...Srebro? Niby co miałbym z nim zrobić? Przecież dają je po przegranym meczu. Tylko złoto mi smakuje. Tylko złoto mnie interesuje...
Co Wilfredo Leon zrobił ze srebrem, którego zdecydowanie nie chciał? Ano wspaniałomyślnie oddał swojemu Bogu. Katolicy powiedzą, że tylko pokornie za nie Najwyższemu podziękował. Lub, że Sprawcy wicemistrzostwa wicemistrzostwo to tylko zadedykował. Ale i muszą przyznać, iż klaskał mu, mimo, że sam tego srebra jeszcze chwilę wcześniej nie cenił.
Bóg więc uczy pokory, ale czy taka pokora jak Leona pomaga w olimpijskim sukcesie? Czy zabawą, jaką generalnie jest sport, też rządzi zawsze któryś z niepoliczalnych bogów? Czy ciężka praca, poświęcenie, czy dobry trener są w sporcie wobec przyjęcia idei Boga cokolwiek determinujące? I tak samo poza sportem?
Rzecz jest oczywiście nadzwyczaj błaha. Paplanina Leona, czy to o swoich mistrzowskich ambicjach czy to o swoich bogach cały czas jest tylko paplaniną. Ale sport to zabawa de facto zawsze zespołowa. Nawet w sportach indywidualnych, bo każdy z rywali też jest przecież uczestnikiem zabawy.
Czy idea Boga jest więc też w jakimś sensie sportem, a owi liczni bogowie swoistymi trenerami? Wilfredo Leon przekonująco udowadnia, że chyba tak. Złota nie zdobył, ale za to zyskał tym samym nowego fana. I nie mnie dziękuj Wilfredo, wiesz przecież komu zawdzięczasz tę religijną diagnozę.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo