Dzisiaj chciałbym powiedzieć kilka słów na temat jednej z najbardziej rozpowszechnionych w naszej kulturze form przemocy bądź agresji (przemoc to agresja stosowana w pewnym celu): wszechwładzy i nieodwołalności wszelkiego rodzaju recenzji czy krytyki tekstu pisanego. Właściwie jest to wariacja na temat agresji werbalnej, natomiast ze względu na częstotliwość występowania, zasługuje na osobną notatkę.
Jako człowiek zajmujący się zawodowo pisaniem spotykam się z tym zjawiskiem właściwie bez przerwy. Otóż w naszej kulturze wykształciło się dziwne przekonanie, że szeroko rozumiana recenzja jest rzeczą świętą. Widzę to zarówno w pisaniu sensu stricto, jak i w tłumaczeniu. Wielokrotnie miałem do czynienia z sytuacją, w której recenzje moich artykułów naukowych były kompletnie absurdalne. Dosłownie. Trudno to inaczej określić. Ze względów prawnych nie mogę posłużyć się tutaj dokładnymi danymi, a tym bardziej cytatami, tym niemniej w razie czego bez problemów mógłbym dowieść, że w wypadku co najmniej połowy moich artykułów naukowych, miały miejsce w procesie ich recenzowania praktyki skrajnie nieuczciwe, takie jak:
- przypisywanie mi czegoś, czego nie napisałem
- przekręcanie tekstu
- krytyka nieistniających błędów gramatycznych bądź stylistycznych (raz jeden recenzent uznał za przesłankę do odrzucenia pracy fakt, że "piszę po małopolsku"!)
- błędy merytoryczne
- nieuzasadnione sądy (poparte "argumentami" w stylu: "w literaturze przedmiotu można wyczytać na ten temat ciekawe rzeczy" (SIC!!!)
- uznawanie za błąd przyjęcia metodologii, z którą recenzent się nie zgadza (czyli krytyka natury czysto ideologicznej)
- uznawanie za błędy tych fragmentów tekstu, które się recenzentowi subiektywnie nie podobały
- wreszcie: ataki ad personam, określenia wręcz obraźliwe, nieuzasadnione kwestionowanie kompetencji
Za każdym razem usiłowałem protestować i się bronić, i nigdy nic to nie przyniosło. Redakcja albo nie reagowała, albo reagowała negatywnie. W nauce obowiązuje bowiem jedna zasada: dixit criticus, causa dicta est. Z recenzjami się nie dyskutuje.
Podobnie wygląda to w przypadku tłumaczeń. Dawno już temu miałem okazję wydać tłumaczenie "Nowego Jeruzalem" Gilberta Keitha Chestertona w pewnym wydawnictwie. I tak bym go nie wydał, bo oferta tegoż, gdy się z nią głębiej zapoznałem, wprawiła mnie w osłupienie, natomiast cała sprawa rozwiązała się w bardzo niesympatyczny sposób, taki mianowicie, że wydawca przesłał mi do wglądu rękopis z naniesionymi "poprawkami". Piszę w cudzysłowie, bo żadne poprawki to nie były, a kompletna demolka z mnóstwem błędów merytorycznych, które równały z ziemią całą moją ciężką pracę, którą włożyłem w tropienie aluzji kulturowych i źródeł z epoki, a nawet gramatycznych (o ile pamiętam, pan nie bardzo radził sobie z dylematem biernik czy dopełniacz). Jak się można domyślać, wyraziłem niezadowolenie, na co dowiedziałem się: albo będzie po mojemu (tzn. po jegemu), albo rozwiązujemy umowę, a w ogóle to jestem bezczelny, bo nie podziękowałem za tytaniczny wysiłek, jaki włożył w korektę mojego nieudanego tekstu. Jak powiadam, umowę rozwiązałem -- w naiwnym przekonaniu, że przecież to musi być jakiś absurdalny wyjątek od generalnie rozumnej reguły. Niestety, przeliczyłem się. Odkąd zacząłem zajmować się tłumaczeniami bardziej komercyjnie, koszmar się powtarza: za każdym razem ślęczę nad przekładem, sprawdzam źródła, czasami nawet specjalnie kupuję specjalistyczne słowniki, a potem przychodzi "korektor" bądź recenzent i rozwala mi tekst według własnego widzimisię. I znów, nie ma możliwości obrony, ba! -- jakakolwiek próba dowiedzenia swoich racji traktowana jest - hm; jakby to powiedzieć? Dziwnie, jak jakiś afront natury osobistej. Z korektą/recenzją się nie dyskutuje. Krytyk zawsze ma ostatnie słowo.
(Nawiasowo możemy zauważyć, że ta mentalność jest tak silna, że przenika nawet tam, gdzie krytyk/recenzent nie ma żadnej mocy, na przykład do komentarzy na salon24. Nietrudno dostrzec, że większość komentujących również czyni to z przekonaniem, skądinąd dość komicznym, że ma w sprawach, w których się wypowiada, jakiś autorytet i prawo do pouczania i dyscyplinowania autorów. To jest akurat ledwie zabawna ciekawostka, ale wymownie świadczy o tym, jak ta sprawa jest ogólnie postrzegana.)
Muszę powiedzieć, że jest to jeden z tych elementów życia, który nastręcza mi znacznych trudności natury filozoficznej, a nawet teologicznej. Bo on, po prostu, nie powinien istnieć. Nie ma jakiejkolwiek, nawet najmniejszej racji bytu. Przecież przeświadczenie, że recenzent automatycznie, mocą jakiejś tajemniczej magii jest bardziej kompetentny od autora, jest czystym nonsensem. W oczywisty sposób, recenzent może być MNIEJ kompetentny od autora, ba! - może się w ogóle na sprawie nie znać. Może popełniać błędy. Wreszcie: może działać ze złą wolą. Dlatego też w różnych innych, bardziej cywilizowanych obszarach życia, proces oceny musi spełniać pewne kryteria i zawsze istnieje od niego procedura odwoławcza. Nauczyciel, na przykład, na dowolnym stopniu edukacji, nie może oceniać uznaniowo, zawsze musi swoje wybory uzasadnić. Innymi słowy: to nauczyciel musi wykazać błąd, a nie uczeń - fakt, że się nie pomylił. Jeżeli zaś zachodzą wątpliwości, strona oceniona może odwoływać się wyżej, zdawać egzaminy poprawkowe czy komisyjne, pisać skargi. W dzisiejszych czasach wręcz się tego nadużywa, no ale tak zupełnie poza tym, to jest to całkiem logiczne. Tymczasem, jak powiadam, jeżeli chodzi o pisanie, takich procedur ani mentalności nie ma. Czemu?
No i cóż; jedynym wyjaśnieniem, jakie mi przychodzi do głowy, jest to, że w świecie szeroko pojętego pisania obowiązują jeszcze zasady starego świata, ze wszystkimi jego cechami charakterystycznymi, z których naczelną jest afirmacja ślepej dyscypliny. Mająca na celu, w kolejnym stopniu, nie co innego, jak militaryzację społeczeństwa. No bo zastanówmy się: wszechwładza recenzentów niczemu w obszarze kultury nie służy, na pewno nie podnoszeniu jakości - przeciwnie: raczej powoduje jej kompletny spadek, ponieważ daje nieograniczoną władzę w ręce ludzi nieraz kompletnie niekompetentnych, a poza tym zniechęca jednostki ambitne, z wysokim poczuciem własnej wartości. Służy natomiast, i to bez żadnych wątpliwości, jednemu: ślepemu wykonywaniu poleceń. Które, co przecież chyba nietrudno zobaczyć, jest niezbędnym warunkiem sprawnego funkcjonowania struktur militarnych. Mamy więc tutaj do czynienia z reliktem sięgającego czasów rzymskich, chorego ideału "społeczeństwa żołnierzy", który manifestuje się raz silniej, raz słabiej, ale zawsze ciąży nad kulturą Europy. Bo przecież nawet jak na to spojrzeć szerzej, nietrudno wyjaśnić pewne jej specyficzne cechy: naczelnym celem "starego" wychowania, z jego chorą przemocą wszystkich gatunków, karami fizycznymi i psychologicznym upokarzaniem, było właśnie to -- zrobić z mężczyzn żołnierzy, a z kobiet żony żołnierzy i matki żołnierzy. Ciekawe, czy ktoś tę hipotezę opisał, bo tak szczerze mówiąc się tym nie interesowałem, ale na pewno jest to fascynujące pole do badań socjologicznych.
Niniejszym zatem, napotykamy kolejną dziedzinę, w której zaznacza swoją obecność stara cywilizacja wojny i podboju; i którą, jeżeli chcemy ją przemienić w cywilizację pokoju i współdziałania, musimy znacząco zreformować. Rola kultury, życia intelektualnego, a wręcz duchowego, jest obecnie bardzo niedoceniania - ale tylko głupcy jej nie doceniają. Dlatego też możemy powiedzieć śmiało: nie będzie cywilizowanego społeczeństwa bez cywilizowanego pisania. Wzgardzeni literaci wszystkich krajów, łączcie się!
Maciej Sobiech
P.S.
Na koniec ładna rymowanka, również z minionej epoki:
Krytyk i eunuch z jednej są parafii --
obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi.
Pacyfizm, anarchopacyfizm i krytyka społeczna. Dumny członek Peace Pledge Union i War Resister's International. Żyję w świecie 4D: degrowth, dystrybucja, demilitaryzacja, demokracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo