neosofista neosofista
1750
BLOG

Socjalizm, czyli (tylko) 3 rodzaje socjalistów

neosofista neosofista Polityka Obserwuj notkę 0

Socjalizm

Czyli (tylko) trzy rodzaje socjalistów

 

 

Piekłoszczyk Karolek Marks swój „smrodliwy pierd historii” nazwał przewrotnie per „Kapitał”. Wtórując mu, dla odmiany, nazwę swój kwiecisty powiew gorącej wolności per „Socjalizm”…

 

Radosław Herka

 

 

Nie ma jednego typu socjalisty. Tym samym, (być może?), nie ma jednego rodzaju socjalizmu. Myślałem o tym i doszedłem do wniosku, że na świecie występują trzy i dokładnie tylko trzy (idealne, czyli „czyste”) typy socjalistów. Jesteście zdziwieni? Sądzicie, że jest ich więcej albo mniej? Skąd akurat te trzy i dlaczego tylko trzy? Macie wątpliwości, dlaczego np. nie dziewięć albo sześć? A może tylko jeden? Chcecie może wiedzieć, jak się nazywają, skąd się biorą i czym od siebie się różnią socjaliści? Spokojnie! Za chwilę wszystko wyjaśnię…

 

Na wstępie jeszcze, rzetelność badawcza wymaga podania definicji, kim, (a może czym), jest socjalista? Samo przez się; jest to ktoś, kto głosi lub wyznaje poglądy socjalistyczne. A czym jest socjalizm, tego chyba już, zgodnie z zasadą, „jasne nie podlega tłumaczeniu”, nie trzeba nikomu tak dokładnie wyjaśniać? Każdy z nas, mniej więcej, intuicyjnie, wie przecież, o co chodzi? W skrócie więc tylko; (później i tak się wszystko wyjaśni); w kilku hasłach;

 

„Odebrać bogatym i dać biednym”, „wysokie podatki”, (zwłaszcza „dla najbogatszych”), „podatek dochodowy” i „progresja podatkowa”, „przewaga państwa nad sektorem prywatnym”, regulacja i wkraczanie państwa w relacje międzyludzkie, zwłaszcza stosunku pracy, (ale już nie tylko i nie przede wszystkim - coraz więcej dziedzin życia społecznego a nawet rodzinnego ulega socjalistycznej manierze regulacji), - to wszystko i jeszcze dużo, dużo więcej a wszystko w imię (rzekomej) „sprawiedliwości społecznej” i empatii – pochylania się nad losem biednych i cierpiących, (już nawet nie tylko ludzi, ale nawet zwierząt – patrz „zieloni”). To wszystko to, w skrócie, socjalizm. Ale skąd się biorą socjaliści?

 

„Byt określa świadomość” – jak słusznie zauważył Klasyk i jak głosiły za nim wszystkie podręczniki marksizmu w czasach słusznie minionych (?). Ale czym jest świadomość? Tę, w naukach społecznych, bada się za pomocą postaw, jakie przyjmują ludzie. Postawy, w skrócie, składają się z trzech elementów: ludzkiej wiedzy, emocji oraz zachowań podjętych pod wpływem dwóch poprzednich (przede wszystkim zaś emocji – w 80% przypadków). Byt zaś, to dla odmiany, (mimo lewackiego zapytania „być, czy mieć?”), kryterium w miarę obiektywne. To „kasiorka”, którą mamy i dobra, które możemy za nią nabyć.

 

W tym miejscu trzeba jeszcze wspomnieć o czymś takim, jak „piramida potrzeb Maslowa”. Co to takiego? To teoria, wedle której ludzie mają określoną hierarchię potrzeb, podzieloną od najbardziej podstawowych, do najbardziej wyszukanych. Możliwość (i chęć) do ich zaspokajania pojawia się w miarę zaspokajania kolejnych potrzeb, począwszy od najbardziej podstawowych; - potrzeb fizjologicznych, (np. zaspokojenie głodu), bezpieczeństwa, (np. dachu nad głową i miejsca do spania), po najbardziej wyszukane, związane z „samorealizacją jednostki” – cokolwiek ma to znaczyć (w tej chwili)…

 

Wróćmy zatem do bytu i stwierdzenia Karolka Marksa, że „byt określa świadomość”. W domyśle autorowi chodziło o to, że bieda rodzi socjalizm i socjalistów. Że bogaci biednych nie zrozumieją, tak, jak syty głodnego nigdy nie zrozumie. Dlatego właśnie bieda rodzi socjalizm. To tak w skrócie i uproszczeniu, aby każdy zrozumiał, na czym zasadza się istota stwierdzenia Marksa. Stwierdzenia, któremu nota bene przeczył sobą sam Marks a już na pewno jego patron, Fredzio Engels – fabrykant, bogacz i (dosłownie) wyzyskiwacz pracujących u niego robotników. Ale o tym później…

 

Zatem, pierwszym typem socjalistów, zgodnie z tym, co stwierdził Karolek, są niewątpliwie biedacy, którzy żyjąc w biedzie, oglądają się na bogaczy i zazdroszczą im ich pozycji społecznej, majętności i tego, co nabywają w zamian za posiadane pieniądze. Tego, jak żyją. I którzy patrząc nań i na siebie, uważają to za głęboko niesprawiedliwe, że tamci mają wszystko a oni nic. Że na dodatek im przyszło pracować i walczyć o byt a im nie. Wszyscy przecież mamy takie same żołądki! Czyż nie? Którzy po pierwsze, sami chcieliby tak żyć, jak żyją bogaci (zazdrość) a skoro nie mogą, to po drugie, aby chociaż tamci nie mieli „tak dobrze” (zawiść). Aby, „najlepiej”, odebrać bogaczom (część lub całość majątków) i rozdać im – biednym. Likwidując w ten sposób rzekomą lub faktyczną (nie rozstrzygajmy tego) niesprawiedliwość a przynajmniej „nierówność społeczną” (patrz równość żołądków).

 

To mniej więcej istota i geneza socjalizmu i jego programu. Oczywiście bieda, to pojęcie względne. Inaczej trzeba patrzeć na nią w kategoriach XIXwiecznych, inaczej współcześnie. Ale chodzi o zasadę i tak się właśnie rodził i na tym żerował (i nadal żeruje) bolszewizm. Takimi byli (i są nadal) szeregowi bolszewicy – podatna gleba, na którą padło ziarno rewolucyjnej zarazy. Ale w tym wszystkim ważniejsze od określenia gleby, jest być może określenie, kto był (a może nadal jest?) siewcą? Kto szczuł biedaków przeciwko bogatym, rozbudzając ich polityczne ambicje i wskazując prostą receptę na „sprawiedliwość społeczną” – redystrybucję. W jakim celu to robił? Z tym bywało różnie… Czasami przekwalifikowani na propagandystów „glebiarze”, zarekrutowani pośród pierwszej grupy socjalistów czynili agitkę, ale dotyczyło to raczej najniższego szczebla hierarchii bolszewickich włodarzy a częściej nawet tego nie, ale zwykłych pożytecznych idiotów, powtarzających niczym mantrę hasła socjalizmu (patrz pow.). 

 

Jest też (niestety?) druga grupa socjalistów, która różni się od pierwszej, niczym „baza” od „nadbudowy”. Jak w życiu, „świnie ciągną do koryta” a w życiu nie ma przecież nic bardziej smakowitego od władzy. Kto raz jej zasmakował, w jakimkolwiek wymiarze i postaci, nad kimkolwiek/czymkolwiek, ten wie o czym piszę i się ze mną zgodzi! W socjalizmie, jak w żadnym innym ustroju, władza nabiera wręcz mistycznego charakteru a jej zakres jest wręcz nieposkromiony i nie da się porównać z żadną inną formą rządów i reżymu gospodarczego na Ziemi. Bo przecież tam, gdzie odbierają bogatym, aby później rozdawać „sprawiedliwie” (acz niekoniecznie „po równo” – patrz niżej) biednym, muszą przecież być ci, co wszystko podzielą! Wszystkiego dopilnują i o wszystko zadbają! Tu właśnie rodzi się władza tak straszliwa i omnipotentna, której dotychczas Ziemia nie znała w historii…

 

I choć socjalizm ma być tylko formą przejściową – do komunizmu, (taki jest doktrynalny cel), czyli pewnej, dość naiwnej formy „Raju na Ziemi”, (bluźniercze; „budujmy Raj dzisiaj, tu i teraz – na Ziemi”), w którym wszelka władza (i własność prywatna) zaniknie, - niczym u ludów pierwotnych (patrz buszmeni), patrząc na historię można stwierdzić, że właśnie to – owa władza, jest treścią i sensem systemu, który go spajał i umacniał przez ponad pół wieku! Nie mogło być inaczej, albowiem tam, gdzie są rządzeni, muszą być też rządzący – i vice versa! To odwieczna prazasada świata. Tak jest on już zorganizowany i ku temu dąży każda większa ludzka społeczność – do organizacji, hierarchizacji, etc. Nie zgadzacie się? To prawda!

 

Wystarczy ludzi pozostawić samym sobie, np. na bezludnej wyspie, a prędzej czy później, niezależnie, zbudują „polis”. Jak bowiem stwierdził to już Arystoteles, „Ludzie są stworzeni do życia w Państwie. Poza Państwem żyć mogą jedynie bogowie, lub bestie”. Jeśli więc jednostka, żyjąc w osamotnieniu, nie zdziczeje lub świętym mężem hinduizmu / buddyzmu nie zostanie, stworzy z innymi ludźmi wspólnotę. Mała, licząca niewielu ludzi wspólnota, może mieć płaską strukturę i brak wyraźnej hierarchii władzy, (niczym w komunizmie lub u ludów pierwotnych o charakterze wędrownym - buszmenów), ale im liczniejsza grupa i im bardziej osiadły tryb życia, tym wyraźniej uwidacznia się jej lider i struktura władzy! Tak po prostu jest i być musi – to ludzka natura, której nie sposób zanegować. I stąd rodzi się władza!

 

Inna zasada, sformułowana w XIX wieku, głosi, że każda władza deprawuje a władza absolutna, deprawuje absolutnie. I tylko jej autor, brytyjski myśliciel, polityk, arystokrata i konserwatysta, mylił się i nie przewidział, że to dot. może ustrojów innych, niźli monarchia i samodzierżawie. Nigdy w historii Ziemi żaden despota nie miał tyle władzy nad ludźmi, jak ustroje socjalistyczne miały (i mają nadal! Nie tylko w Korei N czy na Kubie) nad swoimi „obywatelami” (obywatel? A zatem i „demokracja”! - „Rządy ludzi, nad ludźmi i dla ludzi!”!, - choćby tylko była „ludowa” i tylko z nazwy a nie jak w USA, vide cytat.). Bo skoro, jak głosił socjalizm, sprawiedliwym społecznie jest „każdemu (dać) podług (jego) potrzeb a każdy (niech świadczy) wedle (własnych) możliwości”, istnieć musi też ktoś, kto świadomie określi nie tylko swoje i nie przede wszystkim swoje, potrzeby, ale także możliwości a co więcej, wyegzekwuje ich świadczenie. Każdy bowiem, swoje potrzeby widząc większymi a cudze mniej istotnymi – zupełnie odwrotnie jak możliwości, - pozostawiony samemu sobie, bez nadzorcy, „zabije” taki, pozbawiony przymusu, system sprawiedliwości społecznej. Ludzie przecież, choć w swej masie głupcy, indywidualnie to nie są idioci!

 

Tymi właśnie, „świnkami” przy „korytku” władzy jest druga grupa socjalistów. Są oni strażnikami rewolucji. Ludźmi, którzy dbają, aby ten system powszechnej sprawiedliwości trwał, określając ludzkie potrzeby i możliwości. Jako ludzie sprawujący władzę, oczywiście czerpią zeń określone profity. Im jedynym wolno wobec siebie określać inne standardy potrzeb, inaczej też wyceniając swoje możliwości. „Ześwinić się” może i chce każdy socjalista - wystarczy, że zyska choćby odrobinę władzy. I nie tylko oni – nie trzeba wcale wierzyć w hasła socjalne, aby zostać świnią. Wystarczy, że dostrzeże się, jak władza żyje i zapragnie żyć tak samo. Czyli zmotywuje ich do tego zawiść i zazdrość – patrz, co pisałem o przyczynach bolszewizmu i pochodzeniu socjalistów zrodzonych z biedy. Ot, historia zatoczyła koło a jak mawiał sam Marks, że „historia, choć lubi się powtarzać, za drugim razem na ogół jako farsa”…

 

Taki właśnie był ZSRR – „ojczyzna światowego proletariatu”. Jak u Orwella, świnie przejęły władzę w „Folwarku zwierzęcym” i ustanowiły swoje porządki. Jak głosi przysłowie: „W królestwie ślepych, jednooki jest królem”. W kraju, którego obywatele „mają po równo, jedno wielkie, wspólne g…”, (a do tego zawsze prowadzi socjalizm – w niektórych krajach jedynie szybciej od innych się to unaocznia, - do podziału biedy, zwłaszcza, gdy podzieli się już dobra), unaoczniają się społeczne różnice między rządzonymi a rządzącymi. Na tym tle objawia się też cała istota systemu budowania Raju na Ziemi. Ci, co posiadają cokolwiek, co ich wyróżnia na tle pozostałych, są w Raju i stają się obiektem zawiści i zazdrości, tych, co na Ziemi (patrz, co napisałem o „glebie”, na którą padło „zatrute ziarno”). Ale klasa posiadaczy uległa zastąpieniu. Dawnych posiadaczy po prostu zabito, zaczynając od najbogatszych a kończąc na „kułakach” – ludziach najzwyczajniej biednych, którzy jednak cokolwiek jeszcze mieli. Nowymi włościanami stali się ci, co posiedli władzę. Władza ta zaś jest totalna – przekracza granicę życia i śmierci jednostek, dotykając poszczególnych „klas społecznych” a wreszcie całego społeczeństwa i innych narodów (rewolucja światowa).

 

Właśnie! Powiecie, może, że to już historia? „Ale to już było! I nie wróci więcej!” – jak głosi tekst piosenki. Że ZSRR już nie ma. Że dziś tak może jeszcze jest, ale w Korei Północnej albo na Kubie, ale nie w „cywilizowanym świecie”. O ile w ogóle tak powiecie? Bo może sądzicie, że naprawdę było inaczej. Może przesadzam Waszym zdaniem, zwłaszcza z tymi odzwierzęcymi porównaniami? Koloryzuję? Że wciąż powtarzam się, nie uzasadniając należycie swoich tez (gdzie dowody?). Że nawet jeśli je przedstawię, powiecie, że zwracam uwagę na szczegóły a nie patrzę na pełnię obrazu. Że tendencyjnie wybieram selektywnie niewygodne fakty (socjalizm tak, wypaczeniom nie!). Że istota i cel socjalizmu są inne, szczytne – empatyczne. Dla dobra ludzi! Tak zwłaszcza mogą i powinni myśleć ci, którzy nie znają, bo np. nie lubią historii lub ich jej nie nauczono, czyli na zachodzie całe pokolenia ludzi. Którzy nie wiedzą co to GUŁAG i ile milionów istnień pochłonęły Sowiety. Ci ludzie żyją w błogiej nieświadomości…

 

No dobrze. Skończmy z historią i przejdźmy zatem do współczesności. Zostawmy, przynajmniej na chwilę, „bolszewickie ziemniory” (gleba = ziemia = ziemniaki = ziemniory) oraz „bolszewickie świnie”. Pamiętając jednocześnie nauki piekłoszczyka Marksa, że historia powtarza się jako farsa, oraz, że byt (patrz piramida potrzeb Maslowa) określa świadomość (patrz postawy), zadajmy pytanie, jakim zatem jest trzeci, jakże współczesny (choć w przeszłości również występował) typ socjalisty? Skąd się wziął i co go określa? Jaką ma świadomość oraz potrzeby?

 

Aby się tego dowiedzieć, zróbmy teraz, przy Waszej wydatnej pomocy, mały test. Weźcie kartkę i długopis i wymieńcie dziesięć najważniejszych dla Was w życiu kwestii. Tych, które cenicie. Nie musicie ich segregować od najważniejszej, do najmniej ważnej, – bo nie o to tu chodzi. Nawet pozycja 10 jest dla Was najważniejsza w życiu. Kwestie mniej ważne lub nie ważne w ogóle, których w żaden sposób nie cenicie, nie znajdują się na tej liście – możecie je wypisać na innej kartce. Mnie chodzi o to, abyście ją zrobili z najszczerszym sumieniem – fair wobec samych siebie. Już? Gotowe? Nie czytajcie dalej, dopóki nie skończycie! Gotowe? Na pewno?! Świetnie – za chwilę jeszcze do niej wrócimy!

 

„Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz” – napisał przed wiekami poeta. To odwieczna prawda, która mówi, że nie znamy wartości i nie cenimy rzeczy oczywistych, dla nas dostępnych, dopóki ich nie utracimy. Dopóki nie będziemy zmuszeni radzić sobie bez nich. Ta prawda nie dotyczy tylko zdrowia! Ciekaw jestem, ilu z Was w ww. dekalogu nie ujęło w ogóle pieniędzy?! „Pieniądze? Nie, a fuj! To w złym tonie. Pieniądze nie są najważniejsze w życiu”! – tak może powiedzieć i mówi ktoś, kto je zawsze miał, od dziecka (np. rodzice zarabiali i zapewnili start w życiu) i który nigdy nie odczuł ich braku. Nie piszę, że mają być na pierwszym miejscy, przed zdrowiem, rodziną i bliskimi, ale aby ich w ogóle zabrakło na liście 10 najważniejszych w Waszym życiu?! To fenomenalne! Nie sądzicie?!

 

A jednak są ludzie, którzy tak zrobili – nie wymienili pieniędzy w swoim dekalogu najważniejszych w życiu. Są to albo hipokryci, którzy nie chcą zostać posądzeni (nawet przed samym sobą – swoim sumieniem. To przecież dyskretna lista – dla nich samych), o bycie tak małostkowymi. Albo (w sumie to lub – to alternatywa łączna i możliwe są oba warianty) to ignoranci, którzy autentycznie wykreślili ze swojej listy pieniądze, nie bacząc na nie w ogóle. Pomijając je i ich znaczenie. Być może nawet wymieniliby je na innej liście – kwestii nieistotnych w ich życiu. I ta właśnie grupa wymaga naszej pogłębionej uwagi…

 

Co to są za ludzie, już napisałem – oni mają i zawsze mieli pieniądze. Może nie miliony, ale na piramidzie potrzeb Maslowa zawsze mieli zaspokojone (i to relatywnie – wobec innych ludzi, - na wysokim poziomie) potrzeby niższego rzędu: fizjologiczne oraz bezpieczeństwa. To co najmniej klasa średnia. Start w dorosłe życie mieli zapewniony. Wyrastali (we względnym) dobrobycie i dziś, nawet, jeśli muszą pracować, zarabiają dość na swoje utrzymanie i rozrywki. To wystarczy, aby nie cenić (przesadnie) pieniędzy. Dodajmy do tego staranne wychowanie i wpajane im przez społeczeństwo przeświadczenie, że pieniądze to nie wszystko i odrobinę ludzkiej empatii wobec bliźnich, który chce, aby państwo „pomagało” różnym grupom, nie tylko ludzi nota bene, a wyjdzie nam współczesny zwolennik modelu socjalnego państwa – nowy socjalista.

 

Dlaczego tak się dzieje? Zgodnie z teoria Maslowa, potrzeby niższego rzędu są na ogół biologiczne i bardzo osobiste – dot. człowieka, jako jednostki w bardzo fundamentalnym znaczeniu. Ich zaspokojenie wynika z natury. Bez ich zaspokojenia niemożliwy jest rozwój potrzeb wyższego rzędu a te związane są z samorealizacją jednostki i często skierowane są do ogółu – nie tylko ludzi (dobro człowieka), ale także całej natury (ekologia itp.). Samo w sobie to nie jest niczym złym, ale… jak w życiu, niektórym od nadmiaru dobra przewraca się w d… a zatem i w głowach. Ludzie, którzy nigdy nie żyli w biedzie – nie zaznali braku pieniędzy (nie na poziomie takim, że brak im na wydumaną konsumpcję – kolejnego mercedesa itp., ale w fundamentalnym znaczeniu, zaspokojenia potrzeb biologicznych, np. nie brakło im kiedyś na jedzenie lub mieszkanie), są obarczeni pewną ciężką skazą w życiu. Ci są najgorsi!

 

Bieda wychowuje, - mówiono kiedyś, przed wiekami a mówili to „złowrodzy” kapitaliści. Człowiek biedny często, choć nie zawsze, wychodził z biedy i stawał się bogaczem a przynajmniej zamożnych człowiekiem. Motywowała go do tego naturalna ludzka zawiść i zazdrość, ale także pewnego rodzaju etyka oraz moralność, (na ogół protestancka, choć niekoniecznie, także katolicka), które stymulowały go do pracy. To, plus możliwości, które rodził odpowiedni, wolnościowy ustrój, (jeśli takiego nie miał tam, gdzie się urodził, to uciekał wraz z dobytkiem i rodziną doń – o ile te go nie trzymały), dawały nadzieję na lepszą przyszłość i dorobienie się. Niektóre jednostki korzystały zeń. Niektóre nie. Ale ważne było, aby taką szansę miały. Kiedy odnosiły sukces, zasilali i współtworzyli nową grupę właścicieli / posiadaczy. To pokolenie było zdrowe. Miało odpowiednie postawy (świadomość) i doświadczenia. Byli syci, ale kiedyś byli też głodni – a zatem nieprawdą wobec nich było owo powiedzenie o braku zrozumienia.

 

Jest to też sprzeczne z przytoczonym pow. stwierdzeniem Karolka Marksa, że „byt określa świadomość” w jego pierwotnym rozumieniu. Bieda nie zawsze rodziła socjalistów! Nie, kiedy w tle biedakom, miast propagandowych szczekaczek, próbujących „uświadomić” masy o ich „klasowym interesie”, przygrywały chóry kościelne a cele wytyczała moralność i etyka chrześcijańska (wrogowie socjalistów, których zwalczali na każdym kroku). A tak było wtedy, kiedy ludzkie masy spotykały się w swej kupie jedynie na targu lub w kościele a nie w „dużym zakładzie pracy” – dopiero ich powstanie umożliwiło agitację (celem socjalistów zawsze była kolektywizacja). Wtedy, biedak chcący przestać być biednym, miast rabować bogatych, usiłował (o ile system nie był zamknięty i w granicach tego systemu), się wzbogacić swoją pracą. Kapitalizm pochodzi nie od kapitału, ale od włoskiego Capito lub łacińskiego Capita, czyli głowa!

 

Niestety, jak napisałem, od nadmiaru dobrobytu niektórym przewraca się w głowach. Kiedy dobrobyt na dodatek staje się powszechnym dobrem i brak przy tym jest odpowiedniego oparcia w etyce i moralności, (chrześcijańskiej), do głosu dochodzi hołota – trzeci rodzaj socjalistów, zrodzonych nie z ubóstwa, ani z potrzeby i chęci sprawowania władzy, ale z dobrobytu połączonego z brakiem odczucia biedy a jednocześnie nabytą „społeczną wrażliwością”, która nie raz każe odczuwać im wewnętrzny wstyd za fakt, że „posiadają” (nie zawsze i nie każdy go odczuwa, ale jest on faktem w znaczącej części przypadków). Ludzie ci chcą dobra i wydaje im się, że dobrze postępują. Przyswoili odpowiednie hasła (patrz początek artykułu), mają też swą naturalną wrażliwość, która mogła się rozwinąć dzięki dobrobytowi (piramida potrzeb) i czują się „społecznie odpowiedzialni” za los – czy to ludzi, czy zwierząt, czy też szerzej, planety.

 

W zasadzie nie wiem, jak nazwać takich ludzi. Na usta ciśnie mi się jeden wyraz – „gnojki”. Choć to obraźliwe, chyba najbardziej celne określenie. Wiem, że wielu się obrazi. Sam znam kilku i mam wśród gnojków, jeśli nie przyjaciół, to przynajmniej kolegów. Niektórych nawet lubię, co nie zaprzecza jednak temu, co napisałem o ich konstrukcji. Są to gnojki, które nie dorosły do bycia ludźmi. Brak im doświadczenia oraz odpowiedniej etyki. Brak im też perspektywy - zdolności do przewidzenia konsekwencji różnych działań (wynikanie logiczne: przyczyna-skutek). To na ogół nie ich wina – rodziców się nie wybiera, a prawie każdy rodzic chce dla swojego potomstwa jak najlepiej - co nie zmienia postaci rzeczy. Gnojki, to najczęściej, "pożyteczni idioci". Może wręcz lemingi, jak od niedawna zaczęliśmy ich nazywać. Powiedziałbym, że są to nieszkodliwe głupki, ale niestety tak nie jest. Na skutek tego, co pow. napisałem, dorastające i już formalnie dorosłe gnojki zaczynają szkodzić (demokracja i prawa polityczne).

 

Reasumując już, nie ma jednego typu socjalisty. Ja ich naliczyłem trzy, które nazwałem pieszczotliwie: 1) ziemniorami, 2) knurami 3) gnojkami vel chłystkami. Nie ma też jednego rodzaju socjalizmu – są dwie jego odmiany. Jeden zrodzony z ubóstwa i najniższych ludzkich instynktów, dla którego bieda i biedni są pożywką. Nazwijmy go pierwotnym, bo i historycznie wcześniejszy a i na niższych instynktach osadzony. Drugi, zrodzony z bogactwa i wyższych uczuć ludzkich, jak empatia i potrzeba dobra. Ten nazwijmy wtórnym. Oba niestety równie szkodliwe i niesprawiedliwe bo odrealnione. W obu istnieją wszystkie trzy typy socjalistów, które różnie się rozkładają. Oba, w ostatecznym rozrachunku prowadzą do tego samego, choć ten rytu radzieckiego, obnażył to najdotkliwiej. Co więcej, jak napisałem, są to typy idealne a zatem wzorcowe. W naturze występują na ogół w „zabrudzonej postaci” – nieznacznie zniekształcone wobec ideału. To samo tyczy się ludzi. Zdarzają się jednostki obdarzone cechami wszystkich rodzajów w różnym stopniu rozłożenia cech i pochodzenia. Co więcej, każdy z nas, choć niekoniecznie socjalista, ma w sobie cechy do pewnego stopnia każdego z ww. typów. To, co jednak odróżnia normalnych ludzi od socjalisty, to trzecia składowa postaw – zachowania. Nie każdy z nas wciela w życie hasła pow. opisane, zmuszając do tego innych choćby poprzez głosowanie i aktywność polityczną.

 

Co to oznacza? Że dopóki nasz wewnętrzny ziemnior i knur w nas nie będzie działał ekstrawertycznie – na zewnątrz a introwertycznie skłoni nas do podjęcia wewnętrznej pracy, aby się wzbogacić i objąć władzę „uczciwie”, dopóty nie będziemy socjalistami. Dopóki nasz wewnętrzny gnojek będzie skłaniał nas do tego, abyśmy pomagali bliźnim we własnym zakresie – jako jednostki a nie ekstrapolowali tego na cały system społeczny, dopóty nasz socjalistyczny potencjał gnojka będzie uśpiony a nasz szkodliwy wpływ na społeczeństwo, ograniczony. Tu najlepszym przykładem są a przynajmniej byli, ci kapitaliści, co wyrośli (z autentycznej) biedy. Oni, będąc sytymi, pamiętali głód i swoją drogę do sytości. One ich ukształtowały i cenili je sobie. To doświadczenie miało wpływ na ich stosunek do biedy oraz pracy. Kształtowało pośrednio cały system polityczny. Jeśli byli mądrzy, wychowywali w tym duchu kolejne pokolenia. Niestety, w pewnym momencie pamięć o tym się zaciera a kolejne pokolenia, w duchu młodzieńczego buntu, negują dotychczasowe porządki. Tak właśnie było z pokoleniem 68 na zachodzie. Ono przyniosło pierwszy wielki socjalistyczny przełom. Upadek wartości, negacja kultury (kontrkultura). Do czego to doprowadzi? Prędzej, czy później, do upadku cywilizacji jaką znamy. Ale natura nie znosi próźni. W jej miejsce przyjdzie inna, mniej zdegenrowana...

 

Po prawdzie, to przyczyniła się do tego stanu rzeczy socjalistyczna agitacja tamtych czasów, jaką rozsiewali komuniści (patrz knury) zza rzelaznej kurtyny, w nadzieji, że będą ową silniejszą cywilizacją, która nastanie. Gdyby nie ona plus powszechność praw politycznych, zapewne sytuacja potoczyłaby się inaczej. Na szczęście ZSRR upadł, nim upadły państwa demokracji liberalnej. Zabrakło więc koordynującej siły (patrz "Montaż" Vladimira Volkoffa), która by wszystkim kierowała. Niestety siła inercji i tak zrobi swoje. Do czego to doprowadzi? Sam jestem ciekaw i patrzę z niepokojem. Wiem, jak trudno będzie zmienić siadomość społeczną nawet w kraju takim, jak Polska, który doświadczył przez pół wieku "dobrodziejstw socjalizmu". Niestety, socjalizm dewastuje a najgłebiej pustoszy ludzkie umysły. Nie bójcie się jednak - o ile Islam nas nie podbije, nie będzie tak strasznie. Nad wszystkim zawsze, prędzej, czy później, zapanują knury. I będzie jak zawsze - tylko że inaczej. Historia powtórzy się raz jeszcze, - ponownie jako farsa. Chcecie socjalizmu? Będziecie go mieli! A gnojki i ziemniory? Cóż, rewolucja zawsze zjada swoje dzieci...

 

Radosław Herka

 

 

PS.

 

Tym, którzy myśleli, że przesadziłem z ZSRR. Że nie oddałem sedna systemu. Że nie było tak źle itp. Trudno mi oddać w tak krótkim tekście i bez powoływania się na straszliwe fakty, czym stał się i nadal jest socjalizm. Ponieważ brak mi talentu do tego a także własnych doświadczeń, powołam się na kogoś, kto tego doświadczył, gdyż wyrósł z tego systemu – na Wiktora Suworowa a któremu Bozia także talentu nie poskromiła (wbrew jego fałszywie skromnym twierdzeniom). To on chyba najlepiej oddał istotę i sens socjalizmu w swoich książkach. Przeczytajcie przede wszystkim ten króciutki fragment „Akwarium” autorstwa ww. będący relacją ze spotkania Autora z tow. Kirem Gawryłowiczem, który z ramienia KC KPZR przyjmował go w szeregi Głównego Zarządu Wywiadu (wojskowego) ZSRR, czyli GRU:

 

 

Kir: Wiecie, Wiktorze Andriejewiczu, w GRU i w KGB bar­dzo rzadko zdarzają się ludzie, którzy uciekają na Zachód. - Skinąłem głową. - Wszyscy są bardzo nieszczęśliwi. To nie frazes. 65% uciekinierów wraca ze skruchą. Rozstrzeliwujemy ich. Wiedzą o tym, i mimo wszystko wracają. Ci, którzy do­browolnie nie wracają do Związku Radzieckiego, najczę­ściej popełniają samobójstwo, spijają się, lądują na sa­mym dnie. Dlaczego?

 

Wiktor: Zdradzili swoją socjalistyczną ojczyznę. Gryzie ich sumienie. Utracili przyjaciół, rodziny, swój język...

 

Kir: Nie to jest najważniejsze, Wiktorze Andriejewiczu. Są poważniejsze przyczyny. Tutaj, w Związku Radzieckim, każdy z nas należy do najwyższej klasy. Każdy oficer GRU jest nadczłowiekiem w stosunku do wszystkich pozosta­łych. Dopóki pozostajesz w naszym systemie, posiadasz kolosalne przywileje. Kiedy jest się młodym i zdrowym, ma się władzę, nie pamięta się o takich sprawach. Docenia się je dopiero wtedy, gdy to wszystko bezpowrotnie znika. Niektórzy z naszych uciekają na Zachód w pościgu za wspaniałym samochodem, willą z basenem, pieniędzmi. Ale kiedy zdrajca ma już Mercedesa i własny basen, wtedy nagle spostrzega, że jest jednym z wielu, że wszyscy wo­koło mają porządne wozy i baseny. Nagle zaczyna czuć się jak mrówka w mrowisku. Raptownie traci poczucie wyż­szości nad otoczeniem. Nawet jeżeli wrogi wywiad zaanga­żuje naszego zdrajcę, to i tak nie odnajdzie on utraconego poczucia wyższości, bowiem na Zachodzie służba w wy­wiadzie nie jest wcale traktowana jako najwyższy honor i powód do dumy. Urzędnik, pluskiewka i tyle.

 

Wiktor: Nigdy o tym nie myślałem...

 

Kir: Myśl o tym. Myśl zawsze. Bogactwo, rzecz względ­na. Jeżeli śmigasz Ładą po Moskwie, ładne dziew­czyny odwracają się za tobą. Jeżeli suniesz po Paryżu wielkim Citroenem, nikt cię nawet nie zauważy. Lejtnant na Dalekim Wschodzie to cesarz i bóg w jednej osobie, władca życia. Pułkownik w Moskwie to pionek; dookoła są tysiące pułkowników. Zdradzisz, stracisz wszystko. Wtedy dopiero przypomnisz sobie, że kiedyś należałeś do potężnej organizacji, byłeś zupełnie nie­zwykłym człowiekiem, wyniesionym ponad miliony in­nych. Zdradzisz, poczujesz się szarakiem, niedostrze­galną marnotą, taką, jak wszystko wokoło. Kapitalizm daje pieniądze, ale nie daje władzy i honorów. Są też wśród nas chytre gagatki: nie uciekają na Zachód, lecz zostają i po kryjomu sprzedają nasze sekrety. Mają pie­niądze kapitalizmu i korzystają z pozycji nadczłowieka, jaką im daje socjalizm. Ale takich bardzo prędko odnaj­dujemy i likwidujemy.”

 

To nie wszystko! Jest jeszcze jeden fragment a w zasadzie całe dwa rozdziały książki „Żołnierze wolności” jego autorstwa, traktujące o czasach, zanim kadet Suworow dostąpił zaszczytu rozmowy z tow. Kirem Gawryłowiczem, a które pragnę przywołać i polecić Państwa uwadze;

 

Rozdział II DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM

 

Kijowski areszt garnizonowy, 29 marca 1966 roku

 

Spośród miliardów ludzi zamieszkujących naszą grzesz­ną planetę należę do tych nielicznych, którzy posmako­wali prawdziwego komunizmu i, Bogu dzięki, uszli stamtąd z życiem. A było to tak.

 

Podczas porannego rozdziału zadań dla aresztantów, kapral Aleksiejew ogłosił, dźgając nas palcem w wyś­wiechtane bluzy, następujący komunikat:

- Ty, ty, ty i ty: obiekt numer osiem.

To oznaczało zakłady remontowo-naprawcze czołgów: ładowanie zużytych gąsienic. Praca śmiertelnie wyczer­pująca, normy absolutnie nieosiągalne.

- Ty, ty i tamtych dziesięciu: obiekt numer dwadzie­ścia siedem.

Oznaczało to stację kolejową: rozładunek amunicji, czyli jeszcze gorzej.

Strażnicy natychmiast zabierali swoich aresztantów i pakowali na ciężarówki.

- Ty, ty, ty i tamten: obiekt sto dziesięć.

To było najgorsze. Zakłady petrochemiczne. Czyszcze­nie wnętrza olbrzymich zbiorników. Człowiek tak przy tym przesiąkał smrodem benzyny, parafiny i innych cuchną­cych substancji, że nie można było później jeść ani spać. Żadnych specjalnych kombinezonów nie wydawano, a i kąpiel na odwachu nie jest przewidziana. Ale wygląda na to, że tym razem uda się uniknąć obiektu nr 110.

Kapral jest coraz bliżej. Co nam przypadnie?

- Ty, ty i tamtych trzech: obiekt dwanaście. Co to może być?

Strażnik odprowadził nas na bok, spisał nazwiska i dał tradycyjne dziesięć sekund na zapakowanie się do samochodu. Leciutko i zwinnie jak charty wskoczyliśmy pod brezentowy dach nowiutkiego gazika. Póki strażnik wypełniał cyrograf na nasze dusze, szturchnąłem łok­ciem cherlawego kadeta z emblematami wojsk artyleryj­skich. Wszystko wskazywało na to, że jest z nas najbar­dziej doświadczony. Gdy tylko usłyszał numer dwana­ście, wyraźnie zmarkotniał.

- Gdzie to?

- W komunizmie, u samej Sałtyczychy* - wyszeptał, dorzucając szpetne, acz finezyjne przekleństwo.

Ja także zakląłem, bo każdy przecież wie, że nie ma na świecie nic gorszego niż komunizm. Wiele już słysza­łem na temat komunizmu i Sałtyczychy - nie wiedzia­łem tylko, że nazywa się to „obiekt nr 12".

Nasz strażnik podparł się automatem i wskoczył przez burtę. Silnik prychnął parę razy, z trudem zaskoczył, po czym gazik potoczył się po gładkim, przedrewolucyjnym bruku wprost ku świetlanej przyszłości.

 

Komunizm leży na północno-zachodnich peryferiach prastarej słowiańskiej metropolii, matki rosyjskich miast - tysiącletniego Kijowa.Mimo że zajmuje spory kawał ukraińskiej ziemi, nie jest możliwe, aby osoba nieupoważniona mogła choć z dala rzucić nań okiem, ani na otaczający go cztero-metrowy betonowy mur. Komunizm pozostaje ukryty w głuchym lesie sosnowym, ze wszystkich stron otacza­ją go wojskowe obiekty: bazy, arsenały, magazyny. Kto zatem chciałby raz zerknąć na budowle komunizmu, musiałby najpierw dostać się do bazy wojskowej, strze­żonej, przez uzbrojonych wartowników i złe psy łańcu­chowe.Nasz gazik tymczasem mknął szosą w kierunku na Brześć Litewski i, minąwszy kilka ostatnich domów, zanurkował zwinnie w niepozorny przesmyk między dwoma zielonymi płotami, z tablicą: WJAZD WZBRO­NIONY. Po jakichś pięciu minutach, gazik zatrzymał się przed drewnianą, nie malowaną bramą, która w ni­czym nie przypominała wrót jasnego, świetlanego jutra. Brama rozwarła się i, wpuściwszy nas do środka, na­tychmiast zatrzasnęła się z powrotem. Byliśmy w pu­łapce. Po obu stronach mury wysokie na jakieś pięć metrów, za plecami drewniana lecz niewątpliwie solid­na brama, a przed nami stalowa, niewątpliwie jeszcze solidniejsza.Nagle jak spod ziemi pojawił się młody porucznik i dwaj żołnierze z automatami. Policzyli nas czym prę­dzej, zajrzeli do wnętrza gazika, pod maskę a nawet pod wóz, sprawdzili dokumenty kierowcy i strażnika. Zielo­na stalowa zapora przed nami zadrżała i po chwili gład­ko odsunęła się w lewo, ukazując naszym oczom pano­ramę sosnowej puszczy, przeciętą wzdłuż szeroką, rów­ną jak stół szosą, przypominającą pas startowy. Za stalową bramą spodziewałem się ujrzeć wszystko, tylko nie gęsty las.

 

Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej, pośród sosen, można było rozróżnić olbrzymie betonowe konstrukcje arsenałów i magazynów, z wierzchu pokryte ziemią, gęsto obsadzoną kolczastymi krzaka­mi. Po kilku minutach znów stanęliśmy przed niewiarygodnie wysokim murem z betonu. Procedura powtórzyła się: pierwsza brama, za nią betonowa śluza, kontrola do­kumentów, druga brama, za nią szosa prosto w las, choć tym razem składów i magazynów juz nie było.

W końcu zatrzymaliśmy się przed pomalowanym w pasy szlabanem, strzeżonym przez dwóch wartowni­ków. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się głęboko w las naprężone druty, do których poprzywiązywane by­ły szare psy obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz. Widywałem już różne psy, te jednak wydały mi się jakieś niezwykłe. Dopiero znacznie później uświadomiłem so­bie, że każdy pies łańcuchowy szczeka, gdy szarpie się na uwięzi, te zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały - warczały tylko, krztusząc się własną śliną z nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy wartowni­cze, szczekały tylko na rozkaz.

 

Pokonawszy ostatnią przeszkodę, gazik stanął przed ogromną czerwoną tablicą, wysokości sześciu do sied­miu metrów, na której złote litery półmetrowej wielkości głosiły:

PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE: OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH BĘDZIE ŻYĆ W KOMUNIZMIE!

Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis:

Z Programu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, uchwalonego na XXII Zjeździe KPZR.

Strażnik ryknął: - Dziesięć sekund! Z WOZU!!! - i, jak te szare wróbelki, wyfrunęliśmy z wnętrza gazika, usta­wiając się wzdłuż tylnej burty. Dziesięć sekund - to da się zrobić. Było nas tylko pięciu, a wyskoczyć z gazika jest łatwiej, niż wgramolić się po oblodzonych burtach. Na dodatek w ciągu ostatnich paru dni znacznie straci­liśmy na wadze.

Pojawił się przed nami, obuty w lśniące oficerki, ka­pral o surowym obliczu i lordowskich manierach. Należał do stałej świty dworu. Wyjaśnił coś pobieżnie nasze­mu strażnikowi, po czym strażnik ryknął:

- Baczność! Za kapralem gęsiego - marsz! Lewa! Lewa!

Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej płyta­mi i oczyszczonej ze śniegu dróżce, aż okrążywszy pięk­ny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden mąż, bez ko­mendy - tak nas poruszył nieoczekiwany widok, który roztoczył się przed nami.

 

Na leśnej polanie, w otoczeniu młodych sosenek, widniały rozrzucone w malowniczym nieładzie budow­le niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani potem, w żadnym baśniowym filmie, na żadnej wystawie ar­chitektury nie zdarzyło mi się ujrzeć podobnej harmo­nii barw, wspaniałej przyrody i kunsztownej archi­tektury.

Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddać pięk­na tego miejsca, w które los rzucił mnie łaskawie dawno temu.

Nie tylko my, również nasz strażnik z otwartą gębą podziwiał niezwykły widok. Kapral, wyraźnie nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego strażnika. Ten w lekkim obłędzie poprawił pasek automatu, sklął nas siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy dróż­ką wyłożoną szarym granitem, mijając zamarznięte wo­dospady i sadzawki, chińskie mostki wyginające kocie grzbiety ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone kolorową mozaiką baseny.

 

Minęliśmy rozkoszne miasteczko i ponownie zna­leźliśmy się w młodniku. Kapral zatrzymał się na okolo­nej drzewami polance i rozkazał usunąć śnieg. Ujrzeliś­my klapę. W pięciu z trudem unieśliśmy żeliwną po­krywę.

Z wnętrza zionął przeraźliwy smród. Kapral, zatykając nos, odskoczył za zaspę. Chętnie poszlibyśmy za jego przykładem, ale mogło to się skończyć krótką serią mię­dzy łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy i odstąpiliś­my od szamba.Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę:

- Pompa i taczki są tutaj, a sad - o, tam, gdzie widać. Do 18.00 zakończyć oczyszczanie szamba i nawożenie sadu!

Po czym oddalił się.

 

Niebiańskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośro­dek Wypoczynkowy Dowództwa Układu Warszawskie­go". Innymi słowy - obiekt numer 12. Ośrodek wypo­czynkowy utrzymywano na wypadek, gdyby dowództwu Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota zrelakso­wać się w rejonie prastarego grodu Kijowa. Lecz szefo­wie Układu Warszawskiego byli raczej skłonni spędzać urlopy na wybrzeżu czarnomorskim. Dlatego ośrodek świecił pustką.

Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w Kijowie była jeszcze jedna dacza, oficjal­nie zwana „Ośrodkiem Wypoczynkowym Kierownictwa Ministerstwa Obrony" - lub obiektem numer 23. Ale ponieważ minister obrony i jego zastępcy nie pojawiają się w Kijowie częściej, niż raz na dziesięć lat, dlatego i ten ośrodek świecił pustkami.

W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski komitet partii i rada miejska miały do dyspozycji sporo innych obiektów. Jeszcze inne ośrodki, o podwyższonym standardzie, były w gestii obwodowe­go komitetu partii i obwodowej rady narodowej. Wresz­cie najwspanialszymi obiektami, bijącymi na głowę na­sze wojskowe ośrodki, mogły się naturalnie poszczycić Komitet Centralny Komunistycznej Partii Ukrainy i ukraińska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podej­mować dostojnych gości. Dacza numer 12 najczęściej stała pusta. Nie korzystał z niej dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do posiadania osobistego letniska.

 

Aby obiekt nr 12 nie wyglądał na opustoszały, zamie­szkała w nim na stale żona dowódcy okręgu. W obiekcie

nr 23 rezydowała jego córka-jedynaczka. Sam dowódca baletował z bladziami w swojej prywatnej daczy.

Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyż­szego personelu w prostytutki zwie się oficjalnie Zespo­łem Pieśni i Tańca Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Po­dobne instytucje stworzono we wszystkich okręgach wojskowych, flotach Marynarki Wojennej i grupach wojsk stacjonujących za granicą.

 

Personel usługujący żonie generała armii Jakubow­skiego, ówczesnego dowódcy Kijowskiego Okręgu Woj­skowego, był naprawdę ogromny. Nie podejmuję się dać choćby szacunkowej oceny liczebności. Wiem jednak, że każdego dnia do pomocy armii kucharzy, służby, poko­jówek, ogrodników dowozi się z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu aresztantów. Dla wykonania najbrudniejszej roboty, jak my dzisiaj.

Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cie­szyła się niesławnym mianem „Komunizmu''. Trudno powiedzieć, kiedy i dlaczego tak ją ochrzczono. Być mo­że z racji tablicy przy wjeździe, a być może w hołdzie dla baśniowego piękna jej otoczenia. Niewykluczone, że przyczyną był fakt, iż tajemnicze oczarowanie tak nie­rozerwalnie splatało się z codziennym ludzkim upoko­rzeniem, czyli, ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno pozostawały tutaj w ścisłym związku.

Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem.

 

- Głębokie to szambo? - pyta uzbecki saper.

- Aż do środka ziemi.

- Przecież mogli je połączyć rurą z kanalizacją miejską!

- Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co ty?! Jeszcześ nie dorósł do takich za­szczytów. Taką kanalizację zaprojektowano ze względów bezpieczeństwa: jakby komuś tu wpadł ważny doku­ment - to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do wszelkich kanałów. Po to właśnie założono tu obieg za­mknięty, żeby uniemożliwić wypływ informacji.

- Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowa­dzi przez dupy generałów?- Nic nie rozumiesz, ciemniaku - podsumował cher­lawy artylerzysta. - Ten system wymyślono dla kon­serwacji generalskich odchodów, które, w przeciwieńs­twie do naszych, są bardzo bogate w kalorie. Jaki stół, taki stolec. Jakość gówna pozostaje w ścisłej zależności od jakości pożywienia. Gdyby jakiemuś Miczurinowi dać tego pierwszorzędnego nawozu, na wieki okryłby chwalą naszą ojczyznę dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów.

- Dosyć gadania! - uciął dyskusję strażnik.

 

Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego, że wie doskonale, iż za nadmierną łagodność wobec więźniów może sam trafić do kozy, razem z więźniami, których dopiero co pilnował. A jed­nak brat-czołgista jest o wiele lepszy od kolesia z pie­choty lub artylerii. Jest też nieźle, jeżeli strażnik, choć­by i nie swojak, jest doświadczonym kadetem z trze­ciego albo czwartego roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu, to na pewno sam przynajmniej jeden raz prze­siedział się w pace. Wie, co jest grane. Najgorzej gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra. Ślepo trzyma się instrukcji. Właśnie taki dziś nam się trafił.

Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko ma na sobie nowe: szynel, czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa. Mógłby mieć jedną rzecz nową: szynel, albo buty, albo pas. Ale jeśli wszys­tko ma nowe, znaczy się żółtodziób.

Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może oznaczać jedynie wychowanka Kijow­skiej Wyższej  Inżynieryjnej Szkoły Radiotechnicznej,

w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na nich „kwis-ranci".

Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesić z wściekłości. Znaczy, czas brać się do roboty.

 

A więc rozpoczęliśmy dzień pracy w komunizmie. Je­den pompuje gówno, pozostała czwórka wywozi śmier­dzącą maź do generalskiego ogrodu. Na pomocnika przypadł mi cherlawy artylerzysta, co to wyglądał na starego wiarusa. Robota wyraźnie przekracza jego wątle siły. Kiedy taszczyliśmy wyładowane taczki, czerwieniał na gębie, jęczał, sapał - ogólnie wyglądał tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast wszczęła raban, a strażnik zagroził, że złoży na nas ra­port komu trzeba.

Jednak cherlak wyraźnie potrzebował jakiegoś wspar­cia, jeżeli nie w czynach to przynajmniej w słowach. Podczas pchania pełnych taczek o rozmowie nie było co myśleć, natomiast w drodze powrotnej, jak najbardziej. Cel naszych kursów leżał jakieś trzysta metrów od cu­chnącego szamba i strażnika, dlatego można było na­wiązać konwersację.

 

- Ty, artylerzysta, ile ci jeszcze zostało do odsiedze­nia? - zagaduję, gdy już zostawiliśmy pierwszy ładunek pod rozłożystą jabłonką.

- Swoje odsiedziałem - odpowiada słabym głosem. -Chyba, że dzisiaj wlepią dokładkę.

- Szczęściarz! - mówię zazdrośnie. - A ile ci zostało do złotych pagonów?

- Już nic.

- Jak to? - nie zrozumiałem.

- A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister złoży swój bezcenny autograf - proszę uprzejmie, złote pagony, jestem oficerem. Jak nie dziś, to jutro!

Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok w Szkole Dowódców Wojsk Pancer­nych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż moi kumple zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na razie skreśla­łem tylko dni.

- Nieźle! Prosto z pudła do łaźni - i na bal promocyj­ny. Głupim szczęście sprzyja!

- Chyba że dostaniemy dokładkę - przerwał po­nuro.

- W twoim wypadku obowiązuje amnestia.

Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z paskudną gębą.

 

Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie doczłapał do pierwszych drzew. Kie­dy przewracałem taczkę, on całym ciałem przylgnął do sękatego pnia.

Musiałem chłopa podtrzymać, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty zgrałem bez powodzenia: ani myśl o bli­skiej promocji, ani rychłe zwolnienie z ancla nie rozwe­seliły go nawet na jotę. Została mi ostatnia szansa na podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnić go wizją świetlanej przyszłości, wizją komunizmu.

- Słuchasz mnie?

- Czego znowu?

- Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyj­dzie czas, że będziemy żyć w takim samym raju, jak tutaj, w komunizmie. To dopiero życie, co?

- Znaczy, cały czas w gównie?

- Coś ty, nie o to chodzi - zaprotestowałem, zgnębio­ny jego brakiem polotu. - Mówię, że przyjdzie taki czas, kiedy zamieszkamy w takich rajskich ogrodach, w ta­kich ślicznych małych miasteczkach z basenami, a do­okoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze lepiej - wiśniowe. Ile w tym wszystkim poezji... Wiśnio­wy sad! Co?

- Dureń jesteś - rzekł znużonym głosem. ~ Dureń do kwadratu, chociaż pancerniak.

- Dlaczego dureń? - spytałem urażony. - O co ci chodzi?

- A kto będzie w komunizmie wywozić gówno? Teraz zamknij japę, zbliżamy się.

 

Pytanie było tak proste i postawione takim tonem, że poczułem, jakbym dostał obuchem w głowę. Po raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o komunizm, na które nie znałem natychmiastowej odpowiedzi. Dotych­czas wszystko było jasne, jak słońce. Każdy pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli wedle potrzeb. Jeśli chce być, dajmy na to, hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo, pracuj dla dobra ogółu i siebie samego, przecież jesteś równoprawnym członkiem społeczeństwa. Chcesz być nauczycielem? Nie ma sprawy, nasze społeczeństwo szanuje każdy wysiłek! Chcesz być rolnikiem? Cóż może być szlachetniejszego nad dostarczanie ludziom chleba? Czujesz pociąg do dyplomacji? - droga stoi otworem! Ale kto w takim razie zadba o kanalizację? Czy możliwe, że znajdzie się ktoś, kto powie: „Tak, to jest moje powoła­nie, to moje miejsce, niczego innego nie pragnę"? Na wyspie Utopii tę pracę wykonywali więźniowie, tak jak my teraz. No ale w komunizmie nie będzie więzień, ani karnej kompanii, ani aresztantów. Po prostu znikną powody do przestępstw. Wszystko będzie za darmo. Bierz co chcesz - to nie przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle swoich potrzeb - oto pod­stawowe założenie komunizmu.

 

Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzas­nąłem tryumfalnie:

- Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie urządzenia!

Popatrzył na mnie z politowaniem.

- Czytałeś Marksa?

- Jasne - zaperzyłem się.

- Pamiętasz przykład z agrafkami? Jeżeli produkuje je jeden człowiek, to wykona dziennie trzy sztuki. Jeżeli tę samą pracę podzielić między trzech - jeden przycina drut, drugi ostrzy końce, trzeci gnie i mocuje zapinki -to będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę. To się nazywa podział pracy. Im większy jest w społeczeństwie podział pracy, tym większa wydajność. Do każdej pracy trzeba fachowca, wirtuoza, a nie amatora i dyletanta. A teraz weź taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z półtora miliona jego mieszkańców ma sam zainstalować własny system kanalizacyjny, po fajerancie, oczywiście. Sam ma go czyścić i konserwować. Wyobrażasz to sobie?!

Teraz co do urządzeń. Przypominam ci, że Marks prze­powiadał zwycięstwo komunizmu z końcem XIX wieku. Wtedy nie było takich maszyn. Czy to znaczy, że komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma odpowiednich urządzeń. To co, może teraz komunizm też nie jest mo­żliwy? Kolego! Dopóki ktoś nie wymyśli innego patentu, zawsze musi być ktoś, kto się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za przeproszeniem, gówno, a nie komu­nizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezio­ne, to i tak ktoś ich będzie musiał doglądać, czyścić. To też nie będzie przyjemne zajęcie. Trudno uwierzyć, żeby ktoś poczuł życiowe powołanie do takiej roboty. Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią podziału pracy? A może nie jesteś marksistą?

- Oczywiście, że jestem - wydukałem.

- Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka dodatkowych problemów do przemy­ślenia. Kto w komunizmie będzie grzebał trupy? Ogłosi się samoobsługę, czy raczej amatorzy będą to robić po godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w społeczeństwie jest od cholery brudnej roboty. Nie można mieć samych dyplomatów i generałów. Kto będzie ćwiartował świń­skie tusze? Byłeś kiedyś w wytwórni filetów rybnych? Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawić, ręcznie, bez tych twoich mechanizacji. I co wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci? Dzisiaj nawet śmieciarz musi mieć odpowiednie kwalifikacje, i to niebagatelne. Albo - czy będą w komunizmie kelnerzy? Na razie to całkiem intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na koniec pomyśl o tych wszystkich, którzy nie mają dziś zielonego pojęcia o czy­szczeniu obsranej kanalizacji, jak choćby nasz towarzysz Jakubowski. Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia, gdy będzie musiał sam po so­bie sprzątać własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz morda w kubeł, zbliżamy się...

 

- Za dużo gadacie! Ruszać się, żwawo!

- Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komu­nizm w ogóle nigdy nie nastanie?

Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania.

- Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie!

- A to dlaczego? Jak ci się dotąd udało uniknąć stry­czka, ty kontrrewolucyjny bękarcie? Ty parszywa anty­radziecka świnio! - to mówiąc z całej siły cisnąłem tacz­ki o ziemię. Śmierdząca złocista maź rozlała się po ośle­piającej bieli śniegu i granitowej ścieżce.

- A żeby ci jaja zwiędły! - splunął artylerzysta, wście­kły jak nie wiem co. - Teraz jak nic załapiemy po pięć dni dokładki, zobaczysz!

- Czekaj... zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypie­my śniegiem, prędko!

Gorączkowo jęliśmy zarzucać śniegiem brudną pla­mę. Lecz strażnik już do nas pędził.

- Palanty jedne! Coście narobili? Pogaduszki, co? A ja za was mam odpowiadać! Zobaczycie, jak będziecie cienko śpiewać.

- Czekaj, stary!... My to zaraz przysypiemy śniegiem i nikt niczego nie zauważy. Taczki ciężkie jak cholera, wypsnęły się z rąk. A ogrodowi wyjdzie tylko na dobre. Za tydzień śnieg stopnieje i wszystko spłynie.

Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty.

- Trzeba było pracować, a nie gadać! Zatańczycie wy jeszcze, aż wam się odechce!

Wtedy artylerzysta zmienił ton.

- Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę piłować. Składaj raport, proszę bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za to, że nie upilnowałeś.Przyłączyłem się do kolegi.

- Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdzi­wych kłopotów. W jego sprawie poszło pismo do Mosk­wy, za trzy dni mianują go oficerem. A z ciebie jeszcze zasmarkaniec...

- Kto zasmarkaniec? Uważaj!... Przymierzył się do automatu i wrzasnął:

- Wracać do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu! Artylerzysta rzucił w jego stronę obojętne spojrzenie

i spokojnie rzekł do mnie:

- Idziemy. Nie ma co się kłócić z baranem... I tak go dzisiaj wsadzą... Wspomnisz moje słowa.

 

Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba.

- Doniesie - szepnął konfidencjonalnie artylerzysta.

- Nie doniesie - zaprzeczyłem. - Będzie się jeszcze trochę żołądkował, ale do wieczora mu przejdzie.

- Zobaczymy!

- Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz. Życie trzeba brać jak konia, za pysk. Po­słuchaj mnie, ty czarna reakcjo: dlaczego po twojemu komunizm nigdy nie nastanie?

- Bo, tylko nie wypiernicz znowu taczek, bo naszej partii i całemu Komitetowi Centralnemu ten twój komu­nizm jest potrzebny jak dziura w moście.

- Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle!

- Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszys­tkim stul pysk i przestań się drzeć. Nie można z tobą rozmawiać póki jedziemy z towarem. Cierpliwości. Roz­ładujemy, to ci wszystko wyklaruję.

Rozładowaliśmy.

- No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm na­stanie jutro rano.

- Nie, to niemożliwe - przerwałem. - Wpierw trzeba stworzyć bazę materialno-techniczną.

- Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała, wybudowała tę bazę. A zatem, co właściwie zyska na tym całym komunizmie zwyczajny sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No, co? Góry kawioru? Przecież kawioru ma tyle, że jakby chciał, może go jeść nawet dupą. Samochód? Ma już dwie służbowe Wołgi i jedną prywatną w rezerwie. Opiekę lekarską? Już dziś korzysta wyłącznie z zagranicznych medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w zaufaniu, że dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu Dolnym uzy­ska wielką figę z makiem! A co na tym straci? A do­kładnie wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry brzuchem w najlepszych uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy będą równi jak w łaźni miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy. Albo inny przykład. Wiadomo, że będzie obfitość wszelkich dóbr. W każdym sklepie mo­żesz brać co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że nawet nie będzie kolejek. Ale co to za frajda dla naszego sekreta­rza, jeśli będzie musiał chodzić po te rzeczy. A po co mu to, skoro teraz miejscowa ludność wszystko przyniesie i podetka pod nos? No więc niby dlaczego ma woleć jutro, jak dzisiaj jest o wiele lepsze? W komunizmie straci wszystko: daczę, osobistych lekarzy, całą świtę i goryli.

Sam widzisz, że nawet na szczeblu dzielnicy nie znaj­dziesz nikogo, kto byłby zainteresowany w nadejściu komunizmu. Ani jutro, ani pojutrze. Tacy Jakubowscy i Greczkowie są tym najmniej zainteresowani. Pamię­tasz jak naskoczyli na Chiny za urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam jednakowe gacie? A ciekawe jak my będziemy się ubierać w komunizmie? Będą jakieś mo­dy? A może wszyscy założymy więzienne łachy? Partia mówi, że nie. Jak w takim razie zapewnić wszystkim modne stroje, skoro mają być dostępne za darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brać tyle lisów na futra dla wszystkich kobiet? Żona Jakubowskiego codzien­nie zakłada inne gronostaje. Gdyby jutro nastał ko­munizm - czy potrafiłbyś przekonać Marusię, dojarkę z kołchozu, że jej uda są mniej ponętne niż tego zramolałego pudła? Albo że piastuje mniej zaszczytne miejsce w społeczeństwie? Marusia to młoda dziewucha i też by chciała mieć gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara klępa Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestań mi tu wciskać balach! Sam widzisz, że się nie palą, żeby jutro nastał komunizm. Nie ma dwóch zdań. Dlatego właśnie wymyślono pojęcie okresu przejściowego. Lenina czytałeś? Kiedy Lenin obiecywał nam komunizm? Za dziesięć do piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za dziesięć do piętnastu lat, w porywach dochodził do dwudziestu. A Chruszczow? Za dwadzieścia lat. Cała partia przysięgała lu­dziom, że tym razem to prawda. I co, rzeczywiście wie­rzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz, że ktoś każe się partii tłumaczyć z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos protestu.

Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi przywódcy mówią o dziesięciu, piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą zakosztować życia, nie odbierając ludziom resztek nadziei. Poza tym przez ten czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś pamięta, co naobiecywał Lenin? Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie pomyśli, że oto nastał obie­cany moment. Że partia winna się rozliczyć ze swoich zobowiązań.

- Czy ty w ogóle jesteś komunistą?

- Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł różnicę!

 

Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wie­czora.

Przed zmierzchem zdołaliśmy w końcu opróżnić dół. Gdy wybieraliśmy ostatnie szufle, na ścieżce ukazała się chuda, pomarszczona kobieta w imponującym futrze z gronostajów. Towarzyszył jej kapral. Teraz jego twarz utraciła wyraz lordowskiej pychy, nabierając rysów wsiowego parobka.

- Uważaj - ostrzegł artylerzysta. - Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzień paki, nie podskakuj. To tylko baba. Jak

się będziesz stawiał, raz-dwa postawi cię przed trybu­nałem.

Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym tonem:

- Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzień. Uśmiechnęła się niemrawo, podeszła do dziury, zaj­rzała.

- Solidnie się napracowali, ja przez cały dzień... -nadskakiwał kapral.

- Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem - wtrącił nasz strażnik.

Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie.

- Którą ścieżkę? - zapytała koścista życzliwym głosem.

- Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. -Strażnik ruszył przodem. Koścista dreptała za nim.

Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z odkopaniem butem płata zmarzniętego śniegu.

- O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę!

- Który to zrobił? - zaskrzeczała jędza.

- Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My wszystko widzimy.

- Po pięć dni każdy - syknęła jędza. - A ty, Fiodor, ty... - i twarz jej wykrzywił grymas wściekłości. Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej futrem i szybkim kro­kiem ruszyła w stronę baśniowego miasteczka.

Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął, że wpakował wszechmocnego Fiodora jak śliwkę w szambo.

- Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz!

Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak najlepiej...

- Spierdalaj, palancie! Ale już!

Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się przekonać, że po zmierzchu było jeszcze bardziej baśniowe.Dzieci pluskały się w basenie, odgrodzone od mrozu seledynową przezroczystą ścianą, pod bacznym okiem opiekunki w klasycznej granatowej sukience z białym fartuszkiem.

 

Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizo­nu zdążył się już dowiedzieć o przyznanej nam dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z komunizmu.

Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę.

- Po pięć dni każdy. Zapisujemy: pięć... dni... are­sztu... Na polecenie dowódcy okręgu... za zła...ma...nie dyscypliny wojskowej... O, cholera! - wrzasnął nagle. -Przecież dowódca jest w Moskwie, poleciał na zjazd partii. Ale bym się wkopał... - Zajrzał do księgi i po chwili namysłu wstawił przed słowem „dowódcy" skrót „z-ca". - No, teraz wszystko gra. A ty, Suworow, pierw­sze pięć dni zarobiłeś od zastępcy dowódcy, i drugie pięć też od zastępcy dowódcy. Ciekawe, kto ci dołoży trzecie pięć. - Ubawiony własnym żartem, porucznik zarżał.

- Straż!

- Tak jest, towarzyszu poruczniku!

- Zaprowadź ich do dwudziestki szóstki, na godzinkę, dwie. Niech się nauczą, że dokładka to nie tylko dłuższa odsiadka.

 

W kijowskim anclu cela numer 26 znana jest pod nazwą „Rewolucyjnej". Kiedyś dawno temu, jesz­cze przed rewolucją, nawiał z niej słynny oprych i gwał­ciciel Grigorij Kotowski. Jakiś czas później, w 1918 ro­ku, Kotowski i jego banda przyłączyli się do bolszewi­ków. Następnie na osobiste polecenie samego Lenina, za nieocenione zasługi natury kryminalnej, rzezimieszek został uroczyście pasowany na rewolucjonistę. To zapo­czątkowało nieudany leninowski eksperyment oswaja­nia przestępczego półświatka.

Z brawurowej ucieczki Kotowskiego wyciągnięto od­powiednie wnioski i nikt już nie zdołał powtórzyć jego wyczynu.

W celi 26 nie ma pryczy ani ławki. Jest tylko splu­waczka w kącie. Nie stoi tam bynajmniej dla dekoracji: jest po brzegi wypełniona chlorem. Niby, że to taka dezynfekcja. Okno, przez które niegdyś czmychnął bo­hater rewolucji, już dawno zamurowano. Sama cela jest tak mała i tak bardzo przesycona chlorem, że wy­trzymać dłużej niż pięć minut zakrawa na absolutną niemożliwość. Oczy łzawią, człowiek krztusi się z braku powietrza, ślina wypełnia usta, piersi rozdziera okrop­ny ból.

Ledwie nas tam wpakowano, artylerzysta krztusząc się odepchnął mnie od drzwi. Chciałem je skopać, ale chyląc czoło przed jego doświadczeniem, zaniechałem. Dużo później mogłem się przekonać, że i tym razem miał świętą rację. Dokładnie naprzeciw naszej celi mie­ściła się cela 25, przeznaczona dla tych, którym się zdawało, że w celi 26 jest nie do wytrzymania. Po wy­cieczce do celi 25 każdy bez wyjątku odzyskiwał równo­wagę i pokornie wracał do celi 26.

Tymczasem do kabaryny wepchnięto trzeciego osob­nika. Miałem w nosie kto zacz. Nawet nie usiłowałem odgadywać jego rysów. Za to artylerzysta od samego początku wyczekiwał jego przybycia. Szturchnął mnie łokciem (mówić się nie dało) i wskazał nowego. Otarł­szy oczy kułakiem, rozpoznałem w nim naszego straż­nika.

Zwyczajny aresztant nie zaczyna odsiadki od celi 21, 25 czy 26. Tylko ci, którzy zarobią dokładkę przechodzą przez jedną z nich, a czasem przez dwie z rzędu.

Nasz kwisrant-pierwszoroczniak wyjątkowo rozpoczął swoją epopeję od celi 26. Niewykluczone, że wszechmoc­ny kapral poskarżył się adiutantowi albo zastępcy do­wódcy. Możliwe też, że kwisrant zaczął podskakiwać, kiedy po zdaniu automatu i amunicji dowiedział się na­gle, że jego pluton wraca do koszar, a on sam, z niewia­domych dlań przyczyn, ma zostać tutaj, skazany na dziesięć dni pudła. A być może porucznik postanowił wsadzić go z nami dla draki, z góry przewidując co bę­dzie dalej.

 

W białej mgiełce jadowitych oparów nasz nowy kom­pan zaniósł się pierwszym atakiem kaszlu. Oczy zaszły mu łzami, bezradnie macał pustkę w poszukiwaniu ściany.

Nie byliśmy szlachetnymi rycerzami bez skazy i zma­zy. Nie mieliśmy zamiaru mu wybaczyć. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie fair bić bezbronnego, oślepionego człowieka, zwłaszcza w chwili, gdy nie spodziewa się napaści. Tak może gadać tylko ktoś, kto nigdy nie zali­czył celi numer 26. Dla nas pojawienie się strażnika było zrządzeniem losu. Nie doznałem wtedy żadnych uczuć wyższych i nie chcę teraz przypisywać sobie wzniosłych ideałów. Kto tam był, ten mnie zrozumie, a kto nie był, nie ma prawa być moim sędzią.

Artylerzysta dał znak i kiedy wysoki strażnik wypro­stował się między jednym a drugim atakiem kaszlu, ko­pnąłem go z całej siły między nogi. Wrzasnął nieludzkim głosem i zwinął się z nieznośnego bólu. W tej samej chwili artylerzysta z całej siły trzasnął go buciorem w le­we kolano. I kiedy strażnik wił się na ziemi, artylerzysta dołożył mu dwa kopniaki w żołądek.

Skutkiem gwałtownych działań nałykaliśmy się sporo chloru. Ja wymiotowałem, artylerzysta się krztusił, a strażnik leżał jak długi na ziemi. I chuj z nim.

Zwymiotowałem jeszcze raz i poczułem z całą pewno­ścią, że niedługo mi już pisane żyć na tym świecie. Już niczego nie pragnąłem, nawet świeżego powietrza. Ścia­ny celi odpłynęły i zakołowały. Z oddali dobiegł szczęk otwieranych drzwi, ale było mi wszystko jedno.

Stosunkowo szybko, jak się zdaje, odzyskałem świa­domość. Obok mnie wynoszono na korytarz strażnika, wciąż nieprzytomnego. Nagle zrobiło mi się nieznośnie żal, że kiedy ocknie się na drewnianej pryczy, nie będzie rozumiał, co mu się przydarzyło w celi 26. Postanowi­łem to naprawić i dobić go, nim będzie za późno. Szarpnąłem się całym ciałem, próbując podźwignąć się z be­tonowej posadzki. Cały mój wysiłek zaowocował żałos­nym poruszeniem głowy.

- Budzi się - powiedział ktoś, gdzieś wysoko nad mo­ją głową. - Daj mu jeszcze powąchać.

Artylerzysta trzymał się na nogach, teraz on wymio­tował. Ktoś całkiem blisko mnie powiedział:

- Ten już jest oficerem, z rozkazu ministra obrony.

- Rozkaz ministra przyszedł dzisiaj, ale podpisany był wczoraj - zaprotestował drugi głos. - Czyli że amne­stia obejmuje tylko wczorajszy dzień odsiadki. Dzisiaj, już po nominacji na oficera, dostał dokładkę od zastępcy dowódcy okręgu. Tego żadna ministerialna amnestia nie obejmuje.

- Nie zawracaj dupy! To wyjątkowa sytuacja. Trzeba wystąpić do zastępcy dowódcy okręgu.

- Ale przecież on twojego świeżo upieczonego porucz­nika nigdy na oczy nie widział. Polecenie wydała mał­żonka. A poza tym, on też już wyjechał na zjazd. Chyba nie zamierzasz zabiegać u niej?

- Co to, to nie. Za żadne skarby! - stropił się drugi głos.

- No widzisz. A na mocy amnestii zwolnić go nie mo­żemy. Wiesz co by się działo, gdyby ona zajrzała jutro sprawdzić? Wszystkim by łby poukręcała!

- Co racja, to racja.

Tak się zdarzyło, że w czasie gdy nasz artylerzysta czyścił kanalizację, minister obrony podpisał rozkaz o awansowaniu jego i jeszcze dwustu kadetów do sto­pnia podporucznika. W takich przypadkach rozkaz mi­nistra jest równoznaczny z odpuszczeniem wszystkich wykroczeń. Lecz kiedy rozkaz ministra podróżował z Moskwy do Kijowa, nasz artylerzysta zdążył załapać kolejną odsiadkę, rzekomo z polecenia zastępcy dowód­cy Kijowskiego Okręgu Wojskowego. I nikt nic w tej sprawie nie mógł zrobić. Ponieważ jednak formalnie stał się oficerem, jego miejsce było na oddziale oficerskim, oddzielonym od pospólstwa wysokim murem. Uścisnę­liśmy się zatem jak bracia, jak ludzie bliscy, którzy rozstają się na zawsze. Uśmiechnął się do mnie blado i tak jak stał, ubabrany ekskrementami małżonki przy­szłego Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbroj­nych Układu Warszawskiego, marszałka Związku Ra­dzieckiego Iwana Jakubowskiego, udał się w stronę sta­lowej bramy wiodącej na oddział oficerski. Tym razem bez eskorty.

 

Rozdział III RYZYKO

 

Kijowski areszt garnizonowy, 31 marca 1966 roku

 

Ktoś mógłby sądzić, że szkolenie polityczne w karnej kompanii to najprzyjemniejsze zajęcie. Przez półtorej godziny siedzisz na stołku, podsypiasz i palcem w bucie nie musisz kiwnąć. Trudno o lepszą formę relaksu. Po­zornie! Taki pogląd może zrodzić się tylko w umyśle człowieka nie znającego odwachu od środka, który nie został poinstruowany, jak się należy zachować podczas szkolenia politycznego. Nieświadomemu aresztantowi owa złudna banalność może ściągnąć na głowę lawinę kłopotów. Trafiając na pierwsze szkolenie polityczne ta­ki żółtodziób będzie bezgranicznie uszczęśliwiony, ale niech no tylko na chwilę przestanie uważać! Niech na moment zapomni, gdzie się znajduje, po co i dlaczego -nieszczęście dopadnie go w mgnieniu oka.

Jest wymęczony brakiem snu, dokuczliwym zimnem, wilgocią i głodem, pracą ponad siły, ciągłym upokorze­niem i zniewagą, a nade wszystko - oczekiwaniem na

nadejście czegoś jeszcze gorszego. Dlatego uspokoiwszy się nieco i rozgrzawszy, odpręża się w jednej chwili.

Utrata czujności, nawet na moment, powoduje, że ta napięta stalowa sprężyna, którą człowiek utrzymywał w sobie od przekroczenia progu aresztu, natychmiast wyrywa się spod kontroli, rozwija w jednej chwili i czło­wiek przestaje nad sobą panować.

Doświadcza tego młody żołnierzyk nieopodal mnie. Widać wyraźnie, że nigdy dotąd nie był w anclu. Oczy zaszły mu mgłą, powieki się kleją, zaraz zaśnie... Jesz­cze chwila, a wtuli się w brudne, zgarbione plecy cherlawego marynarza. Ten najwyraźniej zjechał do Kijowa na przepustkę i zaraz na dworcu zgarnęła go żandarme­ria. Wygląda na to, że też zaraz kimnie. Żal mi żołnierza, żal mi marynarza, żal mi siebie... coraz cieplej w stopy... głowa jak na lekkim rauszu, słyszę dzwoneczki... jakże słodko dzwonią... głowa opada mi na piersi... szyja jak z waty, nie uniesie takiego ciężaru... trzaśnie... muszę rozluźnić kark...

No i, skowroneczku, już po tobie. Zamiast miłej drew­nianej pryczy czeka cię nocą śmierdzący klozet, albo kuchnia - co jeszcze gorsze. A jak już swoje odsiedzisz, dołożą ci ze trzy dni. Żebyś nie śnił o kęsie komiśniaka, ani o suchych onucach, tylko o polityce naszej ukocha­nej partii, która rozpościera przed nami nowe horyzon­ty. Tak, tak.

 

Dla mnie to nie pierwszyzna, odsiedziałem już swoje na odwachu, co prawda nie kijowskim, ale w Charkowie. Właściwie trudno powiedzieć, który ancel lepszy. Jasne, że w Charkowie „Komunizm" jest dużo skromniejszy. Za to fabrykę czołgów budowano z rozmachem. Codziennie pracuje tam połowa klientów karnej kompanii, i zapew­niam was, że to nie piknik. A wracając do szkolenia politycznego, to od dawna poznałem ich wszystkie sztu­czki. Tu mnie nikt nie zagnie.

Z początku nie myślałem o spaniu, byłem na to zbyt wygłodzony. O jedzeniu też próbowałem nie myśleć, bo od takich myśli tylko boli brzuch. Jedna rzecz gnębiła

mnie od pierwszych minut szkolenia, mianowicie - jak by tu zmienić onuce. Te, które miałem na nogach już od sześciu dni były doszczętnie przemoczone. Jak by nie zawijać, na jedno wychodzi. A na dworze to mróz, to plucha. Zimno w nogi, mokro... Ech, żeby móc zmienić onuce... Stop! To wielce niebezpieczna myśl! Nie wolno myśleć o suchych nogach! Taka myśl to prowokacja! Trzeba ją natychmiast wyplenić. Inaczej wpadłeś, czło­wieku, po uszy. O proszę - już mi się zdaje, że mam całkiem sucho... że nocą wysuszyłem onuce na kalory­ferze, chociaż w celi nie ma kaloryferów. Teraz są tak przesuszone, że aż zesztywniały... o jak mi ciepło w sto­py... NIE!!! Ja wcale nie śpię! Dwaj potężnie zbudowani kaprale odsuwają taborety i aresztantów, szarżują przez salę prosto na mnie. Pieprzyć was, sukinsyny! Ja nie spałem!!! Kapral wściekle spycha mnie na bok i dalej oczyszcza sobie przejście między siedzącymi za mną. Mimo woli spoglądam do tyłu, ale uświadomiwszy sobie skalę zagrożenia natychmiast z powrotem odwracam głowę. Wystarczyła jednak ta krótka chwila, aby ogar­nąć wzrokiem twarze siedzących z tyłu. Twarze ludzi sparaliżowanych śmiertelnym przerażeniem. Z pięćdzie­sięciu par oczu wyzierał czysto zwierzęcy strach i błaga­nie o litość. Na wszystkich twarzach malowała się jed­na, jedyna myśl: „Tylko nie ja! Litości!". Zapewne i na mojej twarzy widniał przed chwilą ten sam wyraz, kiedy myślałem, że to mnie chcą dopaść kaprale. Boże, jak łatwo nas zastraszyć! Jakże żałosny jest człowiek, który się boi! Do jakich podłości jest zdolny, byle tylko rato­wać własną skórę!

Tymczasem kaprale dopadli kadeta wojsk lotniczych. Siedział wtulony w samym kącie. Przyszły as przestwo­rzy przypomina raczej ciężką, drewnianą kukłę ze sznurkami zamiast stawów. Wyłączył się całkowicie, jakby oddalił się w inny świat. Kaprale taszczą obrońcę ojczyzny wąskim przejściem. Głowa zwisa mu bezwład­nie, jak dzyndzel na łańcuszku. To był błąd, asie prze­stworzy! Nie można tracić kontroli. Fatalna sprawa,orle-sokole! Za bardzo się rozkrochmaliłeś. Teraz wsa­dzą cię za karę do celi „Rewolucyjnej" numer 26. Tam łykniesz chloru, ockniesz się, a potem powędrujesz do 25, a potem dowalą ci jeszcze pięć dni. Proste, jak w pysk strzelił.

Co jest, do cholery! Ile jeszcze porucznik ma zamiar nawijać o naszej ukochanej partii? Zegarka nie ma, czy co? Mam wrażenie, że siedzimy tu już z pięć godzin, a ten nie może skończyć! Żebym tylko mógł zmienić onuce, byłoby łatwiej wysiedzieć.

Już nie wytrzymam. Głowa mi ciąży coraz bardziej, jakby ktoś nawsadzał do środka odważników z litego żelaza. Zimno w nogi... Żeby tak onuce... Albo żeby chociaż kaprale częściej wywalali z sali tych co się wy­łączyli. Zawsze to jakieś urozmaicenie, może bym jakoś przetrzymał. Albo żeby móc wyjść teraz na mróz, do rafinerii, albo do fabryki czołgów. Tylko te cholerne onuce...

- SĄ PYTANIA?

 

Ze stu gardeł wyrywa się gromkie: „Nie, towarzyszu poruczniku!". Zbawienie! Koniec szkolenia! Koniec! I nie wlepili mi dokładki!

Zaraz padnie komenda: DO ZBIÓRKI W SZYKU -ROZEJŚĆ SIĘ! PÓŁTOREJ MINUTY!!! To oznacza, że trzeba desperackim zrywem ciała i duszy rzucić się ku wyjściu, przez drzwi zapchane cuchnącymi ciałami brudnych jak ja sam aresztantów, i roztrącając ich na wszystkie strony, wypaść na korytarz. Tylko się nie potknąć, bo stratują! Każdy chce żyć. Pokonując po siedem stopni, trzeba wbiec na piętro, złapać szynel i uszankę. Najważniejsze to nieomylnie rozpoznać własną odzież. Jeżeli potem okaże się, że jakiś spóźnialski dryblas nie może się wcisnąć w twój szynel, zaraz cię namierzą i załapiesz kolejne pięć dni. Za kra­dzież. Dryblas też dostanie pięć dni paki za gapiostwo. Wylądujecie w jednej celi, i się okaże, kto ma rację. Z szynelem i czapką w garści trzeba się przebić pod prąd walących w górę współtowarzyszy i zbiec z powrotem na dół. A przy wyjściu już zator i kaprale rozgląda­ją się za ofermami. Trzeba zatem wbić się w tłum jak lodołamacz - miażdżyć, rozbijać, kruszyć. Półtorej mi­nuty się kończy, a ty wciąż nie stoisz w szyku, nie jesteś wyrychtowany na sto dwa, czerwona gwiazda na czapce nie tkwi dokładnie na linii nosa, a czapka nie siedzi na dwa palce ponad brwiami... Kiepsko, kiep­sko...

Lada chwila padnie rozkaz: ZBIÓRKA W SZYKU! Każ­dy zamiera w napięciu, gotów na łeb na szyję rzucić się, byle tylko wykonać rozkaz... Porucznik celowo zwleka, chce sprawdzić naszą umiejętność stawania w szyku w półtorej minuty... Czy każdy docenia rangę chwili? Czy każdy sprężył się w sobie? Czy każdy jest gotów przegryźć sąsiadowi gardło? Wzrok porucznika błądzi w bok, ale nikt nie ośmiela się zwrócić głowy, żeby prze­konać się, co też mogło przyciągnąć uwagę zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii. A uwagę porucznika przykuła brudna ręka w najodleglejszym kącie sali. Rę­ka, która od dwóch tygodni czyściła kible, a sama ani razu nie była wymyta.

W momencie, gdy porucznik zwraca się do zebranych ze zwyczajowym zwrotem: „Jakieś pytania?", na co ze wszystkich piersi wyrywa się gromkie: „NIE MA PY­TAŃ!" - w tym momencie ta właśnie ręka uniosła się do góry. W anclu nikt nikogo o nic nie pyta - wszyscy wszystko wiedzą. A tu proszę, ktoś ciekawski ma pyta­nie! Coś podobnego!

Porucznik zna odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania. W dodatku porucznik jest władny zniszczyć każdego, kto podobną impertynencją zakłóca mu święty spokój. Nawet po referacie byle pierwszego sekretarza obwodowego komitetu partii nikt nie ośmieliłby się za­dawać pytań. A tu nie chodzi o byle pierwszego sekreta­rza, dysponującego mimo wszystko jakoś tam ograni­czoną władzą. Tutaj osobnik najniższej kategorii usiłuje zakłócić spokój samego zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii!Ten fenomen szczerze zaciekawił porucznika. Było wi­dać, że dzięcioł nie pierwszy dzień spędza na odwachu, więc ryzyko, na jakie wystawiał wszystkich towarzyszy niedoli nie brało się z ignorancji.

Porucznik jest dobrym psychologiem i w mig pojmuje, dlaczego półżywy kadet-elektronik o zapadniętych oczach podejmuje takie ryzyko: pewnie został mu tylko dzień, góra dwa dni odsiadki. Tylko jeżeli teraz poślą go do fabryki czołgów, to nie zdoła, oczywiście, wyrobić normy i jak nic obskoczy kolejne pięć dni paki, które na całe życie mogą zeń uczynić uniżonego, pokornego, ci­chego półidiotę, co odniosłoby nawet zbawienny skutek dla jego kariery wojskowej, lecz kadetowi na pewno nie o to chodzi. Widać, że postanowił zadać pytanie w jed­nym, jedynym celu: żeby podlizać się porucznikowi i za­gwarantować sobie wyjście w terminie. Lecz nie tak łatwo przypochlebić się Wszechmocnemu! A jeżeli po­chlebstwo poczytane zostanie za nachalność?... Po­chlebstwo musi być bezwzględnie oryginalne i balanso­wać na granicy dopuszczalności...

Wiedzieliśmy o tym doskonale.

 

- Słucham was? - zagadnął porucznik z wielką kur­tuazją, demonstrując tym samym szacunek dla brawu­ry właściciela brudnej ręki.

- Kadet Antonów, piętnaście dni aresztu, do wyjścia dwa - przedstawił się dziarsko tamten. - Towarzyszu poruczniku, mam pytanie.

Zaległa złowróżbna cisza. Mucha, która dotąd grzała się za piecem przepłynęła pod sufitem, bzycząc jak bom­bowiec strategiczny. Chowaliśmy głowy w ramiona, chcąc choć trochę złagodzić cios. Gniew mógł skupić się na głowie każdego.

- Słucham waszego pytania - rzekł porucznik i po krótkim namyśle dodał: - Bardzo proszę.

- Towarzyszu poruczniku, powiedzcie proszę, czy w komunizmie będą areszty?

Plecy skuliły mi się jeszcze bardziej, głowa jeszcze głębiej zapadła w ramiona. Nie ja jeden oczekiwałem ciosu obuchem w potylicę. Tylko autor pytania stał dumny, wyprężony, wysuwając cherlawą pierś i inteli­gentnymi szarymi oczyma wpatrywał się prosto w oczy Wszechmogącego.

Ten chwilę się namyślał, po czym grube wargi rozpły­nęły się w dziecinnym niemal uśmiechu. Pytanie wyraźnie przypadło mu do gustu. W jego oczach zabły­sły diabelskie iskierki, kiedy z pełnym przekonaniem i wiarą stwierdził:

- Areszt będzie zawsze! - i roześmiał się radośnie. Wszechmogący zerknął uważnie na elektronika i po­chwalił jowialnie:

- Zuch chłopak! A teraz... A teraz dmuchaj do wy­chodka - biegiem! I żeby mi się do wieczora wszystko błyszczało jak psu jaja!

Ze stu gardeł wydobyło się westchnienie zazdrości.

- Tak jest, towarzyszu poruczniku - odparł radośnie elektronik. Czy można wymarzyć sobie coś lepszego? To fakt, że po porannej ekspresowej toalecie kibel wygląda dość paskudnie, ale starczą dwie-trzy godziny, żeby go wypucować na medal. A potem? Potem przez cały dzień tylko markować, że się poprawia to, co zostało zrobione. Kibel to nie bezdenne, cuchnące szambo komunizmu! Ech, kibelek! To prawda, że w nocy nie jest przyjemnie szorować sracze, zamiast spać, ale w dzień to co innego: w cieple, z wygodami...

- Zbiórka do zajęć, półtorej minuty.

Runąłem przed siebie z całym impetem, rozpychając łokciami równie zdeterminowanych współtowarzyszy.

To był wspaniały dzień. Miałem fart: wraz z niewielką grupką galerników trafiłem do okręgowego szpitala woj­skowego, gdzie nosiliśmy brudną bieliznę. Naszym strażnikiem był czwartoroczniak, artylerzysta. Było po nim znać, że nieraz sam siedział w kabarynie. Późnym wieczorem wyznaczył dziesięć minut przerwy. Przysiedliśmy na oblodzonych kłodach, wspierając zmęczone grzbiety o ciepłe ściany pieca. Poczciwa siostrzyczka z oddziału skórno-wenerycznego przyniosła nam cały karton niedojedzonych resztek cudownego białego chle­ba. Pałaszowaliśmy go w niemym zachwycie. Nie potra­fię oddać ekstazy tamtego niezapomnianego dnia. Ale jestem pewien, że każdy z nas myślał wówczas o dziel­nym kadecie, o ryzyku, na jakie się zdobył, o precyzji kalkulacji psychologicznej, której dokonał - i w ogóle o bezgranicznych możliwościach ludzkiego umysłu.

 

 

 

I już tylko kilka cytacików z książki "Oczyszczenie":

 

 

 

Suworow o różnicy między narodowym socjalizmem niemieckim a internacjonalistycznym socjalizmem sowieckim s. 33-34

 

 

W ZSRR zwyciężyła rewolucja socjalistyczna - w Niemczech tak samo. Lenin był socjalistą - Hitler tak samo. To prawda, że Niemcy nosili brunatne koszule, ale Lenin nosił białą koszulę. Czy przez to zaliczamy go do Białych? Cóż, że Trocki nosił zielony frencz? To go nie zbliża do Zielonych... Dlaczego jednych opisujemy kolorem ubiorów, a innych barwami transparentów? Najtrafniej jednych i drugich określa kolor ideologii. Lenin, Hitler, Bucharin, Himmler, Trocki - wszyscy kroczyli pod krwawymi sztandarami, dlatego wszystkich należy uznać za Czerwonych. Jeżeli koniecznie chcemy ich rozróżniać, dlaczego nie mielibyśmy ich nazwać imionami ojców-założycieli? Socjaliści-leninowcy, socjaliści-hitlerowcy - obie nazwy mówią wszystko.

 

Oba odłamy miały bardzo pokrewne ideologie. Ich cele również były zbliżone. Niemcy byli przekonani, że tylko u nich jest prawdziwy socjalizm, a wariant radziecki jest wypaczeniem. Ludzie radzieccy przeciwnie, uważali, że niemiecki socjalizm jest jednym wielkim odchyleniem od jedynego słusznego: radzieckiego. U jednych i u drugich wszystko oparte było na nienawiści. U jednych kwitła nienawiść rasowa, u drugich klasowa. Jedni uznawali siebie za rasę dominującą, drudzy za klasę panującą. Co za różnica? Poza tym, nie zapominajmy, że ideowym ojcem Hitlera był Gottfried Feder, który wzywał do rewolucji światowej pod dobrze znanym hasłem: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!".

 

Sceptyk mógłby mi zarzucić, że Hitler nie dochował ortodoksyjnej wierności dogmatom marksizmu. Że w pewnych.okolicznościach zdarzało mu się odstępować od nauk klasyka materializmu dialektycznego. To prawda. Ale czy Marks sam pozostawał wierny własnym dogmatom? Czy nie wikłał się w rozliczne sprzeczności? Czy u schyłku życia nie doszedł w końcu do zerwania z własną Nauką? „Nie jestem marksistą!" - czy to nie słowa Marksa?

 

 

Suworow o Trockim:

 

Trocki, ortodoksyjny marksista, domagał się socjalizmu czysto marksistowskiego, koszarowego. Domagał się, by postępować tak, jak zalecał „Manifest komunistyczny" Marksa: stworzyć armie pracy. Żądał militaryzacji pracy. Praca miała być przymusem, a głównymi jej bodźcami - rozkazy i kary. Główne założenie marksizmu polegało na tym, by podzielić ludzi na klasy: władców, przez nikogo nie wybieranych oraz zniewolony tłum. Waśnie tego chciał Trocki, domagający się w zasadzie niewolnictwa: wy będziecie harować, a ja będę wam wydawał rozkazy.

 

Trocki żądał całkowitego ujarzmienia narodu w armiach pracy. Różnica między jego pomysłem a prawem pańszczyźnianym sprowadzała się do tego, że chłop część czasu pracował na ziemianina, a część dla siebie, natomiast w marksistowsko-trockistowskich armiach pracy należało pracować wyłącznie na potrzeby władców. Chłop pańszczyźniany mógł wykupić sobie wolność, trockiści natomiast starali się to uniemożliwić poprzez całkowitą likwidację własności prywatnej i pieniędzy.

 

 

 

Hitler Jakirowcem s. 135 - 136

 

W Odessie, gdy tylko wypędzono stamtąd Czerwonych, przeprowadzono śledztwo w sprawie popełnionych przez bolszewików zbrodni. Pełny ich obraz znajdziemy w wydanej na emigracji książce „Czerwony terror w Rosji".

 

„Każda miejscowość w okresie wojny domowej miała własną specyfikę ludzkiego bestialstwa.

 

W Woroneżu torturowanych wsadzano nago do beczek ponabijanych w środku gwoździami i turlano te beczki. Na czołach wypalano pięcioramienne gwiazdy. Duchownym wkładano na głowy wieńce z drutu kolczastego.

 

W Carycynie i Kamyszynie - piłowano kości.

 

W Połtawie i Kremieńczugu wszystkich duchownych wbijano na pal.

 

W Jekatierinosławiu chętniej stosowano ukrzyżowanie i ukamienowanie.

 

W Odessie przywiązywano oficerów łańcuchami do desek, powoli wsuwano do paleniska w maszynowni i smażono żywcem, innych rozrywano na pół zębatkami dźwigów lub opuszczano na przemian do kotła z wrzątkiem i do morza, a potem wrzucano do pieców".

 

Ale przecież to nie Jakir osobiście smażył ludzi w piecach okrętowych! Nie osobiście ich topił przywiązując do szyi ciężary. Może i nie on. Topiła ich władza, której Jakir bronił wraz ze swoimi chińskimi towarzyszami.

 

Czerwone komunistyczne bestialstwo podczas wojny domowej przyćmiewa wszystko, co wie ludzkość o okrucieństwie i sadyzmie. Wszyscy degeneraci, sadyści i zabójcy zbiegli się pod czerwone sztandary.

 

To właśnie przewaga w sferze zdziczenia zagwarantowała bolszewikom zwycięstwo. Pod względem okrucieństwa nikt nie mógł z nimi rywalizować. Jakir trafił do towarzystwa, w którym jego talent mógł się w pełni ujawnić.

 

Osobisty udział Jakira w krwawych orgiach potwierdzają dokumenty. Tyle że nie było to w Odessie, a nad Donem, dokąd przyprowadził swoich Chiczyków. Jewgenij Łosiew opublikował po raz pierwszy tajną dyrektywę Jakowa Swierdłowa: „Stosować masowy terror wobec bogatych Kozaków, stosować masowy terror wobec wszystkich Kozaków, którzy kiedykolwiek brali bezpośredni lub pośredni udział w walce z władzą radziecką".

 

Pośredni udział? Co należy przez to rozumieć? Wszystko, co się chce. Swierdłow rozkazywał zabijać każdego, kto nawinie się bolszewikom pod rękę.Ale i ta dyrektywa wydała się Jakirowi zbyt liberalna. Wydał więc własną dyrektywę „procentowej likwidacji ludności płci męskiej".

 

Procenty określał sam.

 

Jakir był wrogiem ludu. Czyż kogoś, kto kierując się własnym kaprysem, ustala procent ludności do eksterminacji, można nazwać przyjacielem ludu? Jakir to jeden z najstraszliwszych katów XX wieku. I nie zgodzę się z tymi, którzy nazywają Jakira hitlerowcem. To nie tak. Na odwrót: to Hitler był jakirowcem. Jakir to pionier, niedościgły wzór. Fuhrer szedł tylko w ślad za nim. Gdy Jakir arbitralnie ustalał procentowe wskaźniki eksterminacji, nie istniał jeszcze żaden Fuhrer, był tylko zdemobilizowany kapral Adolf Hitler.

 

 

Cytat z Trockiego: s. 183

 

„Należy wysunąć hasło rewolucyjnego unicestwienia państwa narodowego. Domowi wariatów kapitalistycznej Europy trzeba przeciwstawić program Socjalistycznych Stanów Zjednoczonych Europy jako etap na drodze do Zjednoczonych Stanów całego świata"

 

"Biulietień opozicji", nr 84, s. 14.

 

 

O Stalinie i ZSRR: s. 331-332

 

(...) Związek Radziecki był skazany na klęskę. Na rozpad. Wcześniej lub później. Mógł przeżyć tylko w jednym wypadku: gdyby podbił i wchłonął wszystkich wokoło. W każdym innym razie - czekała go nieuchronna destrukcja.

 

Związek Radziecki mógł istnieć tylko pod jednym warunkiem: że ludność nie będzie mogła porównywać własnej egzystencji z życiem w krajach ościennych. Dlatego głównym celem Stalina było zniszczenie kapitalistycznego otoczenia. Dlatego wszystkie tomy jego dzieł są tak proste, logiczne i zrozumiałe: zwycięstwo socjalizmu jest możliwe w jednym kraju, ale ostateczny triumf - tylko w skali globalnej. Ta myśl wypełnia wszystkie przemówienia Stalina, wszystkie jego wystąpienia i plany.

 

Ale Hitler też to rozumiał: „Zbolszewizowany świat zdoła przetrwać tylko pod warunkiem, że zagarnie wszystko" [Mein Kampf]

 

 

I już tylko na sam koniec cytacie z samego Józefa Stalina:

 

„Obiektywnie rzecz ujmując, socjaldemokracja to umiarkowane skrzydło faszyzmu”.

 

 

 

 

neosofista
O mnie neosofista

Homo homini lupus est

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka