Mamy więc „komfort i luksus” i czas na refleksję nad słowami kaznodziei.
Czy rzeczywiście człowiek jest istotą religijną i "nie ma innej opcji"? Albo nieco ostrożniej: czy rzeczywiście prawdziwy ateizm dotyczy stosunkowo wąskiej grupy osób, a w życiu konkretnego człowieka jest stanem przejściowym? Miażdżenie tego zagadnienia na drobne kawałeczki za pomocą szacownego aparatu naukowego zostawmy naukowcom. W celu wyrobienia sobie własnego poglądu na tę, najważniejszą przecież na tym świecie kwestię, spróbujmy rozejrzeć się wokół nas; oczywiście nie w wąwozie lecz w świecie, w którym za chwilę, po wyjściu z naszego azylu, będziemy musieli żyć. Spróbujmy rozebrać sprawę na „chłopski rozum”, unikając metod właściwych „babskiemu rozumowi” i zakładając że znaczenie tych dwóch terminów należy brać na chłopski rozum.
Jeżeli więc teza o niezbędności religii w życiu człowieka jest słuszna to na chłopski rozum muszą być spełnione trzy warunki:
1. Aspekt religijny musi występować zarówno w kontekście indywidualnym (życie duchowe), jak i społecznym (religijne odniesienia w szeroko rozumianej kulturze).
2. Zagadnienia religijne muszą mieć bardzo wysoki priorytet, zarówno w zachowaniach indywidualnych jak i w tzw. debacie społecznej. Wynika to z tego, że religia determinuje obraz życia ludzkiego, określa jego źródło i koniec, uzasadnia jego sens. Mamy więc dwie możliwości: albo religia jest na pierwszym miejscu w życiu każdego człowieka i każdej ludzkiej społeczności, albo też człowiek nie jest wcale ze swej natury religijny, jego religijność została nabyta i można go z tego wyleczyć, na przykład za pomocą nowoczesnej medycyny. Taki reset został już zresztą publicznie zaproponowany, na razie w odniesieniu do „religijnych fundamentalistów”: http://www.huffingtonpost.co.uk/2013/05/30/religious-fundamentalism-categorised-mental-illness-cured-_n_3359267.html?utm_hp_ref=uk [i]
3. Religijność człowieka i społeczeństwa powinna się ujawniać w sposób obiektywny. Zachowania czy motywacje religijne powinny być łatwo identyfikowalne w życiu człowieka, niezależnie od jego osobistych deklaracji w tym względzie. Oznacza to, że w epoce postoświeceniowej, w której aktualnie żyjemy, nie powinno nastręczać większych problemów znalezienie takich mądrali, którzy z uporem twierdzą że są ateistami a jednocześnie w swoim postępowaniu kierują się motywami o charakterze religijnym. Inaczej mówiąc, osobom tym, wbrew ich woli, religia wystaje jak słoma z buta. Tym, którzy nie wiedzą wyjaśnijmy: słoma w bucie była niegdyś, znakomitym w istocie wynalazkiem, szeroko stosowanym w czasach gdy nie było dobrych wkładek ocieplających podeszwę buta. Z nieznanych powodów, na ówczesnych salonach wkładki te uchodziły za rzecz wstydliwą.
Tak więc jeżeli uda nam się znaleźć wystarczająco dużo lub, z racji rozmiaru tego tekstu, tylko kilka ale wystarczająco „mocnych” przykładów spraw, które są „kompatybilne” z trzema powyższymi postulatami to możemy spokojnie iść dalej – twierdzenie ludowego kaznodziei jest, jeżeli nie udowodnione, to bardzo trudne do obalenia. Jeżeli jednak się nam nie uda, mimo sprzyjającego mikroklimatu w cieniu bukowych gałęzi, to pozostają dwa rozwiązania: zaufać słowom kaznodziei, pozwolić aby usłyszane słowo drążyło kanaliki naszego umysłu, albo poświęcić resztę życia na udowodnienie, że nasz kaznodzieja popełnił jakąś niesamowitą myślozbrodnię. Pozostanie obojętnym wobec tej kwestii jest zawsze dramatycznie nieopłacalne! Trzeba się jednak pogodzić z tym, że każda odpowiedź przekonywująca nas samych, niekoniecznie będzie miarodajna dla innych. Każdy musi sam przejść tę drogę i to prawie że samotnie – jest to jedna z reguł elementarnej sprawiedliwości tego świata.
Renesans religii niebytu
Zacznijmy od naprawdę wielkiej, jeśli nie kluczowej kwestii naszych czasów, co do której to kwestii nie można mieć wątpliwości, że spełnia dwa pierwsze postulaty, chociaż na pierwszy rzut oka, nie wywołuje skojarzeń religijnych. Już drugi uważny rzut oka upewnia nas, że ta kwestia angażuje bardzo mocno całe społeczności a indywidualnie wielu ich zarówno prominentnych jak i całkiem szarych przedstawicieli. Trzeci rzut oka utwierdza nas w przekonaniu, że drugi rzut nie był rzutem oka ślepego. Wpadamy w zdziwienie i zakłopotanie: nie rozumiemy dlaczego To wywołuje tyle hałasu, dlaczego nie ma prawie ludzi wobec Tego obojętnych? Czyżby To była jednak religia? Dla pobożnego pielgrzyma jest to szokujące zestawienie, chciałby on przed Tym uciec, raczej pozostać na zawsze w wąwozie niż zmierzyć się swoim umysłem z Tym co świat nazywa niewinnie „aborcją”.
Otóż ściśle religijna natura „aborcji” widoczna jest dopiero wtedy, gdy się zagadnienie przeanalizuje w perspektywie trzeciego z naszych kryteriów. Żyjemy podobno w czasach kultury obrazkowej, spójrzmy więc najpierw na to co widać za następującym odnośnikiem: http://www.liberation.fr/societe/2013/09/27/le-gouvernement-s-attaque-aux-anti-ivg_935209 [ii]. Kto może niechaj czyta, kto nie zna języka Moliera może delektować się samym obrazkiem. Przedstawia on demonstrację w „obronie zagrożonego prawa do aborcji”. Tym którzy się dziwią wyjaśnijmy, że demonstracje takie odbywają się regularnie w wielu miastach Francji i to nie tylko, tak jak ta, w prowincjonalnym ale dosyć dużym Bordeaux, ale również w całkiem małych, wielkości np. Nowego Sącza. Pozostaje nam do analizy tylko trzeci z naszych postulatów, darujmy sobie więc tym razem omawianie samej kwestii „aborcji”, pomińmy też treść, niezwykle dla nas Polaków pouczającego artykułu. Skupmy się nad motywami, które każą ludziom angażować się w tego typu przedsięwzięcia, do znoszenia raz chłodu i dżdżu a innym razem upału i pragnienia. Co popycha ludzi do niepodważalnego „poświęcania się dla tej idei”? Na przywołanej fotografii widać akurat, że demonstruje głównie pokolenie „soixante-huitard’ów” – weteranów rewolucji 68 roku. Nie można więc powiedzieć, że walczy ono o swoje własne, nieważne jak rozumiane interesy – napis na bluzce tej starszej pani głoszący, że i jej ciało należy do niej wzbudza raczej uśmiech politowania. Względna powszechność takich i temu podobnych działań wskazuje, że pieniądze przemysłu aborcyjnego również nie są główną siłą napędową walki o tę „jedynie słuszną ideę”, zresztą przemysł jest od tego aby pieniądze zarabiać i wydaje je tylko w ostateczności. Demonstrują ludzie syci, będący członkami społeczeństwa, które już od dawna ma za sobą fascynację „wielkim żarciem” – ich bogiem nie jest już tylko brzuch. Nie ma w nich tej, charakterystycznej dla naszych polskich realiów, pogoni za konsumpcją. Nie potrzebują, dla dopełnienia swojej osobowości, przesadnie dużych i maksymalnie „wypasionych fur”. Ubierają się więcej niż skromnie, dla naszych gustów wręcz koszmarnie. Ich decyzje ekonomiczne są racjonalne i „ekologiczne”. Gdyby nie odziedziczyli kilku domów w różnych częściach Francji to zapewne zbudowali by dom maksymalnie prosty, bez żadnych architektonicznych udziwnień, nie potrzebują już niczego co mogłoby być odpowiednikiem naszych dworków z greckimi kolumnami. Takie domy, z wieżami i gigantycznymi gołębnikami jako atrybutami Ancien regime’u budowali ich przodkowie, a o nich wszyscy już zapomnieli. Słowem: zimni realiści zaangażowani w walkę, w którą wkładają wielki ładunek emocji. Walka tych ludzi jest właśnie zbyt emocjonalna, zbyt wytrwała, można powiedzieć zbyt żarliwa, aby mogła wynikać z jakichś mało znaczących pobudek, aby była oparta o jakąś sezonową ideę nabytą na telewizyjnej wyprzedaży. Oni sami zapewne mają na własny użytek jakieś „story” uzasadniające ich zaangażowanie w tę ciągle nasilającą się walkę, jednak gdy nie damy się uwieść giętkości języka i twórczej semantyce to nie zdołamy doszukać się żadnych, nazwijmy je, pozytywistycznych argumentów, mogących być uzasadnieniem tego istnego szaleństwa. Pozostają tylko pobudki religijne! Dosłownie, bez żadnych metafor i retorycznych chwytów! Kto nie wierzy niech udowodni, że jest inaczej!
Można powiedzieć: cóż to za nowa religia? Gdzie jest główny ośrodek kultu, gdzie są ich kapłani, biskupi? Gdzie są prorocy przepowiadający nową wiarę? Albo: jak może powstać nowa religia w zachodniej cywilizacji w czasach gdy powszechna jest niechęć do jakiejkolwiek religii, gdy wszędzie tryumfuje sekularyzacja? Przynajmniej tako rzecze telewizja a ostatnio także internet. I tutaj właśnie widzimy tę słomę w całej jej niezniszczalności: religia mająca swoich żarliwych wyznawców w aborcyjnych aktywistach wcale nie jest nowa! Jest to prastara religia, dobrze znana od najdawniejszych czasów, religia ciągle odradzająca się w różnych miejscach i w różnych cywilizacjach. Nie jest to w żadnym wypadku taka sobie zdobycz społeczna, którą wywalczyły altruistyczne elity dla dobra społeczeństwa czy w szczególności dla dobra kobiety. Nie ma też jakichkolwiek, dających się logicznie uzasadnić praktycznych celów tego krwawego procederu, ich poszukiwanie prowadzi do odkrywania takich absurdalnych znalezisk jak „walka z ociepleniem klimatu” czy też prymitywny i dawno już skompromitowany maltuzjanizm. Zresztą, nawet same te „uzasadnienia” noszą w sobie cechy kultów pierwotnych. Ta odradzająca się nieustannie religia, przybiera różne formy i maski a wspólną cechą tych różnorodnych form jest to że bóstwo domaga się ofiar z ludzi, najlepiej z dzieci! Z tą właśnie religią walczyli prorocy Starego Testamentu, w ich czasach kult ten nazywał się kultem Molocha. Akt „aborcji” jest zatem niczym innym niż „ucywilizowanym” i zakamuflowanym obrzędem na cześć Molocha a jej zwolennicy to molokanie. Cała społeczność, zarówno zwykli „wierni” jak i „kapłani” są na usługach Molocha.
Właściwe spojrzenie na „aborcję” powinno się zatem opierać o perspektywę religijną, powinno zawierać świadomość jej metafizycznego znaczenia. Spojrzenie pozbawione zupełnie tego aspektu jest spojrzeniem fałszywym, jest nawet, w pewnym stopniu, zakamuflowanym aktem bałwochwalstwa. Inna rzecz, która nie powinna znikać z pola widzenia to destrukcyjny dla społeczeństwa charakter tej religii. Ta destrukcyjność jest strukturalna, można ją z łatwością uzasadnić bez wchodzenia w dyskusje o charakterze etycznym, socjologicznym czy jakimkolwiek innym. Destrukcyjność ta została udowodniona w historii ludzkości wręcz empirycznie – molokanizm ostatecznie odrzuciły wszystkie cywilizacje po których zachowały się jakiekolwiek ślady. Trzeba jednak przyznać, że religia ta ma w sobie tyle demonicznego uroku, że czasem opamiętanie w cywilizacjach nią skażonych przychodziło z małą pomocą ich sąsiadów. Ale czy jest w ogóle możliwe aby cywilizacja pielęgnująca uparcie molokanizm pozostawiła po sobie jakieś ślady?
Moloch
Czym lub kim jest Moloch? Wbrew pozorom, uzasadnione jest użycie obydwu zaimków w tak postanowionym pytaniu, pozostawmy jednak mądrzejszym od siebie formułowanie odpowiedzi na obydwa pytania. Dla pobożnego wieśniaka, samo wyobrażenie sobie bytu karmionego tak krwawymi ofiarami jest przerażające. Ograniczmy się zatem tylko do stwierdzenia jednej jego/Jego cechy a mianowicie takiej, że czczone bóstwo nie chce być rozpoznane, usłużnie, na nasze własne życzenie, „objawia” swoją śmierć, swoje nieistnienie. Tak więc nadrzędną ideą tej religii jest kłamstwo. W całym systemie związanym z molokanizmem, kłamstwo jest miarą moralności i jednocześnie kryterium ortodoksyjności. Zważywszy na to, mamy obecnie do czynienia z najdoskonalszą, bo całkowicie zakamuflowaną, formą tej religii, „doskonalszej”, bardziej „ortodoksyjnej” jej odmiany nie da się już chyba wymyślić – we wszystkich wcześniejszych jej formach, bóstwo miało jakieś przybrane imię, często jakąś personifikację, jakieś materialne wyobrażenie. Obecnie brak jest materialnego znaku bóstwa, istnieje ono natomiast wirtualnie w wirtualnej przestrzeni społecznej. Zapewne dzięki tej wirtualizacji, dzięki wyeliminowaniu nadmiernie dosłownych, rozżarzonych posągów obejmujących łkające ofiary, kult osiągnął rozmiary niespotykane w historii.
W molokanizmie nie ma tak naprawdę miejsca na człowieka, chodzi w niej tylko o przebłaganie Molocha, chodzi o nadzieję, że Moloch uwolni człowieka od jego lęków, które od zawsze towarzyszą człowiekowi. Człowiek współczesny zachodniej cywilizacji, zaangażowany właśnie w proces przepoczwarzania się w nadczłowieka, nie zdołał znaleźć żadnego skutecznego lekarstwa na pozbycie się lęków i jak to bywało wielokrotnie w historii, próbuje zabić swoje lęki poprzez złożenie ofiary. Składa więc daninę z życia ludzkiego, największego skarbu jakim na tej świecie może dysponować; skarbu darowanego jednorazowo, nieodnawialnego ludzką mocą. Ofiarę składa temu/Temu który, jak się człowiekowi wydaje, jest źródłem i panem wszelkich lęków, panem naszej bezsilności. Człowiek zwraca się do Molocha zawsze gdy traci kontakt z Bogiem, a traci ten kontakt zupełnie dobrowolnie, uwiedziony chęcią wzbogacenia się, wzrostu w swoim człowieczeństwie. W rezultacie rzeczywiście wzbogaca się, zyskuje! To nic że przelotnie i złudnie, ale jednak zyskuje „samowystarczalność”, a z nią, w formie już realnego, dożywotniego „gratisu”, otrzymuje lęk - zawsze wiernego towarzysza[iii]. Powtarza się to wielokrotnie w różnych miejscach i różnych czasach – życie nie znosi pustki a słoma wychodzi z buta w najmniej oczekiwanym momencie. W takim momencie naszego zakłopotania, pojawia się usłużny Moloch z zachętą: „Nie ma mnie, ale przecież mnie wołałeś!” i zaraz potem domaga się aktu czci.
Wszyscy, zarówno molokanie jak i „niewierni”, zdają się zupełnie nie dostrzegać ani bóstwa ani kultu jaki wokół niego się rozwija. Jeżeli jeszcze chodzi o molokan, to jest to poniekąd zrozumiałe, gorliwy molokanin powinien wszak żyć złudzeniami, karmić swojego ducha kłamstwem. Jest natomiast swoistym paradoksem to, że „niewierni”, nominalnie przeciwnicy „aborcji”, wydają się również zmanipulowani, ulegają podobnym złudzeniom. Mamy, jak się zdaje, do czynienia z nowym, spotęgowanym i zglobalizowanym wydaniem idei „ein Volk…”. Jak to możliwe, że ta pleśń przerasta ludzkie umysły i sumienia? Dlaczego właśnie w ostatnich latach Moloch dokonuje kolejnych tryumfalnych podbojów, gawiedź wiwatuje a protesty są nad wyraz słabe?
Nowoczesność głupcze
Żyjemy w przestrzeni, widzimy w przestrzeni, kiedyś znikniemy z przestrzeni, ale póki żyjemy, przed przestrzenią nie ma ucieczki, chociaż jej nie widzimy ani nawet nie potrafimy jej prezyzyjnie zdefiniować. Dla naszych rozważań możemy przyjąć, że przestrzeń jest środowiskiem poznania. Mówiąc nieco kolokwialnie, przestrzeń jest infrastrukturą która umożliwia człowiekowi poznanie, poznanie samego siebie i poznanie otaczającego świata. „Jakość” tak rozumianej przestrzeni decyduje o jakości poznania, w szczególności determinuje możliwość rozróżniania podstawowych kategorii związanych z człowieczeństwem jak prawda i fałsz, dobro i zło, piękno i brzydota. Jeżeli sama przestrzeń zmienia się gwałtownie a człowiek pozbawiony jest stałego punktu podparcia leżącego gdzieś poza przestrzenią, to staje się on zupełnie bezradny, bardziej bezradny niż plankton w bezmiarach oceanów. Plankton, niezależnie od tego jak bardzo jest miotany przez fale, zachowuje swoją wewnętrzną autonomię. Człowiek uniesiony gwałtownym prądem przestrzeni, łatwo traci nie tylko zakorzenienie w konkretnym jej miejscu, ale również jego wnętrze ulega dezintegracji, rozmyciu w spienionych falach idei pompowanych przez dziejowe wichry. Źródłem tej słabości człowieka jest paradoksalnie to co nazywamy jego wielkością, to że jest on strukturą duchowo-materialną zdolną do samopoznania a przede wszystkim zdolną do miłości i nienawiści. Człowiek jest „zbyt duży” aby mocno trwać, traci więc całkowicie orientację w przestrzeni i staje się na powrót miękką gliną, Wielki Spryciarz może go wziąć do ręki i „poprawić” akt stworzenia, przekształcając człowieka w ogrodowego krasnala.
Tak więc kult Molocha „wygrywa” z tradycyjnymi religiami przez swoją „nowoczesność”, przez nowatorski sposób celebracji obrzędów, która nie odbywają się już według greckiej zasady trzech jedności ale spełniają się w przestrzeni wykoślawionej, którą śmiało można uznać za najbardziej doniosły „wynalazek” naszych czasów. Dla oddania istoty tego z czym musi się zmierzyć nasze pokolenie, uzasadnione jest nawet zastosowanie pojęcia wykoślawiona czasoprzestrzeń. Użycie tego pojęcia, paralelnego do pojęć którymi posługuje się współczesna fizyka, możemy usprawiedliwić „efektem relatywistycznym” wywołanym, przede wszystkim, szybkim rozwojem środków społecznej komunikacji, rozwojem którego tempo przewyższa zdolności adaptacyjne ludzkości i wywołuje zjawiska, których znaczenia i konsekwencji nie jesteśmy w stanie dzisiaj pojąć. W fizyce, w warunkach gdy pewne wielkości jak prędkość, masa, itd. osiągają wartości graniczne, zawodzą modele opisujące zjawiska w warunkach „zwykłych”, pojawiają się efekty, nazwijmy je, relatywistyczne; ujawniają się zjawiska trudne do ogarnięcia ludzkim umysłem, przeczące naszej ugruntowanej intuicji. Przykładem takiego fenomenu jest właśnie zakrzywienie czasoprzestrzeni. Z podobnym, chociaż całkowicie pozbawionym matematycznej elegancji, fenomenem mamy obecnie do czynienia w społeczeństwach poddanych presji gwałtownych innowacji technicznych, innowacji ingerujących niezwykle głęboko w ludzkie życie z jednej strony, a z drugiej działających niejako poza kontrolą przeciętnego człowieka, można powiedzieć magicznie. Potęga tej magii uwidacznia się, albo raczej kryje się, w największym stopniu w działaniu środków społecznej komunikacji. Towarzyszy jej niebywały rozwój technik manipulacyjnych, które są jak gdyby instrukcją obsługi nowych środków komunikacji społecznej oraz dostępnym dla wtajemniczonych, przewodnikiem poruszania się po koślawej czasoprzestrzeni. W dziejach zniewolenia ducha ludzkiego jest ów wynalazek wykoślawienia społecznej czasoprzestrzeni, tym czym był wynalazek koła w dziejach komunikacji. Ludzkość oniemiała, zagubiła się w wykoślawionej czasoprzestrzeni i zanim przyjdzie opamiętanie, swoje 5 minut mają duszące je zmory.
Obrzęd religii ku czci Molocha współcześnie odbywa się w wielu miejscach naraz, zupełnie realnie w odniesieniu do działań i ich przerażających skutków, dokładnie tak jak to było w czasach starożytnych. Jednak, inaczej niż to było w starożytności, jego społeczna percepcja nie jest już bezpośrednia. To co „widzi” społeczeństwo nie jest realnym obrazem realnie zachodzących wydarzeń, ale ich „rzutowaniem” na czasoprzestrzeń wykoślawioną. Prościej: jest tylko cieniem, takim niewinnym zajączkiem, przedstawiającym realne wydarzenia poprzez rzucanie ich cienia na krzywą ścianę poprzez system krzywych luster z wykorzystaniem migotliwego, stroboskopowego światła. Jest zręcznym i niebywale nowatorskim wykorzystaniem efektu wykoślawienia przestrzeni społecznej, maskującym nie tylko krwawe oblicze „aborcji”, ale przede wszystkim zasłaniającym całkowicie jej metafizyczny aspekt. Aby zobaczyć rzeczy takimi jakie one są, trzeba zdobyć się jakoś na wysiłek wyjścia chociaż na chwilę z koślawej czasoprzestrzeni, trzeba dokonać aktu całkowitej separacji, który kiedyś nazywano emigracją wewnętrzną. Cóż wtedy zobaczymy? Otóż „lekarz” dokonujący zabicia poczętego życia jest w istocie kapłanem odpowiedzialnym za „techniczną” stronę obrzędu, dziecko pozbawiane życia jest żertwą ofiarną a kobieta jest ofiarnikiem składającym ofiarę w ręce kapłana. Kobieta będąc ofiarnikiem, jest jednocześnie w pewnym stopniu żertwą ofiarną, i to nieważne jak byśmy potraktowali jej stan błogosławiony. Jeżeli przyznamy, że kobieta nosi w sobie nienarodzone dziecko, to składa ona w ofierze oprócz dziecka także swoje macierzyństwo, część swoich uzdolnień, darów w jakie wyposażyła ją natura. Gdy uznamy, że w obrzędzie uczestniczy tylko kobieta ze „swoim własnym brzuchem”, w którym nie ma dziecka, to uczestnicząc w obrzędzie poddaje się ona zabiegowi amputacji, „postkastracji”, w istocie nieodwracalnemu okaleczeniu. Samookaleczenie to jest zresztą odrębny temat, odrębny obrzęd z którym zmagali się również prorocy Starego Testamentu, obecnie odnawia się on chociażby w „operacjach zmiany płci”.
Obrzęd religijny nie jest wydarzeniem prywatnym, kult bóstwa domaga się publicznej ekspresji. Z tego powodu, jak to widać chociażby na przywołanym powyżej przykładzie, walka o „prawo do aborcji” nasila się mimo iż prawodawstwo w większości krajów cywilizacji zachodniej od dawna ją dopuszcza. Mechanizm jest podobny do teorii walki klas, która miała się nasilać wraz z postępami budowy socjalizmu. Ta walka nie jest niczym innym niż uczestnictwem wyznawców w sprawowaniu kultu, zawsze musi być walka o „prawo do aborcji” bo inaczej zwykli molokanie nie mieliby sposobności aby brać udział w obrzędach. Trudno sobie wyobrazić aby szeroka publiczność mogła asystować przy „zabiegach”, zresztą spowodowałby to niedopuszczalne urealnienie tego procederu, pozbawiłoby go aury tajemniczości. Warto zwrócić uwagę, że już w tej chwili „kliniki” aborcyjne podlegają ochronie charakterystycznej dla obiektów sprawowania kultu – zwykła pikieta, dopuszczalna w większości innych miejsc publicznych, w odniesieniu do kliniki aborcyjnej bywa traktowana przez prawo z niezwykłą surowością, w gruncie rzeczy tak samo jak profanacja świątyni w państwach teokratycznych. Co więcej, władza która niezależnie od deklarowanego źródła legitymacji, na dłuższą metę nie może się obejść bez legitymacji religijnej, czyni często z molokanizmu kult państwowy[iv].
Panteon
Dość! Wydaje się, że nie jesteśmy już dziś w stanie znieść więcej rozważań o Molochu! Chcemy już uciekać ale powstrzymuje nas obowiązek, ktoś może zapytać o przynajmniej jeszcze jeden przykład mimowolnej religijności. Z niechęcią odnieśmy się więc jeszcze do religii, która zarówno w starożytności jak i teraz jest bliska molokanizmowi. Jest to z trudem zrozumiały paradoks: molokanizm wiąże się bezpośrednio ze śmiercią, zadawanie śmierci jest jej głównym rytuałem, natomiast reinkarnowana dla współczesności ta inna pierwotna religia wiąże się ze sferą przekazywania życia, jej głównym rytuałem praktykowanym w starożytności była tzw. prostytucja świątynna. Prostytucja świątynna była pobożnym aktem, „ofiarą” składaną bóstwu dla uzyskania jego przychylności i była, co ważne, aktem mniej lub bardziej publicznym. Normy społeczne były tak skonstruowane aby przyciągać jak najwięcej tego typu „ofiar”. Próbując lapidarnie ująć współczesne formy kultu odpowiadające starożytnej prostytucji świątynnej, można powiedzieć, że polegają one przede wszystkim na postępującym upublicznieniu, „deprywatyzacji” sfery seksualnej, i to łącznie, zawsze musi być „postęp”, z szerzej rozumianą sferą przekazywania życia i wychowania dzieci. Bardziej dosadnie można te zjawiska nazwać „uprzemysłowieniem” sfery intymnej człowieka a termin ten jest tym bardziej uzasadniony, że zjawisko generuje ogromne zyski – przemysł obsługujący współczesną prostytucję świątynną jest gigantyczny, w porównaniu nawet do przemysłu aborcyjnego.
Zjawisko prostytucji świątynnej miało w starożytności związek z kultem Molocha ale także kultem wielu innych bóstw. Zasięg tego zjawiska był niegdyś znacznie większy niż molokanizm co zresztą jest charakterystyczne i dla naszych czasów – tzw. rewolucja seksualna poprzedziła i przygotowała grunt dla rozwoju molokanizmu. Trudno jest, w związku z tym, nadać tej religii jakąś syntetyczną nazwę. Rzeczą charakterystyczną jest to, że religia ta ulega „molokanizacji”, bóstwo jest pożerane przez silniejszego, bo nakarmionego milionami ofiar Molocha. Objawia się to postępującym jałowieniem sfery seksualnej człowieka i to nawet w tej jej części, która do tej pory nie uległa „deprywatyzacji”. Pokłonem złożonym Molochowi, darem dla niego jest promowanie aktywności homoseksualnej. Wyjątkowość tego daru wynika oczywiście z tego, że relacja homoseksualna jest całkowicie jałowa, nie wiąże się w żaden sposób ze znienawidzonym przez Molocha, odnawiającym się ludzkim życiem. Molokanizacja jest tym większa, że homoseksualizm jest ze swej natury najbliższy postulatowi kłamstwa jako zasady działania. Takie pojęcia jak „homoseksualny stosunek płciowy”, „homoseksualne małżeństwo”, itd. są przecież wszystkie oksymoronami. Można nawet uznać, że ta „oksymoronizacja” pojęć jest modernizacją kłamstwa – staje się ono niejako samowystarczalne i niewrażliwe na ataki a przez to zyskuje niektóre atrybuty prawdy, która się przecież zawsze obroni. Natomiast tzw. kultura gejowska i pozostałe współczesne formy prostytucji świątynnej są integrowane z obrzędem molokańskim, są oprawą dla zasadniczego aktu składania ofiary Molochowi i mają za zadanie stwarzać jego wyznawcom atmosferę radosnego święta. Nad bramą prowadzącą do tego współczesnego parku rozrywki, będącego najnowszą wersją raju na ziemi, umieszcza się więc napis: „Oksymoron cię wyzwoli”. Jest to odpowiednik innego bluźnierczego zniekształcenia umieszczonego niegdyś nad bramą prowadzącą do piekła na ziemi.
Szukam…
Podane przykłady powrotu do pierwotnych religii nie wyczerpują listy prymitywnych kultów przeżywających swój renesans. Panuje prawdziwy politeizm, oprócz pomniejszych bóstw takich jak odżywianie, kult młodego ciała, odradzające się kulty astralne, itp., nie sposób nie wymienić kultu sił przyrody, widocznego chociażby w działaniu obłędnych ruchów ekologicznych czy wegańskich. Dlaczego akurat w czasach nam współczesnych nastąpił taki nawrót do politeizmu? Dlaczego wiry, w które dostała się ludzkość wyraźnie wyrzuciły je z powrotem do dawno wyschłych potoków?
Trudno nie zgodzić się z tym, że renesans prymitywnych religii jest zachowaniem społecznym wybitnie recesywnym, zachowaniem ujawniającym się akurat w epoce gwałtownych zmian w przestrzeni społecznej. Przynajmniej część tych zmian, można przecież zaliczyć do tego co bywa nazywane postępem, tak więc z jednej strony mamy szybki materialny postęp a z drugiej głęboką duchową recesję. Skąd się bierze ten paradoks? Chyba najłatwiej wytłumaczyć ten fenomen na jakimś prostym, przemawiającym do wyobraźni modelu.
Aby więc nieco rozjaśnić mroczne okolice, w które dane nam było się zanurzyć, użyjmy przykładu małego dziecka. Niech będzie to też akcent optymistyczny naszych rozważań. Otóż, chyba każda młoda mama zna prawo mówiące, że „dzieckiem się nie pochwalisz”. Małe dziecko, które już „świetnie chodzi, prawie biega”, niezawodnie „robi brawo, brawo” i znakomicie rozpoznaje okolice, w których przebywa lampa, to dziecko zabrane z wizytą do znajomych, zaczyna nieoczekiwanie raczkować. Zamiast się popisywać genialnymi umiejętnościami, rozgląda się bezradnie i najchętniej tuli się do mamy. Wszystko to określa się mianem zachowania recesywnego wywołanego znalezieniem się w trudnej sytuacji, w sytuacji nieoswojonej, pełnej różnorakich nieznanych bodźców.
Co ma zatem zrobić człowiek zagubiony w koślawej czasoprzestrzeni gdy Wielki Spryciarz zda się wołać „teraz albo nigdy”? Czy dla współczesnego człowieka nie jest ekstremalnie trudną sytuacja, w której naraz „umarł Bóg” („myśmy go zabili?”) a jednocześnie „człowiek ma się zmienić w nadczłowieka”? Czy taka sytuacja jest w ogóle możliwa do zniesienia dla kogokolwiek, nawet dla kogoś takiego jak Nietzsche? Czy jest jakieś inne wyjście niż rozpaczliwie poszukiwać jakiejś, choćby małej i prymitywnej namiastki Boga Ojca? Czy można się zatem dziwić, że człowiek ucieka w zachowania recesywne, nie mogąc, jak mu się zdaje, uciec do Tego, którego zabił?
Ceterum censeo Carthaginem delendam esse
[iii] Samowystarczalność zakłada pełną odpowiedzialność a więc i niepewność spowodowaną brakiem autorytetu, do którego można się w razie czego odwołać. Człowiek staje się „dowódcą wszystkiego”, odpowiada cały czas za wszystko i odczuwa nieustanny niepokój bo stając się samozwańczym „dowódcą” w rzeczywistości nie otrzymuje żadnej armii, która byłaby posłuszna jego rozkazom. Na własne życzenie pozbywa się chociaż chwilowego spokoju wynikającego z zależności i zaufania, tego jedynego w swoim rodzaju spokoju szeregowego żołnierza po komendzie „Wolno palić!”.
[iv] „Upaństwowienie” różnych reinkarnowanych kultów pierwotnych, ich iście kanceropodobny rozrost, od początkowych marginalnych sekt do mających państwową sankcję nieomylności powszechnych systemów religijnych czy quasireligijnych jest zagadnieniem niezwykle interesującym, zbyt jednak obszernym aby nie przenieść go do odrębnych rozważań
Inne tematy w dziale Społeczeństwo