Tak mi wpadło do głowy, że właściwie dobrze byłoby wyjaśnić taką małą kwestię. Szczególnie, że da nam ona dobry punkt wyjścia do rozważań bardziej ogólnych.
Trudno mi powiedzieć, ile osób na serio ten blog czyta (ostatnio coraz więcej, co jest sympatyczne), ile osób czyta go regularnie – no i ile to, co czyta, rozumie; natomiast, gdyby ktoś śledził moje zapiski mniej-więcej systematycznie, niewątpliwie w pewnym momencie zauważyłby rzecz osobliwą, mianowicie: fakt, że z jednej strony deklaruję się jako anarchopacyfista (czyli anarchista, ale ze wstrętem do rzucania bombami), a z drugiej zaś zdarzyło mi się kilkukrotnie przynajmniej napisać kilka ciepłych słów o, jak możemy to nazwać, ultra-establishmencie, tzn. np. ONZ. Na pierwszy rzut oka spójne to nie jest. No więc o co chodzi?
Cóż, tak najprościej mówiąc, o zasadniczą różnicę, jaka zachodzi między pragmatycznym a idealnym polem działań politycznych. Pragmatyzm i idealizm zazwyczaj pojmuje się (w ramach idiotycznego i jakże charakterystycznego dla naszej „ego-centrycznej” kultury obyczaju sprowadzania wszystkiego do opozycji binarnych) jako postawy sprzeczne, ja na to jednak w ogóle tak nie patrzę: dla mnie stanowią one dwa elementy jednego systemu, które nie mogą bez siebie dobrze funkcjonować, a nawet istnieć (dlatego każdy idealista jest nieświadomie pragmatykiem, a każdy pragmatyk nieświadomym idealistą, ale to na marginesie). Uważam, że każdy politykujący człowiek potrzebuje dwóch rzeczy: jasnej wizji tego, jak chciałby, aby świat wyglądał, gdyby miał swobodną możliwość urządzać go według własnych chęci – i jasnej świadomości tego, jak wygląda obecnie i co ewentualnie może w nim realnie zrobić. Pierwsze to ideał, a drugie: pragmatyka. To prawda, że nie da się urządzać świata wedle własnego widzimisię i należy działać realnie – ale, z drugiej strony, nie da się działać realnie bez pewnej wizji, która nadaje temu działaniu sens i kierunek. I odwrotnie: to prawda, że każde działanie wymaga stojącej za sobą jakieś teorii, jakiegoś ideału – ale zawsze trzeba mieć świadomość, że ideału nie da się urzeczywistnić w stu procentach, no i dostosowywać się do tego. W moim przypadku ideałem jest anarchizm, a pragmatyką – ONZ i cała reszta badziewia.
Nie lubię świata, oto zdradzę ci, czytelniku, wielką tajemnicę. Nawet bardzo go nie lubię. I bardzo chciałbym, aby wyglądał inaczej. W swoich marzeniach widzę światową konfederację wolnych miast i gmin, powstałych zupełnie oddolnie i tak też oddolnie zarządzanych, realnie służących interesom swoich członków, nieformalnych, bezpieniężnych, gospodarczo wspólnotowych, kooperatywnych i niemerkantylnych oraz nastawionych nie na „ujarzmienie” Natury, ale współpracę z nią. Taki, jak powiadam, jest mój anarchistyczny ideał: współczesna wersja ideału spontanicznego porządku, organicyzmu i pomocy wzajemnej. NATOMIAST staram się widzieć świat taki, jakim jest – i z tego też powodu zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że urzeczywistnienie tego ideału nie pozostaje obecnie w sferze możliwości. Między innymi dlatego, że:
1. Państwo współczesne stało się za silne, zbyt rozbudowane, zbyt wszechwiedzące i wszystko przenikające. I, po prostu, zlikwidować się nie da, nawet gdyby ludzie tej likwidacji chcieli.
2. Świat się za bardzo skomplikował. Zbyt daleko idąca reforma społeczna niechybnie doprowadziłaby do katastrofy. Załamanie się rynków międzynarodowych oznacza wojnę, głód i śmierć wielu ludzi. Aby anarchistyczną decentralizację przeprowadzić sprawnie potrzebna byłaby świadoma i mozolna współpraca całego świata, która w chwili obecnej jest raczej bajką, niż czymkolwiek innym.
3. No i, dodajmy, sama likwidacja struktur rządu centralnego, wbrew optymizmowi pierwszych anarchistów, wcale nie oznaczałaby jeszcze osiągnięcia zamierzonych celów, a nawet mogłaby sprawić, że będzie jeszcze gorzej. Jak zauważył trafnie Murray Boochkin, władza to nie tylko instytucje i urzędy, ale również niewidzialne, psychologiczne hierarchie, usprawiedliwiające i podtrzymujące istnienie owych instytucji. Te zaś, są silne jak nigdy dotąd, głównie ze względu na wszechobecność autorytarnej (w szerokim tego słowa znaczeniu) propagandy, przenikającej całe życie. Dlatego też nawet gdyby państwo udało się obalić, jego miejsce zajęłyby nie samorządne społeczności wyrastające z jakiejś realnej wspólnoty życia, ale jakieś inne instytucje centralizujące, prawdopodobnie duże korporacje, i tak dzierżące już więcej władzy niż wiele mniejszych państw. Ludzie zaś, byliby z tego bardzo zadowoleni, no bo przecież choć zdarza im się jeszcze sarkać na swoje rządy (acz już sporo rzadziej, na przykład, na sądy i trybunały), to na dominację wielkich firm w stylu Google czy Microsoft już nie, ba! – cieszą się one niesłabnącym zaufaniem i poparciem, a przeświadczenie, że cała ludzkość dzieli się mistycznie na dwie klasy: pracodawców i pracobiorców, stało się już obecnie kwestią „zdrowego rozsądku”.
Mając to wszystko na uwadze, popieram anarchizm jako, jak powiadam, ideał i pewną postawę moralną, nastawienie wewnętrznej wolności i wiążącego się z nią sceptycyzmu w stosunku do wszystkich autorytetów. A jednocześnie, staram się popierać, w ramach istniejącego systemu, te jego elementy, które, według mojego osądu, są do tego ideału najbardziej zbliżone, a wręcz, przy dobrych wiatrach, mogą przygotowywać grunt pod jego przyjęcie i urzeczywistnienie – w warunkach, w których koło historii obróciłoby się, jakimś cudownym zbiegiem okoliczności, tak, że owo urzeczywistnienie stało się możliwe. I za te elementy uważam właśnie różnej maści instytucje międzynarodowe z ONZ na czele. Dlaczego? Znów, trzy powody:
1. Bo nie są państwami, a więc są słabsze i mają mniejsze możliwości kontroli (ich obecna jurysdykcja zależy wyłącznie od decyzji państw członkowskich i ich służb porządkowych); eo ipso przyczyniają się zatem do zmiany mentalności na temat relacji jednostka – autorytet.
2. Bo są na pierwszym miejscu stawiają identyfikację człowieka jako członka ludzkości, a więc zwalczają nacjonalizm i koncepcję „państwa narodowego”, najgorsze, najbardziej sztuczne i centralistyczne urojenie w historii naszego gatunku (to jest zresztą właśnie największe ryzyko, które się z nimi wiąże: że się przekształcą w państwo światowe, będące zastosowaniem zasady państwa narodowego na skalę globalną; trzeba przyznać, że to ogromna groźba)
3. Bo przynajmniej nominalnie (stuprocentowo realnie w obecnym systemie nikt nie może ich popierać) popierają ideały praw jednostki, polityki partycypatywnej i ekologii społecznej, które jako jedyne odpowiadają godności ludzkiej.
Dzięki tym trzem czynnikom, ONZ jest, moim zdaniem, instytucją generalnie pożyteczną i ze względu na nie ją doceniam, a nawet warunkowo popieram. Natomiast, cóż – tylko warunkowo. To nie moje rewiry. Establishment to zawsze establishment.
Na koniec chciałbym zwrócić jeszcze uwagę na pewną bardzo ważną sprawę, mianowicie: na zarzut obłudy, z którym niewątpliwie się spotkam. Ludzi, którzy deklarują poparcie dla planu radykalnej reformy społecznej, zazwyczaj szantażuje się moralnie, wrzeszcząc: „Zacznij od siebie, dalej, daj nam przykład – oddaj dom skłoterom, sprzedaj samochód, zamieszkaj w leśnej lepiance!” Naprawdę, nie rozumiem, jak można nie widzieć, jak wielki to idiotyzm. Jak sama nazwa wskazuje, propozycja zmiany społecznej jest właśnie taka: społeczna; chodzi nie o pojedyncze akty i inicjatywy, ale o zmianę systemową. I dopóki taka zmiana się nie dokona, każdy człowiek może, a wręcz musi, żyć jako w ramach systemu, w którym żyć mu przyszło. Fakt, że ktoś domaga się zniesienia pieniądza nie oznacza, że w systemie, w którym one istnieją i odgrywają tak ważną rolę, nie może ich zarabiać. Ktoś, kto uważa państwa narodowe za twór niepotrzebny i szkodliwy, nie musi zostać bezpaństwowcem. I wreszcie, nawet jeżeli ktoś deklaruje niechęć do centralizujących instytucji, nie ma bezwzględnego zakazu jakiegoś uczestniczenia w ich życiu. Wszystko rozbija się o kwestię tego, JAK się pewne rzeczy robi. Ale nikt nie ma obowiązku niszczyć swojego życia, składając je na ołtarzu niemożliwych do urzeczywistnienia ideałów, choćby i naprawdę w nie wierzył, bo ani to skuteczne, ani szlachetne. Nie ma niczego bohaterskiego w bezsensownym niszczeniu sobie życia. Pierwszym zadaniem każdego jest żyć – dobrze, szczęśliwie i zdrowo, na ile na to pozwalają okoliczności. I to nie jest obłuda, tylko właśnie zdrowa moralność. To właśnie ten hipermoralizm, jaki ujawnia się przy podobnych okazjach, stanowi przykład obłudy, bo wymaga od ludzi noszenia ciężarów ponad siły – i zresztą, zwróćmy uwagę, na tym właśnie zasadza się system „etyczny” każdej dużej instytucji. Bo w „oficjalnej” moralności dużych podmiotów nie chodzi bynajmniej o moralne i dobre życie – ale o to, by ludzi stłamsić, zastraszyć, wpędzić w poczucie winy i tego, że nigdy nie zdołają usprawiedliwić swojego istnienia wobec państwa, szkoły i kościoła. Wybierając dobrze pojętą miłość własną i odmawiając bycia męczennikiem, wypisuję się z tej zabawy i w ten sposób podważam jej zasadność. Jak to więc zwykle w życiu bywa, to wcale nie działanie zewnętrznie najbardziej antysystemowe naprawdę najbardziej uderza w system – co mogłoby nam dać asumpt do bardzo ciekawych rozważań na temat wszelkiego systemu, antysystemowości, moralności i różnych innych tego typu rzeczy, no ale to może na kiedy indziej. Tutaj chciałem wyjaśnić tylko trzy rzeczy: dlaczego będąc anarchistą popieram ONZ, dlaczego idealizm i pragmatyzm nie są sprzeczne, i dlaczego nie mam w tej kwestii najmniejszych wyrzutów sumienia. A jeśli się udało, to chwała.
Maciej Sobiech
Pacyfizm, anarchopacyfizm i krytyka społeczna. Dumny członek Peace Pledge Union i War Resister's International. Żyję w świecie 4D: degrowth, dystrybucja, demilitaryzacja, demokracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo