„Wielka demaskacja! Marcin Kącki zaprzyjaźnił się ze środowiskiem ‘Konfederacji’ i je opisał! Przeczytaj i poznaj środowisko partii, która już w tym roku może sięgnąć w Polsce po władzę!” – takie, w przybliżeniu, czytało się jeszcze niedawno komunikaty w różnorakich mediach, zachwalających najnowszą książkę wymienionego autora. Ponieważ krytyki pod adresem polskich środowisk „prawicy głębokiej” nigdy mi dosyć, jeszcze w zeszłym tygodniu poleciałem (na skrzydłach wspólnej wiary) do sklepu i się w nią zaopatrzyłem. Przeczytałem. I cóż mogę rzec – niewypał; i kompletny. Pusty przelot. Kula w płot. Nic; zero. NULL. Książka Marcina Kąckiego nie nadaje się właściwie do niczego – i to z kilku zasadniczych powodów. Co piszę bez przyjemności, bo naprawdę starałem się tę książkę czytać z życzliwością, a i ma ona kilka zupełnie dobrych fragmentów, no – przede wszystkim, jest naprawdę udaną demaskacją obłudy Janusza Korwin-Mikkego, guru polskich prawicowców, a i mnie w swoim czasie, a za tym i całego jego ruchu. Natomiast te dobre momenty nie wystarczą, aby uratować ją wobec jej kolosalnych wad. Wymienię je tutaj w punktach:
1. Po pierwsze, zatem, książka jest wyjątkowo niechlujna kompozycyjnie. Nie wiem, o co autorowi chodziło, bo zapewne o coś, ale struktura „Chłopców” to… No, to właściwie nie jest struktura, tylko jakieś amorficzne coś, co z braku lepszego terminu nazywa się strukturą. Problemy zaczynają się już na samym początku, bo od tytułu. Czytamy: „Chłopcy”, liczba mnoga; a zatem, powinno być o co najmniej dwóch osobach, a zapewne o większej ich liczbie, bo – jak nas zapewniali wydawcy – książka ma być studium ŚRODOWISKA Konfederacji. Spodziewałem się zatem ciekawych informacji przynajmniej o jej liderach. Niestety, książka ma właściwie jednego bohatera, a jest nim – Janusz Korwin-Mikke. Bo to jest opowieść o nim – i o nikim innym (inni, jeżeli są, to są potraktowani omalże zdawkowo, no i tylko w odniesieniu do głównego bohatera) . Tytuł właściwie nie odnosi się do treści i wprowadza w błąd, co stanowi problem w przypadku rozprawki licencjackiej, a co dopiero reportażu (bo tak tę książkę się oficjalnie klasyfikuje) uznanego w światku literackim autora.
Jak można się spodziewać, jeżeli chodzi o treść, wygląda to niewiele lepiej. Właściwie nie wiem, w jaki sposób Marcin Kącki poukładał swoje wywody i co chciał przez to uzyskać. Zdarzają się fragmenty spójniejsze i one są w porządku, ale generalnie „Chłopcy” to raczej zbiór luźnych impresji; raz opowiada o Korwin-Mikkem jego siostra, raz ktoś inny, tu jeden wywiad, tu drugi, nagle historia UPR… Najgorzej robi się w środku lektury, kiedy – ni z tego, ni z owego – Marcin Kącki odchodzi zupełnie od tematu i zaczyna uprawiać iście zlewozmywakową analizę psychologiczno-socjologiczną zjawiska „radykalizacji mężczyzn” i (no, oczywiście) skrajnej dyskryminacji kobiet, alt-rightu, strzelanin w USA i życia seksualnego, duma, zastanawia się, docieka przyczyn, prezentuje własne przemyślenia, a przy okazji wyrokuje, czy jakieś feministyczne źródło można uznać za naukowe. O ile mi się wydaje, mieliśmy czytać reportaż, a nie poemat dygresyjny czy gawędę szlachecką pt. „Ja wam objaśnię świat”.
Na koniec, ogólna niechlujność pisarska przeniosła się także do sfery edycji, której to szanowni opiekunowie nie dopilnowali, aby nazwisko niespodziewanego głównego bohatera dzieła było prawidłowo odmieniane, bo dopełniacz od „Korwin-Mikke” to „Korwin-Mikkego”, a nie „Korwina-Mikkego”, jak nam próbuje wmówić Marcin Kącki. Niedopatrzenie na tak podstawowym poziomie o czymś jednak świadczy. A konkretnie:
2. O poczuciu wyższości, które autor prezentuje w stosunku do opisywanego przez siebie elementu świata. Bo tak ta książka jest pisana. Oto przyjechał cywilizowany pan, opisywać dzikich Czirokezów. Czuć to i widać szczególnie, jeżeli chodzi o styl, kolejny wielki problem „Chłopców”. Generalnie nie jest źle, natomiast czasami autor daje się ponieść swojemu ego i usiłuje być zabawny, czego efekty są, takie, jak w trzech poniższych cytatach:
„Co prawda profesor Korwin-Mikke zastrzega też we wstępie… Tak, można otworzyć okno… Zastrzega zatem we wstępie, że nie jest ideałem ojca, ale dajmy, szanowni panowie, spokój, znamy przecież dorobek profesora na innych polach i wiemy, że jego przemyślane opinie nie podlegają dyskusji, bo są przecież przemyślane, a to w końcu sfery interdyscyplinarne [..] Profesor Korwin-Mikke w swoim dziele proponuje, na początek, aby w procesie wychowawczym nie przebywać zbyt długo z kobietami, by nie przesiąknąć ich ideami wychowawczymi, które prowadzą do tego, że, i tu dodam od siebie, a stanowczo dodam, jak w koszarach, w końcu jesteśmy w męskim gronie, a profesor Korwin-Mikke jest człowiekiem kultury, dlatego za niego powiem to klarownie, za nas wszystkich to powiem, bo dosyć milczenia, trzeba to w końcu otwarcie powiedzieć!…” (str.106-107).
