Od pewnego czasu frapuje mnie ważna w polityce kwestia właściwego rozmiaru wspólnoty.
Z jednej strony, niewątpliwie wszelkie wspólnoty duże są jako takie zjawiskiem niekorzystnym. Zwracało na to uwagę bardzo wielu myślicieli, w tym tak różni od siebie jak Rocker, Schumacher i Jung. Dla Rockera, realna, organiczna wspólnota polityczna musi zasadzać się na pewnej podstawie psychologicznej, a zatem nie przekraczać rozmiarów, które można ogarnąć umysłem i wyobraźnią. Każda wspólnota większa nad ową miarę (dla Rockera jest nią byt zwany w zachodniej filozofii politycznej Miastem) zawsze musi zasadzać się na zewnętrznej i siłowej centralizacji. W swoim słynnym "Małe jest piękne" Schumacher zwracał uwagę na tę samą zasadę, ale z punktu widzenia gospodarki. Przesadny rozrost bytów ekonomicznych powoduje, po pierwsze, swoistą "mechanizację" procesów gospodarczych, wyrażającą się przede wszystkim w nieumiejętności właściwego reagowania na problemy, a po drugie w alienacji jednostki od wykonywanej pracy i jej owoców. Jung, z kolei, zwracał uwagę na fakt, że prawdziwie osobiste więzy między ludźmi mogą powstawać wyłącznie w takich grupach, którym przyświeca ideał urzeczywistnienia archetypu Jaźni, pełni osobowości -- i ze względu na niezwykle subtelny charakter tego archetypu oraz jego tajemniczość, grupy takie również muszą być stosunkowo niewielkie. Duże grupy są zawsze trochę sztuczne albo "mechaniczne", bo opierają się na pewnym abstrakcyjnym obrazie ego, który uważają za ostateczny ("słuszny") etap rozwoju człowieka i go petryfikują. W ogóle zarzut mechanizacji, sztuczności (czy tam depersonalizacji, jakkolwiek to zwać) wydaje się wspólnym mianownikiem wszystkich tych trzech typów krytyki dużych wspólnot ludzkich.
Zawsze, bo nawet nieświadomie, podzielałem argumentację tych trzech wielkich umysłów. Duże, scentralizowane (i centralnie zarządzane) wspólnoty odkąd pamiętam budzą moją nieufność, a nawet niesmak. Duże korporacje, w których człowiek wykonuje czynności, których sensu nie widzi, a celu nie zna; państwa, które każą ludziom ginąć za sprawy, które ich nie dotyczą; kościoły (w ogóle wielkie religie instytucjonalne), które każą ludziom wierzyć w pewne rzeczy dlatego, że jakieś duże instytucje uznały je za prawdziwe i straszą potępieniem w razie niezachowania tej dyscypliny; wszystkie one są z natury patologiczne i oparte na jakieś formie przemocy -- ekonomicznej, psychologicznej, duchowej, a czasem nawet po prostu fizycznej. Zresztą, to samo obserwujemy nawet w wypadków wspólnot/instytucji mniejszych, ale również centralnie zarządzanych. Scentralizowany system szkolnictwa zabija naturalny talent, korporacyjny uniwersytet -- wiedzę i prawdę (nieprzypadkowo teraz każdy "poważny" profesur głosi, że prawdy nie ma), akademizm -- sztukę, no i ostatecznie wszystko, co zostaje, to nagi szkielet politycznych relacji władzy i poddaństwa, rządzenia i bycia rządzonym, ze związaną z nimi nieodłącznie kwestią zysków i strat, o którym tak świetnie umiał pisać Jan Jakub Rousseau. Po prostu: duża organizacja z istoty wyklucza wartości, które są rzeczywistościami duchowymi, w ogóle wszelkiego ducha. Gdzie dominują struktury i procedury, tam nie ma miejsca na wyższe światy.
Tym niemniej, no i to jest właśnie problem (przynajmniej dla mnie), małe wspólnoty mają własne problemy, niekiedy nawet gorsze, niż te, które charakteryzują wspólnoty duże. Sekciarstwo, zaściankowość, przekonanie o własnej wyższości, wyobcowanie ze wspólnego życia całego rodzaju, życie fantazmatami i fantastycznymi wizjami rzeczywistości -- wszystko to nader często zaobserwować można w życiu małych grup, o czym zresztą sam się mogłem przekonać, bo mam nieszczęście się z kilku takich wywodzić. Weźmy ten mój ulubiony przykład, tzw. Chestertonians, zwolenników pisarstwa i dorobku angielskiego pisarza Gilberta Keitha Chestertona. Jest to grupa bardzo mała, w skali światowej niemal mikroskopijna, a więc mająca wszelkie możliwości, aby rozwinąć w sobie relacje naprawdę życzliwe i ludzkie. A jednak, moje doświadczenia z nią przedstawiają się cokolwiek inaczej. Kult różnorakich lokalnych guru (jakoby najlepszych specjalistów od Chestertona), mentalność plemienna, wrogość (i to autentyczna wrogość) w stosunku do wszelkich prób odejścia od chestertonistycznej "ortodoksji", sprowadzenie badań naukowych do powtarzania kilku wyświechtanych i mało znaczących frazesów, a niekiedy zupełnie "odjechane" projekty i pomysły natury politycznej (konwersja całego świata na katolicyzm, przywrócenie monarchii -- i to mimo iż sam Chesterton monarchistą nie był, to jest w ogóle ciekawe, prawda? -- by wymienić tutaj ledwie dwa przykłady) -- wszystko to sprawiło, że ostatecznie zajmowanie się Chestertonem i jego myślą porzuciłem, bo miałem dość kopania się z koniem i znoszenia różnych lekceważących uwag ze strony ludzi o znacznie mniejszym dorobku naukowym niż ja, no ale tak od kwestii osobistych abstrahując, to chyba naprawdę takie zachowania i mentalność w przypadku tak małej wspólnoty dziwią, a przynajmniej dziwić powinny, bo są sprzeczne z jej naturą. Znaczy -- ja wiem, czy powinny dziwić? W sensie idealnym może tak, ale w sensie faktycznym przecież chyba wszyscy wiemy, jak to wygląda: niezliczone mnóstwo sekt, "elitarnych" stowarzyszeń i kółek wzajemnej adoracji stanowi niekwestionowane świadectwo, że w małych grupach również rzeczy idą częściej w złą stronę, niż dobrą. Zresztą, ponoć nawet grupa skupiona wokół Junga funkcjonowała na poły (a może przynajmniej w ćwierci) sekciarsko, a taka sprawa w przypadku takiego człowieka mówi wiele.
Z czego to wynika i jakie wnioski z tego wyciągnąć? Moim skromnym zdaniem świadczy to tylko o tym, jak głęboko kultura europejska jest przesiąknięta myśleniem, które za Murrayem Bookchinem można nazwać "hierarchicznym", tzn. obracającym się wokół pojęć władzy i poddaństwa, dominacji i uległości. W naszym myśleniu po prostu ZAWSZE ktoś musi "rządzić", a idea wspólnoty równych i wspólnie sobą kierujących zwyczajnie nie mieści się nam w głowach. Czy duże, czy małe, wspólnoty istniejące w ramach cywilizacji zachodniej zawsze mają lidera i jego bezpośrednich podwładnych, a zatem: zawsze mają klasę rządzącą, która -- no: rządzi, i nabudowuje na owym swoim rządzeniu całą duchową i materialną superstrukturę, która ma go bronić i je uzasadniać. Ona ma trochę inny charakter niż ta typowa dla wspólnot dużych rozmiarów -- ale zasada pozostaje ta sama. A zatem, konkludując, możemy powiedzieć tyle, że sama decentralizacja Europie nie wystarczy. Realna zmiana status quo wymaga działań głębiej idących i bardziej zdecydowanych, dogłębnej przebudowy społecznej świadomości, która to może się dokonać wyłącznie z inspiracji prawdziwie duchowych. Czyli, krótko mówiąc, jeszcze trochę roboty przed nami (bo i zawsze warto kończyć każdy tekst na optymistyczną nutę).
Maciej Sobiech
Pacyfizm, anarchopacyfizm i krytyka społeczna. Dumny członek Peace Pledge Union i War Resister's International. Żyję w świecie 4D: degrowth, dystrybucja, demilitaryzacja, demokracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo