Brrr... ale mróz! Za oknem, że wyraże się po góralsku (w końcu z gór pochodzę - z Gór Świętokrzyskich), "pi.dzi" niemiłosiernie. A propos, to mi przypomina o "globalnym ociepleniu" i że napisałem kiedyś coś na ten temat i nawet później ktoś z Rzepy na swym blogu się do tego odniósł nie podając źródła inspiracji a co skomentowałem też na swym nieaktywnym już blogu. Blogu niekatywnym, bo między innymi ten wpis, zatyt. "Ekologiczny humbug" portal Pardon.pl ot tak, przy okazji jakiejśc aktualizacji, skrócił mi wraz z dzięsiatkami innych i nawet nie chciał się przyznać do winy. ech;/ W każdym razie ten wpis akurat mi się zachował (choć pozostałe niestety nie) dlatego teraz wklejam go tutaj, jako bardzo adekwatny temu, co mamy za oknem.
(tak, wiem, robię antyreklamę Pyrdkowi, tymi notacjami o skróceniu wpisów)
22 grudnia 2009 r.
Autor:
Radosław Herka
Ekologiczny humbug
Dobiegł końca tzw. „Szczyt klimatyczny” w Kopenhadze. Wielcy tego świata mieli na nim uradzić, jak uratować nasz klimat, przed niekorzystnymi zmianami. Musicie bowiem Państwo wiedzieć, że wbrew temu, co obserwujecie za oknem, rzekomo się on ociepla. Lodowce Arktyki się topią i grozi nam powszechny kataklizm, zupełnie jak za Noego i jego Arki, którą to historię opisuje Biblia. Na upowszechnienie tej apokaliptycznej wizji przyszłości, rządy państw uprzemysłowionych wydały już setki miliardów dolarów, a dzięki decyzjom podjętym na szczycie, kwoty te miały być dużo, dużo wyższe. Dla porównania, te dotychczas wydane, miały stać się nawet rocznymi budżetami na walkę z globalnym ociepleniem. Tymczasem coś poszło nie tak i jak na złość, sam klimat zrobił im psikusa, takiego, jak wcześniej dziura ozonowa. No może niezupełnie takiego i nie zniknął, ale miast zmieniać się podług wytycznych i się ocieplać, wprost przeciwnie, nadal się oziębia.
Doświadczyli tego nie tylko mieszkańcy skandynawskiej Kopenhagi, ale nawet francuskiego lazurowego wybrzeża, gdzie władze wydały komunikat ostrzegawczy dla ludności, o możliwości wystąpienia tzw. „blackoutu”, tj. elektrycznego zaciemnienia. Na skutek niewydolności tamtejszego systemu energetycznego (to efekt nie tylko proekologicznych zmian w tamtejszej energetyce, ale także zleconej ostatnio przez związki zawodowe (sic!), akcji przeglądu w tamtejszych elektrowniach), może zabraknąć prądu w południowych departamentach Francji. A wszystkiemu winne są mrozy, niespotykane zazwyczaj w tamtejszym klimacie. W zw. z tym wystąpiło zwiększone zapotrzebowanie na prąd, jakie jest efektem dogrzewania się zziębniętych obywateli V Republiki w swych mieszkaniach oraz domach. Nic więc dziwnego, że takie nieodpowiedzialne zachowanie zostało wręcz publicznie napiętnowane i wezwano Lud Pracujący... do opamiętania, aby, ekologicznym zwyczajem, obywatele zaczęli oszczędzać energię. Ciekawe, czy posłuchają...?
Nim doszło do zwołania wzmiankowanego szczytu, świat obiegła nowina, o wykradzeniu z komputerów czołowych brytyjskich i światowych klimatologów, prywatnej korespondencji, w której w sposób otwarty, przyznają oni, że mimo rozlicznych nadużyć, przeinaczeń a wręcz prób fałszerstwa, nie są oni w stanie wykazać prawdziwości hipotezy, jakoby klimat się ocieplał. Jest to zresztą zgodne z przewidywaniami i wnioskami z obserwacji polskich geologów, którzy, nie czując „globalnego wiatru zmian”, wydali Raport Komitetu Nauk Geologicznych PAN. Stwierdzają w nim otwarcie, że klimat miast się ocieplać, wkracza wręcz w fazę globalnego oziębienia. Co więcej, podważają oni fundament wszystkich forsowanych w mediach teorii, jakoby wpływ na ten odwieczny cykl przyrody, miał człowiek oraz jego działalność. Że winne temu są przede wszystkim same siły przyrody! Mianowicie Słońce, wraz ze swoimi zmianami aktywności magnetycznej, oraz orbita Ziemi, która się od niego oddala i przybliża w kosmosie.
Biedni nasi naukowcy – nie dostali po prostu stosownych grantów, jak ich brytyjscy i światowi koledzy, śmietanka świata naukowego, i nie wiedzą co głosić! I zamiast przestrzegać lud i rządy państw uprzemysłowionych o groźbie globalnego ocieplenia, mówią, że analogiczna sytuacja miała już miejsce dziesiątki razy w historii. Że w znanych naukowcom okresach geologicznych naszej planety i to nawet w czasach znanych rodzajowi ludzkiemu, (ostatnich kilkadziesiąt tysięcy lat naszej tutaj tj. na Ziemi, obecności), nie jest to żadne novum a wręcz nihil novi. Nic więc dziwnego, że za swój występek, zostali przywołani do porządku przez wybitnego znawcę geologii, światowy autorytet w tej dziedzinie, pana Adama Wajraka, na łamach nie mniej znanego w świecie nauki periodyku, „Gazety Wyborczej”. Wtórowali mu w mediach rozliczni specjaliści od spraw klimatu, którzy swój byt uzależnili od takich organizacji, jak Greenpeace i jej podobne. Głos zabrali niemalże wszyscy ci, którym tak bardzo na sercu leży los... planety.
Nasi rodzimi naukowcy wydają się nic nie rozumieć z tego zamieszania. W czym rzecz? – pytają. Za co spotyka ich tak niezasłużona krytyka? Przecież oni wiedzą, mają swoje obliczenia, dowody. Dlaczego „lud”, bez dorobku i żadnego tytułu naukowego, ich zwyzywa? Dlaczego nie rozumie matematycznych obliczeń i ich oczywistej prostoty? Dlaczego na siłę forsuje się tezy, nie do udowodnienia nawet przez arcyszalbierzy świata nauki? No właśnie... „W czym rzecz?” W czym tkwi sedno tego problemu? Dlaczego jedni naukowcy mówią, że klimat się oziębia a inni, że się ociepla? Dlaczego ci, co twierdzą to pierwsze, są biedni, jak mysz kościelna a ci drudzy opływają w splendory? Dlaczego rzesze gimnazjalistów są już od podstawówki indoktrynowane o potrzebie walki z globalnym ociepleniem? Cui bono, że zapytam starym rzymskim powiedzeniem, próbując ustalić winowajcę? „Kto (na tym wszystkim) korzysta” i w jaki sposób? Dlaczego ulegliśmy zbiorowej ułudzie? Jaki dokładnie jest modus operandisprawcy i co jest motywem zbrodni? Bo jest to zbrodnia – występek prawie doskonały, a ustalając to, co pow. wymieniłem, ustalimy też winnych owej zbrodni...
„Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze” – tak głosi stare przysłowie. Zacznijmy zatem nasze rozważania co do sprawcy, od ustalenia tego, kto je wydaje i na co? Organizacje ekologiczne są głównym propagatorem walki z globalnym ociepleniem. To one upowszechniają widmo zagrożenia. Prowadzą akcje społeczne i protesty. Wszystko to, są działania wymagające pieniędzy. I to raczej dużych ich kwot a skądś przecież muszą je czerpać te, zdawałoby się, ubogie organizacje non profit? Pochodzą one z kilku źródeł. W strukturze finansowania występują m. in. przychody ze sprzedaży publikacji, ekologicznych produktów oraz gadżetów promujących ekologię (koszulki, długopisy etc. czasem nawet te made in China,ale już z ekonadrukiem). Nie jest to jednak główne źródło utrzymania dla ekologów. Każdy może nazwać swój produkt ekologicznym, wystarczy, że odpowiednio to umotywuje. Na to nie ma żadnego patentu a rozwiązania propagowane przez samych ekologów, jako najbardziej ekologiczne, typu mycie się w deszczówce, etc., są czasochłonne i mówiąc wprost, paradoksalnie bardzo drogie.
Trudno jest przekonać przeciętnego reprezentanta społeczeństwa, który w swych wyborach konsumenckich kieruje się przede wszystkim wygodą, oraz kryterium ekonomicznym, do wyrzeczeń i ponoszenia kosztów na rzecz środowiska. Mimo popularności „mody na ekologię”, organizacje upowszechniające „styl życia eko”, nie czerpią z tego źródła spodziewanych dochodów. Styl eko nie cieszy się powszechną aprobatą i pożądaniem konsumentów. Aczkolwiek należy nadmienić, że ludzie lubią i chcą uchodzić za ekologicznych, czy też może szerzej, wrażliwych społecznie. Stąd też, raz na jakiś czas, poprą oni bezrefleksyjnie szczególnie forsowaną akcję, jak zakazu używania skór naturalnych na rzecz zatruwającego środowisko skaju. Albo też tą, związana ze zmianą diety niedźwiedzicy w zoo w Lesznie, po której biedne zwierzę zdechło. Widać naturalne jej pożywienie, runo leśne, którym uraczyli misia ekolodzy, nie było na tyle pożywne i zdrowe, jak pierwotnie zakładano. No ale cóż to? Działacze Klubu Gaja mieli „poparcie społeczne”, oraz tzw. „mediów opiniotwórczych” (konkretnie wielkopolskiej „Gazety Wyborczej”), a to jest przecież najważniejsze...
Wracając do kwestii finansowych: Głównym źródłem utrzymania dla organizacji ekologicznych oraz utytułowanych ekologów, są przede wszystkim donacje – datki, dotacje oraz granty przyznawane im przez darczyńców. Kim oni są? Odgadnięcie tego, pozwoli ustalić faktyczną grę interesów. Wbrew odczuciu czytelników, że organizacje ekologiczne to ruchy społeczne, utrzymywane w dużej mierze z datków wrażliwych na los tego świata ludzi, w strukturze ich dochodów, składki członkowskie oraz donacje od osób fizycznych, stanowią margines. Do tego stopnia nawet, że Greenpeace, najbardziej rozpoznawalna na świecie organizacja ekologiczna, opiera swą pracę na wynagradzaniu „wolontariuszy”! Przeglądając oferty pracy można się czasem natknąć na płatne starze oraz praktyki, jakie organizują dla młodzieży instytucje tego typu, - w zamian za propagowanie przezeń idei walki o dobro przyrody i przeciwdziałanie skutkom zmian klimatu (wywołanym, oczywiście, aktywnością ludzką). Dziwne to obyczaje, aby zamiast korzystać z dobroczynności wolontariuszy, płacić im za nią, no ale nie krytykujmy... podobno każdy sposób jest dobry, aby tylko służył właściwej sprawie. Skupmy się za to na tym, skąd te organizacje czerpią środki na to, aby wynagradzać swych wolontariuszy? Bo skoro oni nie są w stanie własnym sumptem się zorganizować i sfinansować, to ktoś te pieniądze na głośne medialnie akcje wydawać musi. I rzeczywiście, są to podmioty dużo większe i potężniejsze, niźli, zbiorowiska ludności. To wielkie koncerny przemysłowe i wydobywcze, to firmy z listy najpotężniejszych i najbogatszych tego świata. To także wzmiankowane powyżej rządy państw uprzemysłowionych. Skąd taka mozaika? Co ich łączy? Odpowiedzialność za losy świata?!
Niedawno świat obiegła informacja, iż rosyjscy naukowcy dowiedli, jakoby popularny i ogólnodostępny na świecie gaz o nazwie użytkowej „freon”, nie był odpowiedzialny za rozkład warstwy ozonowej Ziemi i tym samym, jego stosowanie nie przyczyniło się do powstania tzw. „dziury ozonowej”. Co więcej, jeśli zauważyliście Państwo, media od kilkunastu lat milczą na jej temat. Chcecie może wiedzieć dlaczego? Otóż jej (już?) nie ma! Ziemia sama z siebie odbudowała rzekome ubytki w warstwie ozonu okalającego ziemską atmosferę. Uczyniła to wbrew wszelkim prognozom i ku zadziwieniu świata nauki! Do tego stopnia nawet, że ekologowie oniemieli, wraz z ekodziałaczami. Odróżniajmy bowiem ekologów, tj. naukowców, posiadających solidne podstawy w postaci aparatu wiedzy i umiejętności jej przetwarzania, od działaczy, którzy dla podniesienia swego prestiżu, pragną się nimi mienić. Jedni i drudzy wówczas wierzyli a przynajmniej publicznie manifestowali swoją wiarę, w to, że freon niszczy ozon i że przyczyni się to do zagłady zaawansowanych form życia na Ziemi. Apokalipsę miały przeżyć jedynie rośliny i owady a wszystkie inne formy, miały wyginąć lub przyjąć nocny tryb życia. Pomijając rosnącą liczbę internautów oraz tzw. „ćmy barowe” płci obojga, nic takiego nie zaszło, pytanie zatem: co się zmieniło?
Światowy przemysł pod naciskiem tzw. opinii publicznej oraz polityków naciskanych przez ich wyborców, przyjęli regulacje, w efekcie których wyeliminowano z użycia freon. Ten tani i powszechnie dostępny gaz (w międzyczasie wygasły patenty go chroniące), wykorzystywany m. in. w urządzeniach chłodniczych typu lodówki i zamrażarki, został zastąpiony przez drogie substytuty, których głównym producentem, niemalże monopolistą, zupełnie przypadkowo, są koncerny z krajów uprzemysłowionych. Na ten fakt zwraca uwagę Włodzimierz Suwarotkin, rosyjski geolog i autor tezy, że to wodór i jego emisja z wnętrza Ziemi odpowiedzialna jest za powstawanie okresowych wyrw w poszyciu warstwy ozonowej. Fakt stałej obecności szczeliny nad Antarktydą, tłumaczy on tym, że właśnie ten kontynent, jako najbardziej zasobny w lód, wydziela najwięcej wodoru do atmosfery. To też, jego zdaniem, odpowiada za efekt topnienia lodowców Antarktydy (jest to samonapędzające się zjawisko – efekt łańcuchowy), ale co podkreśla, jest po pierwsze najzupełniej naturalne (nie powstało w wyniku ludzkiej ingerencji) i po drugie, jest zjawiskiem punktowym (ma miejsce tylko nad biegunem południowym). Dla porównania przytacza przykład Syberii, nad której wieczną zmarzliną nie ma dziury ozonowej i której lody się nie topią.
W ten oto sposób, z dnia na dzień, wykluczyliśmy z obrotu jeden produkt, który mógł być wytworzony przez nie zaawansowane technicznie zakłady, na rzecz produktu specyficznego, objętego świeżymi patentami. W efekcie, tylko nieliczni zyskali możliwość jego produkcji i użycia a co przyczyniło się do podniesienia kosztów produkcji takich urządzeń, jak ww. lodówki. Ku uciesze wrażliwych ekologicznie konsumentów, zaczęli oni używać nowych, ekologicznych sprzętów – a to że były one droższe? Wszak ochrona przyrody ma swoją cenę – bo sama przyroda jest przecież bezcenna. Tym sposobem wracamy do pytania, kto na tym skorzystał (intencjonalnie lub przypadkowo) a kto stracił i kto zapłacił cenę, za ten humbug? Bo przecież sama przyroda się nie zmieniła – ni to jej „nie ogrzało”, ni „nie oziębiło”... wtedy.
Skorzystali niewątpliwie ci, co przeprowadzili badania udawadniające rzekome szkody, jakie wyrządza freon. Ktoś przecież je sfinansował. Skorzystali ci, co wyeliminowali tańszą konkurencję w przemyśle sprzętu chłodniczego. Skorzystało – zdaniem prof. Suwarotkina, rosyjskiego (nadmieńmy to, aby podkreślić rolę interesów narodowych w tym wszystkim) geologa (i nadmieńmy, że nasi polscy koledzy profesora, z Polskiej Akademii Nauk, autorzy ww. dokumentu, zapewne podzielają jego zdanie, bynajmniej nie poprzez pryzmat narodowych interesów a po prostu, naukowej rzetelności) – przede wszystkim USA (takie jest zdanie Suwarotkina). Skorzystały gospodarki krajów rozwiniętych, gdyż tylko one były w stanie „sprostać konkurencji” i produkować towary „ekologiczne”. Straciły kraje rozwijające się, których gospodarki nie mogły już produkować nie ekologicznych lodówek i zamrażarek (Protokół Montrealski oraz Konwencja Wiedeńska). Bezpośrednio stracili na tym konsumenci, kupując droższe produkty, lecz paradoksalnie, pośrednio również zyskali, ponieważ wytwarzane były one w ich krajach, w zakładach przemysłowych zatrudniających obywateli państw uprzemysłowionych. I właśnie tym paradoksem „korzystnej straty”, możemy również wytłumaczyć humbug, wokół idei globalnego ocieplenia...
Dziś zwykliśmy utożsamiać socjalizm z ideami Marksa, Lenina oraz Engelsa. Uważamy ten byt za anachroniczny, któremu przeciwstawiamy wolny rynek, jaki rzekomo panuje teraz na zachodzie. Jest to błąd. Wolny Rynek, jako koncepcja, oraz urzeczywistniona idea, opiera się na dogmacie ceny, którą kształtuje ogół – wzajemna gra sił popytu i podaży. Wedle tej koncepcji, na stosunki pomiędzy nabywcą a zbywcą jakiegokolwiek dobra, nie mają wpływu inne czynniki, jak obiektywne, tj. obfitość danego dobra etc. Mówiąc wprost, ceny nie są regulowane! I aby wolny rynek istniał, musi ten główny postulat być zachowany. Dla odmiany, socjalizm klasyczny, (ten modły wschodniej), znany z ZSRR a chociażby i PRLu, zna pojęcie ceny maksymalnej. Co to oznacza? Że wedle państwa – regulatora rynku, określa się najwyższą wartość, po jakiej można legalnie zbyć/nabyć towar. Próba sprzedaży po wyższej cenie, jest już przestępstwem – to czarny rynek. Ci, co pamiętają puste pułki w sklepie, oraz wszędobylski ocet, klną na socjalizm z tego właśnie powodu! Że w tym systemie, nie sposób było produkować dóbr, skoro ich cena sprzedaży może być i częstokroć była niższa, od kosztu wytworzenia i dystrybucji, (nie licząc marży). System taki, był niewydolny i ostatecznie sam, bez niczyjej pomocy, „umarł śmiercią naturalną” – po prostu zbankrutował ku uciesze tłumów. Jego trwanie było możliwe tylko dzięki aparatu represji oraz powszechnemu nakazowi pracy – czyli de facto niewolnictwu, wprowadzonemu bynajmniej nie w interesie jednostek... nie w interesie ludzi.
Jest jeszcze drugie, znacznie subtelniejsze oblicze socjalizmu, zachowujące pozór Wolnego Rynku. Tu nie ma ceny maksymalnej. Jest za to cena minimalna – taniej po prostu nie można czegoś kupić a zatem też i sprzedać. Dotyczy to wielu artykułów. Rolnicy mają zakontraktowane określone ceny skupu żywca, lub mleka tudzież płodów rolnych – przedsiębiorca nie ma prawa taniej czegoś od nich kupić, w zamian dostaje rekompensatę. Czasem też dopłata trafia wprost do kieszeni rolnika. Cena minimalna, to nie tylko żywność. Dotyczy też np. alkoholu, czy jeszcze lepiej, wyrobów tytoniowych. Po prostu nie można, z różnych, tłumaczonych pro publico powodów, kupić paczki papierosów taniej, niźli przyjęte minimum. Cena minimalna dotyczy również paliwa, czy też szerzej, kosztów nabycia energii, gdzie jej wysokość regulują podatki pośrednie, głównie akcyza. Tak działa już nie marksizm-leninizm a keynsizm-galbrightyzm. I obejmuje sobą wszystkie gałęzie gospodarki.
W Europie Zachodniej, czy też szerzej, w państwach socjalnych, wolnego rynku nie ma już co najmniej od lat 50 ubiegłego wieku. System ten, który zapanował, wyklucza to pojęcie z faktycznego użycia. Państwa o gospodarkach keynsowskich są mimo braku wolnego rynku, paradoksalnie „najzamożniejsze”, - z wielu podwodów. Ale też coś za coś. Podobnie jak ZSRR i PRL, także one stanęły u progu swej niewydolności. W dobie globalizacji i wolnego przepływu towarów, usług oraz kapitału, państwa socjalne stanęły przed obliczem... „wolnego rynku państw”. Nieregulowanej konkurencji między nimi. Wielkie koncerny ale i drobni przedsiębiorcy, powoli uciekają z produkcją z państw, gdzie są wysokie koszta pracy i wysokie podatki, do państw, gdzie podatki są niskie a koszta pracy minimalne. Początkowo dotyczyło to tylko produkcji pracochłonnej. Produkcja energochłonna, oparta na wiedzy a zatem wymagająca udziału w procesie produkcji wykwalifikowanej, wykształconej kadry, była kontynuowana na zachodzie. Jednakże i to zaczęło ulegać zmianie. Dziś produkcja komputerów, ekranów LCD, LED, czytników DVD etc. to wszystko, co wymaga wiedzy i technologii, również jest wytwarzane w Azji, a Europa Zachodnia oraz Ameryka, zmuszone są importować te produkty, gdyż są one po pierwsze dużo tańsze, niźli rodzima produkcja. Po drugie, są wysokiej jakości i w niczym nie ustępują już rodzimej produkcji a nawet, o zgrozo, niekiedy ją przewyższają.
Co może w takiej sytuacji zrobić Stara Europa, Japonia czy USA, aby nie zbankrutować? Zamknąć granicę, wprowadzić cła? Wielki Kryzys lat 30 ubiegłego wieku, był spotęgowany tym właśnie krokiem. To tylko zaostrzyło nastroje społeczne i umożliwiło II Wojnę Światową. Próba powtórzenia tego manewru musi zakończyć się podobnie – miast ograniczyć straty gospodarek narodowych, zwiększy je i pogłębi kryzys. Stąd szuka się alternatyw. Jedną z nich jest walka z „rajami podatkowymi”. Wszechobecna inwigilacja służb skarbowych państw rozwiniętych, jaką prowadzą wobec swych obywateli oraz podmiotów gospodarczych działających pod ich nadzorem. To także próba przeforsowania idei walki z „globalnym ociepleniem”. Produkty energooszczędne wymagają bowiem dużego nakładu energii oraz wiedzy (patenty), przy ich produkcji. Idea jest taka, że w trosce o naszą planetę, wszyscy zobowiążą się produkować w ten sam sposób, jedyny, w jaki potrafi produkować gospodarka... nazwijmy ją, „eurosocjalistyczna”, przez co inne państwa, nie będą czyniły Wspólnocie Państw Rozwiniętych, „nieuczciwej konkurencji”.
Aby nie było, że to tylko Unia Europejska, - zbiór najbardziej keynsowskich gospodarek świata (Japonia i tym bardziej USA, w o wiele mniejszym stopniu finansowały ze „sztuczek”, Keynsa oraz Galbrighta wydatki socjalne, w inny sposób alokując pozyskane od obywateli w podatkach środki), samodzielnie forsuje walkę o „globalne ocipianie”, klienci państw eurosocjalistycznych, czyli małe, ale medialne państewka wyspiarskie lub biedne, żyjące z pomocy międzynarodowej, afrykańskie satrapie, same zabiegają o ochronę ich pięknej przyrody. Problem tylko w tym, i unaoczniła to Kopenhaga, że nie wszyscy są skłonni partycypować w tym humbugu na wytyczonych przez europejskich scenarzystów i reżyserów, zasadach. Kraje rozwijające się, jak Indie, Chiny, Brazylia, również Rosja, a nawet uzależnione od Chin, USA (vide powiedzenie, „złapał Kozak Tatarzyna...” USA nie zbankrutowały jeszcze, tylko dzięki chińskim pożyczkom, a Chiny się rozwijają, dzięki amerykańskiemu rynkowi zbytu), mówią „nie”. Dla nich się to nie opłaca. Nawet biedne kraje, tak hojnie wspomagane przez „społeczność międzynarodową”, choć chcą dostawać kolejne miliardy pomocy, nie chcą, wbrew woli Starej Europy, kupować za nie ”towarów ekologicznych”, produkowanych przez swych „dobrodziejów”. Wszystko to zaowocowało „klęską szczytu klimatycznego”. Nawet Niemcy, w osobie pani Kanclerz Anieli Merkel, stwierdziły, że „aby walczyć z klimatem, wszystkie państwa muszą się włączyć w tę walkę, inaczej powstanie nieuczciwa konkurencja państw” rozwijających się a contrario rozwinięte.
Suma sumarum, wszystko to sprawiło, na szczęście również dla nas, że nie uchwalono w Kopenhadze niczego, co by i nam zaszkodziło bardziej, niźli dotychczas podjęte decyzje i zobowiązania. Nie, nie twierdzę, że należy dewastować przyrodę i ją zanieczyszczać. Że wszyscy spod znaku „zielonych” to naiwni lub oszuści. Nie w tym rzecz. Także mnie, autorowi niniejszego skromnego artykułu, leży na sercu dobro tego świata, którego piękno lubię podziwiać i chciałbym, aby moje przyszłe dzieci mogły dorastać w świecie, ciesząc się bogactwem i różnorodnością przyrody. Aby jednak tak się stało, trzeba oddzielić od siebie kwestie wrażliwości i entuzjazmu proekologicznego, od nauki. Ta ostatnia, w osobach rzetelnych profesorów, z ogromnym dorobkiem naukowym, a nie działaczy organizacji o charakterze propagandowym, (najczęściej bez jakiegokolwiek przygotowania w postaci rzetelnej wiedzy), i intencjonalnie finansowana przez „dobrych wujków tego świata”, mówi, że globalnego ocieplenia nie ma i że wpływ człowieka na zmiany przyrody, choć rzeczywisty, nie dotyczy klimatu. Nasza działalność przemysłowa może sprawić, że zatrujemy wodę, uczynimy powietrze nie zdatnym do oddychania, ale emisja tzw. gazów cieplarnianych, którymi kraje rozwinięte chcą handlować (sic!) z krajami rozwijającymi się, nie ma wpływu na nasz klimat. A już na pewno nie dotyczy (tylko) CO2. Pragnę jedynie, popełniając niniejszy artykuł, zwrócić uwagę czytelnikom, zwłaszcza tym wrażliwym ekologicznie, na te kwestie, tak, aby następnym razem, weryfikowali docierające doń informacje. Aby zadali podstawowe pytanie cui bono? Kto na tym korzysta? Bo jakże to może być, że Antyczni Rzymianie, choć nie znali druku, nie mieli radia, prasy ani TV, a byli od nas o niebo mądrzejsi i takiej „ciemnoty” nikt by im nie wcisnął?!
Radosław Herka
Inne tematy w dziale Gospodarka