Drogi Czytelniku gdzie jesteś! Poza domem? A nie zapomniałeś zabrać ze sobą telefonu? Nie zapomniałeś? To dobrze! To bardzo dobrze, że jesteś!
To, że Ty możesz, jeżeli zechcesz, przeczytać to co ja napisałem, oznacza że Ty korzystasz z jakiegoś urządzenia (komputera, telefonu,…), oraz ja także korzystam (korzystałem – słowo jest utrwalone, więc czas nie ma tu dużego znaczenia). Bez tych urządzeń ta nasza relacja mały pisarczyk ze wsi – szanowny czytelnik z miasta nie była by możliwa. Ale jako to się dzieje, że to moje urządzenie „widzi” Twoje i na odwrót? Ty ze swoim telefonem znajdujesz się nie wiem gdzie - niech będzie, że czekasz na tramwaj w Nowym Yorku (oj poczekasz sobie trochę), a ja zwykle jestem w swojej zapadłej wsi, nad którą nawet wrony zawracają, bo dalej jest już tylko niecywilizowana głusza. Nawet jeżeli przemieścimy się, to nadal to wszystko działa, Twój telefon „widzi” mój komputer? Jak to możliwe? Najogólniej rzecz ujmując, tę elektroniczną międzyludzką komunikację, zawdzięczamy skłonności człowieka do zabezpieczania swojego losu na tym przejściowym przecież łez padole, konkretnie zaś na próbie ubezpieczenia się przed niebezpieczeństwem WOJNY ATOMOWEJ. Na taką okoliczność próbowali ubezpieczyć się Amerykanie, konkretnie próbowali zapewnić przetrwanie międzyludzkich więzi, bez których przetrwanie człowieka nie jest możliwe (o czym będzie później) – powstałą więc koncepcja elektronicznej sieci powiązań ARPANET odpornej na atomowe zniszczenie PRAWIE wszystkiego, w ten to sposób powstał praszczur dzisiejszego internetu.
To co napisałem powyżej to elementarz, samo tylko ALA – nie wynika z tego co ma ALA, czyli jak to się dzieje, że Ala zawsze znajduje swojego Asa - dla totalnych laików podaję poniżej skrótowe wyjaśnienie. Otóż ta nasza magiczna komunikacja człowiek – człowiek opiera się na tej „atomowej” zasadzie, że KAŻDE urządzenie w sieci, te nasze, ale też te pośredniczące, których nie widzimy, a które utrzymują właściciele sieci szkieletowych, jest wyposażone w „umiejętność” poszukiwania drogi, czyli taki sam dla całej globalnej sieci (w uproszczeniu) tzw. protokół routingu. Taki protokół, mając tylko adresy końców kanału komunikacji, potrafi znaleźć trasę wzdłuż której należy wysłać komunikat, a w praktyce potrafi wyszukać tylko tzw. next hope, czyli adres sąsiada, który w opinii węzła wysyłającego powinien się zająć resztą – obowiązuje tutaj ważna, choć cicha zasada, że ogólnie każde urządzenie jest zobowiązane do obsługi wszystkich wysłanych do niego żądań z tej tylko racji, że jest wpięte do sieci.
O jacy genialni ci Amerykanie, przy takiej organizacji połączeń, trzeba by naprawdę dużo atomówek, aby nam całkowicie zgasł internet! Czyżby? Czy rzeczywiście wymyślili coś nowego, a zasada nihil novi sub sole tutaj nie zadziałała? Jednak zadziałała! Na pierwszy nawet rzut oka w idei sieci widać zawołanie Trzech Muszkieterów: opisany w wielkim skrócie sposób organizacji ruchu w internecie realizuje zasadę „Jeden za wszystkich wszyscy za jednego”. Z kolei to zawołanie Muszkieterów to nic innego niż najgłębsza prawda o człowieku. Oczywiście, nie każdy człowiek jest wzorem uczciwości, solidarności i poświęcenia dla innych. Owszem, zdarzają się antywzory, ale jednak w KAŻDYM człowieku da się dostrzec muszkietera, czyli wyodrębnić jakby trzy części, z których człowiek musi być „zbudowany”, aby można było powiedzieć: oto człowiek. Jakie są te „części” niezbędne do istnienia człowieka? Oto one: ciało, dusza, oraz relacje z innymi ludźmi – właśnie one decydują o zaliczeniu do grona muszkieterów. Dwóch pierwszych „części człowieka” nie będę tutaj omawiał: co do nich panuje względny consensus, chociaż bywa, że używa się dla nich różnych nazw, a czasami bywają one też „rozkminiane” na więcej, rzadziej na mniej, bytów (lub niebytów).
Zajmijmy się relacjami. Na początek twardy truizm: NIE ISTNIEJE CZŁOWIEK NIE POSIADAJĄCY ŻADNYCH RELACJI Z INNYMI LUDŹMI. Skoro zawsze jesteśmy w jakiejś relacji, jesteśmy włączeni do jakiejś sieci powiązań, to jesteśmy włączeni do globalnej dla ludzkości sieci powiązań, która jest JEDNA, a innej nie ma. Czyli jesteśmy w „internecie”! Od zawsze i nigdy z niego nie uciekniemy! Naturą tych powiązań nie będziemy się tu zajmować – nie muszą być one dla nas widoczne, ważne że są. Nigdy nie będziemy się kontaktować z miliardami użytkowników tego internetu, ale taki kontakt jest możliwy w każdej chwili i z każdym kto do sieci jest przyłączony (korzystają z tego wszelkiej maści naciągacze). Wydawać by się mogło, że skoro nie poznałem, nawet nigdy na oczy nie widziałem, większości ludzi żyjących na ziemi, to moje z nimi relacje są tak nikłe, że w praktyce ich nie ma. Otóż jest to złudzenie, ten międzyludzki „internet” jednak działa i działał zanim powstało nawet to coś co nazywamy USA, nie mówiąc o ARPANET. Najprościej uzasadnić to spostrzeżenie prawdą, że wszyscy jesteśmy dziećmi Boga Jedynego – aby dotrzeć do kogokolwiek na ziemi, potrzebujemy zatem tylko tego jedynego Pośrednika, wystarczy tylko ten jeden Router. Dodam jeszcze, że najłatwiej jest taki komunikat enkapsulować w modlitwę – procesowaniem przekazu zajmie się On sam, bywa że nie musimy nawet znać konkretnego adresu przeznaczenia, w każdej chwili możemy się pomodlić za kogokolwiek.
Co jednak, gdy nie chcemy, czy nie umiemy korzystać z usług sieciowych udostępnianych przez Boski Router? Otóż okazuje się, że potoczne przekonanie, „że nasza chata z kraja” a za nią tylko dziki i niedostępny las jest głęboko mylące, chociaż, ja sam przykładowo, taki właśnie widok oglądam zawsze gdy wracam do domu. Już dawno temu zauważono, że nie potrzeba tak wielu pośredników, aby dotrzeć do dowolnego człowieka na ziemi. Konkretnie potrzeba ich sześciu maksymalnie i to w warunkach istniejących przed zbudowaniem internetu, można o tym skrótowo poczytać tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Sze%C5%9B%C4%87_stopni_oddalenia , wersja angielska jest bardziej obszerna. Co to w praktyce oznacza? Zahaczmy dla uatrakcyjnienia o politykę i hipotetycznie załóżmy, że nasz polski Donald zapragnął przesłać bardzo dyskretnie amerykańskiemu Donaldowi prezencik na Święto Dziękczynienia, na przykład jakieś śmieszne wybuchowe cygaro, chcąc przy tym pozostać incognito jak jakiś Ted Kaczyński. Okazuje się, że aby upominek przeszedł do celu metodą z ręki do ręki potrzebował by maksymalnie sześciu pośredników, i wystarczyło by pośrednicy znal się tylko parami. Dotyczy to wszystkich ludzi, nie tylko „wielkich kaczorów”, pozostając jednak w kręgu wielkiej polityki można za przykładową darczyńczynię obrać „babcię” Kasię, a za obdarowanego jej amerykańskiego homologa, ichniego specjalistę od prawa i sprawiedliwości Prezesa Sądu Najwyższego USA Dżona Robertsa – droga upominku byłaby podobna, a i skutek pewnie by się znacznie nie różnił. W przypadku, dajmy na to, Nickto i jakiegoś afrykańskiego, dla odmiany, czarnego odludka, łańcuszek połączeń byłby równie krótki.
Prawdopodobnie można jakoś dowieść twierdzenia, że twierdzenia o sześciu stopniach oddalenia nie da się ściśle udowodnić (mój wnuk jeszcze będąc przedszkolakiem zauważył, że ludzi „jest nieskończoność”, bo przecież nie da się ich policzyć bo ciągle rodzą się nowi – on sam jest „najbardziej średnim” dzieckiem swoich rodziców). Nie chodzi nam jednak o to czy tych stopni oddalenia nigdy nie może być więcej, np. 7, chodzi o to, że od człowieka do człowieka jest bliżej niż nam się to wydaje. Skoro inny człowiek jest zawsze blisko, czyli zawsze jest moim bliźnim (chociaż Żydzi za bliźnich uznają najdalej tylko innych Żydów), to nigdy nie jest dla mnie obojętne co się z nim dzieje, mimo tego, że często nie mam żadnych możliwości wpływu na bieg wydarzeń – 6 stopni to blisko, ale jednak zwykle dalej niż zdołam sięgnąć moimi rękami, nie pytaj więc komu bije dzwon… , a oto i cały cytat w polskim tłumaczeniu z siedemnastowiecznego poety spopularyzowany przez Ernesta Hemingwaya:
Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.
Analogia z internetem jest tu oczywista: korzystam często (mój komputer korzysta) z routera zainstalowanego gdzieś w amerykańskim centrum komputerowym, on sam nigdy nie odmawia mi swoich usług, więc jesteśmy sobie „bliscy”, ale je nie mam możliwości nawet tylko zobaczenia go, a i ja sam nie bardzo chcę, aby on zobaczył co ja robię. Gdyby jednak ów router, o którym naprawdę nie mam bladego pojęcia, zwyczajnie „padł”, natychmiast bym to odczuł, chociaż nie na tyle abym stracił kontakt ze światem – jakiś inny router, np. w Holandii, przejął by bezzwłocznie jego zadania, choć pewnie parametry transmisji byłyby gorsze.
WOŁAM WIĘC Z CZELUŚCI XXI WIEKU, WOŁAM GŁOŚNO JAK TYLKO ZDOŁAM, MOŻLIWIE PRZEZ WSZYSTKIE STOPNIE ODDALENIA: SKORO WSZYSCY LUDZIE SĄ BRAĆMI, TO CZY TEN CZŁOWIEK, KTÓRY JESZCZE SIĘ NIE URODZIŁ TEŻ JEST NASZYM BRATEM?
Czy potrafisz go wykluczyć? Potrafisz go wykluczyć z tego powodu, że jest mniejszy od Ciebie? Czy nie jest przypadkiem tak, że wykluczając tego najmniejszego, który wykluczyć kogokolwiek JESZCZE nie potrafi, wykluczasz samego siebie, kwestionujesz swoją własną ludzką kondycję? Mówiąc, że to on nie jest człowiekiem, bo nie potrafi kupować, czy głosować, w istocie dajesz świadectwo o sobie samym, ohydnie sam siebie obnażasz, ukazując fakt, że pozwoliłeś wkroczyć komuś do danego Ci rozumu, który opanowany przez nieludzkiego wirusa, nie może być już swobodnie używany przez Ciebie, jego prawowitego właściciela. On nie przestaje być człowiekiem dlatego, że Ty tak twierdzisz, lecz to Ty umniejszasz samego siebie, w pewnym stopniu przestajesz nim być, z tego tylko powodu, że tak twierdzisz.
Ale matka przecież i jej prawa? Aha, Matka i jej prawa! Kim jest Matka i jakie są jej prawa i skąd, oraz od kogo pochodzą? Skoro jest, jak powiadasz prawo, to musi być i prawodawca. Ale najpierw pytanie kim jest Matka?
Otóż Matka jest geniuszem, geniuszem decydującym o tym, że owa grudka ziemi zmyta przez morze spada z nieba i wraca z powrotem na ziemię – jej rola przewyższa nawet wyobraźnię Poety, rozkołysany dzwon cichnie, a żałobne lęki ludzkiego internetu zamierają ustępując miejsca nadziei. Nowy człowiek, nowa grudka ziemi, od samego początku jest częścią kontynentu, czyli częścią ludzkiego „internetu”. Jak nas wszystkich tak i jego dzieli do KAŻDEGO człowieka na ziemi tylko sześć stopni oddalenia. A Matka? Matka jest tam gdzie była, zmieniła tylko swój status w ludzkim internecie ze zwykłego na uprzywilejowany, niegdyś zwany stanem błogosławionym. Stając się matką kobieta uzyskuje na pewien czas wyłączny przywilej bycia „pępkiem świata”, jedynym „next hope” dla rozwijającego się człowieka, jedynym routerem pośredniczącym pomiędzy nim a nami – dopóki ów router jest sprawny jej dziecko jest z nami, a my powinniśmy być z nim. Być z nim od początku, nie czekając na chwilę, gdy dziecko zostanie być może pielęgniarką i poprawi mi wenflon, lub zmieni pampersa.
Po co prawa Matce, temu geniuszowi tak hojnie obdarzonemu całą dostępną wielkością, wielkością wielką na wzór Routera Stwórcy, o Którym wspomniałem powyżej, i o Którym powinienem pamiętać przy każdej okazji? Prawo jest by chronić, a przed czym trzeba chronić geniusza? Przed jej dzieckiem? To ochrona Matki przed jej własnym Dzieckiem zawsze wiąże się z tym, że uprzywilejowany Geniusz musi ZRZEC się swych praw, sam siebie zdegradować, następnie chwycić sznur i rozkołysać dzwon na trwogę. Nie uczyni tego nawet żadna pozbawiona rozumu zwierzęca matka, suka czy szczurzyca. A ludzka matka? Otóż ona jest i pozostanie człowiekiem, rozumnym człowiekiem, nikt nigdy jej rozumu i odpowiedzialności za jego używanie nie zabierze. Nikt nie zabierze, ale wielu jest takich, którzy chętnie przyjmą jej rozum do prania. Pranie jest dokładne i profesjonalne – co prawda nie da się usunąć śladów identyfikacyjnych, które mogą przywrócić używalność rozumu przez właścicielkę, ale można np. przetrzymywać rozum w praniu jak najdłużej, celowo nie wyżęty, aż„do wyschnięcia” - jest cała armia funkcjonariuszek (i funkcjonariuszy) diabła, którzy z całym poświęceniem zajmują się obsługą pralni, niektórzy nawet nieświadomie.
Kim zatem jest „prawodawca praw kobiet”, o których tak dzisiaj głośno? Kto przyznał geniuszowi życia „prawo” do jego unicestwiania i wyposażył w „moralność”, które to uzasadnia i usprawiedliwia? Usprawiedliwia w imię jakiej „wyższej” wartości? Jak dziś znaleźć na ziemi kogoś kto korzysta na niszczeniu najbardziej perspektywicznych węzłów internetu, który z definicji, dla dobra człowieka, ma się samoczynnie przed tym bronić? Kto upaja się dźwiękiem rozkołysanego dzwonu?
Co na to Muszkieterowie? Nic! Śpią pijani po wielkim żarciu. Czekamy, aż otworzą oczy, a gdy już je otworzą i popatrzą to zwymiotują. Wtedy i my zobaczymy. Może?
--------
Ceterum censeo Carthaginem delendam esse
vel
Naród, który zabija własne dzieci skazany jest na zagładę
--------
Wyjaśnienie do stopki.
Od początku mojej pisaniny używam tego łacińskiego cytatu z zamierzchłych dziejów naszej cywilizacji, później dodałem adekwatne tłumaczenie (czyj oryginał i tłumaczenie łatwo sprawdzić). Teraz dodam jeszcze swoje wyjaśnienie.
Skąd tutaj Kartagina? Otóż Kartagina była ostatnim dużym organizmem państwowym z tej strony Atlantyku, który duchowych podstaw swojego istnienia upatrywał w publicznym składaniu ofiar z dzieci (aborcji jeszcze nie wynaleziono). Rzym, zanim stał się na długi czas niepokonany, widział swoje "być albo nie być" w całkowitym zniszczeniu Kartaginy, aż do gołej ziemi posypanej solą. Tak też się stało - 90% Kartagińczyków zabito, reszta "uratowała się" jako towar na targu niewolników.
Jak Ci się zdaje drogi czytelniku: jesteś Rzymianinem, czy Kartagińczykiem? A może Twoje istnienie nie potrzebuje duchowych podstaw, zaś ofiara z dzieci w aborcji jest konieczna, aby się dobrze bawić?
Inne tematy w dziale Polityka