„Roztargnienie ojca pamięta Jacek chyba najbardziej, bo gdy pytam, co jeszcze pamięta, co oddaje charakter ojca, to opowiada, że jak raz przyszli znajomi i miał zrobić obiad, to w domu był tylko ryż i Korwin senior wrzucił do garnka cały ryż, jaki był, i wyszły cztery gary ryżu, więc dobrze, że mama Jacka była z wykształcenia archiwistką i wszystkiego pilnowała” (str. 113).
„Spróbuję podliczyć te [konfederackie] idee, choć będzie to równie karkołomne jak liczenie odejść, wyrzuceń i przetasowań, dlatego ponownie, aby ułatwić zadanie czytelnikom, a szczerze mówiąc, już bardziej sobie, wsiadam do samolotu linii Korwin” (str. 173).
No cóż – miało być śmiesznie, a wyszło smętnie, z wielosłowiem, wymuszonym komizmem, nieudanymi metaforami, powtórkami wyrazowymi, a nawet rymami w prozie (dobrze, że autor w przypływie natchnienia nie zaczął pisać białym trzynastozgłoskowcem). Są jeszcze gorsze fragmenty, ale nie chce mi się ich szukać, w każdym razie powiem tyle, jako miłośnik Gombrowicza: że aby pisać Gombrowiczem, to trzeba wiedzieć jak, gdzie i kiedy.
3. Najgorsze efekty jednak widoczne lekceważenie Kąckiego dla środowiska Konfederacji przynosi w sferze merytorycznej, w której się po prostu – no cóż; gdybym był recenzentem-dupkiem z jakiegoś czasopisma naukowego, to napisałbym, że błaźni, ale ponieważ nie jestem takim ekspertem, to ujmę to tak, że nie pokazuje się z najlepszej strony. „Chłopcy”, jeżeli chodzi o kwestie faktograficzne, wprost roją się od błędów i politologiczno-historycznej płycizny, którą nawet wstyd komentować. Na przykład, na stronie 178 libertarianizm zostaje zdefiniowany jako przekonanie, „że państwo to organizacja przestępcza i ludzie sobie sami ze wszystkim poradzą”. Korwinistyczny monarchizm „obala” Kącki twierdzeniem, że „80 procent [monarchii] to wieki z ciemnotą, inkwizycją, płonącymi stosami, podbojami i mordami”, a w ogóle to Korybut Wiśniowiecki był królem, a się zabił ogórkami (str. 174-175) (mniemam, że naprawdę nie muszę niczego dodawać do tych cudownie głębokich przemyśleń, opartych na rzetelnej wiedzy, zdobytej podczas pogłębionego studium). Jeszcze zabawniej jest na innym miejscu, w którym czytamy że wszystkie ruchy prawicowe w Europie od Szwecji po Hiszpanię to faszyści, kryptofaszyści, faszyzujący nacjonaliści, a nawet PiS w Wolsce jest "nacjonalistyczny" i ma "faszystoidalne hasła" (str. 167). Kiedy indziej z kolei, dowiadujemy się, że – niepodany z nazwiska – Adam Wielomski jest „szefem polskich monarchistów” i w swoim „fajnej gazecie jedzie po każdym, kto nie chce króla, ale nie może się zdecydować, czy wybrać go z któregoś ze znamienitych polskich rodów, czy poszukać gdzieś w Europie” (str. 179-180), co już jest bzdurą tak piramidalną, że trudno to objąć umysłem: Adam Wielomski od dawna nie jest monarchistą, tylko narodowcem, „Pro fide, rege et lege” – nie „fajną gazetą”, a czasopismem naukowym z listy ministerialnej i nie monarchicznym, a ogólnie konserwatywnym i właśnie nacjonalistycznym. Nie zajmuje się także poszukiwaniem króla, a na pewno nie wśród rodów polskich i europejskich (wydaje mi się, że Wielomski pomylił się Kąckiemu z Jackiem Bartyzelem). Tego typu pomyłek i uproszczeń znajdzie się w książce całe mrowie, a wszystkie one świadczą o tym, że autor postanowił za wszelką cenę nie przygotowywać się do omówienia wybranego przez siebie tematu. Z tego też względu „Chłopcy” wartość informacyjną mają praktycznie zerową.
Na koniec, mały dodatek, niezwiązany z tematami okołokonserwatywnymi: w swojej dygresyjnej gawędzie o „radykalizacji mężczyzn” ekspert od wszystkiego porusza kwestie pewnych teorii socjologicznych, zbudowanych na biologii ewolucyjnej i zastanawia się, jak to jest, że dopiero w XXI wieku „wyszło nam”, że homo sapiens rozwinął się jako gatunek dzięki życzliwości i współdziałaniu, a nie agresji i krwawej walce o byt (str. 158). Pytać w tym momencie, czy słyszał kiedyś o takim autorze jak Piotr Kropotkin, byłoby chyba stratą czasu. Kolejną perełką jest stwierdzenie, że pisany przez socjalistę Orwella, trockistowski "Folwark zwierzęcy" stanowi "ostrzeżenie przed kolektywem". I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. W każdym razie kolejny raz warto zauważyć, że jak się o czymś pisze, szczególnie z pozycji autorytetu, którą Kącki sobie wyraźnie przypisuje, wypadałoby mieć o wybranym temacie jakieś pojęcie.
4. To wszystko zaś wiąże się z kolejnym poważnym problemem „dzieła” Kąckiego, mianowicie: z faktem, że podczas swoich wywodów ani przez moment nie próbował zrozumieć ludzi, o których chce pisać – nie spróbował nawet poznać ich perspektywy i postawić się na ich miejscu. Jak książka długa (a jest za długa) i szeroka, nie dowiemy się o nich niemalże niczego pozytywnego, a na pewno nie o ich poglądach, które to uznany dziennikarz przedstawia jako efekt irracjonalnych fobii, egotyzmu, seksualnej frustracji (sic!), czy – po prostu – głupoty, czyniąc to w sposób w swej intelektualnej, pseudo-freudowskiej pozie iście żenujący. Zapewne dlatego właśnie uznał, że nie ma sensu poświęcać zbyt wiele czasu na ich poznawanie, bo i tak nie chodzi o to, aby cokolwiek komukolwiek wyjaśnić, tylko obśmiać i zlekceważyć, a przy lekceważeniu im mniej wiedzy, tym lepiej. Tylko że to nie jest dziennikarstwo, a propaganda. I ostatecznie tym właśnie okazuje się książka Marcina Kąckiego: porcją propagandy, generalnie mocno przegadanej i, po prostu, nudnej, a w każdym razie obliczonej na to, aby scementować uprzednio przyjętą i uznaną za niekwestionowanie słuszną wizję świata.
A szkoda, bo – jak powiadam – poważne studium nad rosnącym w siłę środowiskiem „prawicy głębokiej” bardzo by się w naszym społeczeństwie przydało, jest to bowiem zjawisko istotne i, tutaj się zgadzam, w dłuższej perspektywie bardzo niebezpieczne. Aby je jednak zrozumieć, trzeba czegoś więcej, niż wyższościowej szydery opartej na żenujących stereotypach o „ciemnych wiekach inkwizycji” i totalnej ignorancji co do omawianych kwestii. No cóż – trudno jednak oczekiwać owego „więcej” po książce pisanej z perspektywy klasy rządzącej, żyjącej w swojej małej bańce i przekonaniu, że „my to świat”, a cała reszta to banda dzikusów, trochę pociesznych, ogólnie głupich, i naturalnie niezdolnych do kierowania państwem. Aby je osiągnąć, trzeba by w owym „innym” zobaczyć nie irracjonalnego dzikusa, a równego sobie człowieka; a to jest zawsze śmiertelnie niebezpieczna zabawa.
Swoją drogą, to chyba jedyny sens, w którym „Chłopcy” są jakoś ciekawi – bo Marcin Kącki do klasy rządzącej raczej nie należy, a jednak tak usilnie stara się pisać z jej pozycji, to znaczy: jest, jak my, nikim, szaraczkiem, ale bardzo mu się to podoba i rozumie, że tak być "musi", że taki jest "naturalny" rozkład ról w społeczeństwie, i broni tego układu z wielką energią. Pokazuje to nam dobitnie złożoność i skomplikowanie relacji klasowych, którymi przepojone jest nasze życie i które determinują w naszym społeczeństwie wszystko, od kwestii dietetycznych po reportaże, a nawet „reportaże”. Ale to temat na inną okazję.
W każdym razie: nie polecam. Lepiej poczytać coś innego.
Marcin Kącki, „Chłopcy”, Kraków 2023
Maciej Sobiech
Pacyfizm, anarchopacyfizm i krytyka społeczna. Dumny członek Peace Pledge Union i War Resister's International. Żyję w świecie 4D: degrowth, dystrybucja, demilitaryzacja, demokracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo