2016, dzień po wyborach, pociąg podmiejski z NYC, słucham jak 2 kobiety rozmawiają: “grupa znajomych LGBT zawiązuje samoobronę i będą się przedzierać (fight their way through) do Kanady”, uznałem, że milczenie jest złotem i nie udzieliłem rady, że może warto odpocząć od 24/7 news cycle.
2024, 5% po każdej ze stron wieszczy koniec świata, reszta wie, że różnice są marginalne. To nie będą wybory typu landslide jak Reagan czy FDR, gdzie jeden kandydat zgarnia 90% głosów elektorskich. To oznacza, że niezależnie kto wygra będzie stąpał po cienkim lodzie.
Dajmy na to, że wygra Trump i spełni się mokry sen prolajferów. Jakimś cudem wchodzi federalny zakaz aborcji od pierwszego dnia ciąży, nawet z gwałtu i kazirodztwa. Dwa lata później midterm elections, gniew elektoratu i landslide victory dla Demokratów. Dalej wiadomo, impeachment, zarzuty kryminalne, Trump resztę życia spędzi w więzieniu.
A to nie jedyny ogranicznik. Pracownicy administracji planują swoje kariery na dłużej niż 4 czy nawet 8 lat. I wszyscy doskonale pamiętają co się stało z kadrami Busha po jego haniebnej prezydenturze. Nikt im nawet nogi nie poda a przecież nie brakowało tam ludzi zdolnych i ambitnych. Condoleezza Rice jest takim straszakiem dla politycznych aspirantów, którzy myślą że lojalnością ponad wszystko zdobywa się świat.
No ale przecież sprzeda Ukrainę i Polskę. Jasne, tak rozumują ci, którym ograniczenia poznawcze pozwoliły uwierzyć w bajkę ‘pakt RB’. Wbrew nachalnemu darwinizmowi który w Polsce nazywa się geopolityką, historia i kontekst kulturowy ważą tyle samo albo więcej niż kolor żetonów przy zielonym stoliku, zwłaszcza w czasach kiedy wybory decydują się kilkoma procentami głosów.
Inne tematy w dziale Polityka