Tak tylko słowo, tytułem komentarza do wypadków niedawnych.
Bardzo mi miło, że istnieją ludzie, którzy komentują moje notki kulturalnie, nawet gdy się z nimi nie zgadzają. To bardzo podnosi na duchu. No i przy okazji, otwiera nowe kierunku refleksji. Jednym z takich kierunków jest kwestia największego od zarania ludzkości chyba wroga zmian, czyli tzw. rozumowania na zasadzie równi pochyłej (ang. slippery slope thinking).
Co to jest rozumowanie slippery slope? Mówiąc jak najprościej (i nieodmiennie pomijając niepotrzebne i nic niewnoszące do rzeczy niuanse) jest to przekonanie, że wprowadzenie jakiejkolwiek zmiany musi się równać, w konsekwencji, doprowadzeniu jej do absurdu. Tak jak zjeżdżając po stromym zboczu (slippery slope właśnie) nie da się zatrzymać w wybranym przez siebie momencie, tylko trzeba dojechać aż na sam dół, tak też wszelka reforma (np. polityczna) nie może zatrzymać się bez wywoływania całkowitego rozkładu istniejących struktur. Przykładów takiego sposobu rozumowania mamy wokół po prostu mnóstwo, ponieważ argumenty tego typu pojawiają się zawsze, gdy proponuje się jakiekolwiek zmiany społeczne, szczególnie dotyczące rzeczy głęboko znormalizowanych. Nie bić dzieci? A gdzie to się skończy, to może dzieci zaczną bić rodziców? Podatek od wielkich fortun? To może od razu komunizm i łagry? Skrócenie dnia pracy? A to może w ogóle nie trzeba będzie pracować? No i "mój" przykład niedawny: eliminacja agresji werbalnej? A to już niedługo nie będzie się można w ogóle odezwać bez groźby tego, że się ktoś obrazi! I tak dalej, i tak dalej.
Cóż można powiedzieć wobec takiej argumentacji? Szczerze powiedziawszy nie wiem, bo czasami (po prostu) nie potrafię powiedzieć niczego sensownego wobec absurdu. A takie rozumowanie, co mówię bez złośliwości, jest dość absurdalne. Nie ma żadnych przesłanek pozwalających sądzić, że każda zmiana społeczna musi się rozwijać aż do autonegacji. By rozważyć przywołane wyżej, skądinąd dość dowolnie, przykłady, przecież w oczywisty sposób nie ma żadnego powodu, dla którego zakaz bicia dzieci musiałby skutkować całkowitym zakazem jakiegokolwiek ich dyscyplinowania. Skrócenie dnia pracy nie oznacza negacji konieczności pracy. A wprowadzenie do debaty publicznej nieco większej kultury słowa i szacunku dla innych nie oznacza kompletnej subiektywizacji pojęcia agresji i ulegania histerii. Po prostu. Tych związków nie ma. Oczywiście, może się tak zdarzyć, że się wytworzą, to znaczy: ktoś zwalczający agresję werbalną może okazać się egotykiem, niezdolnym do przyjęcia jakiejkolwiek krytyki, skrócenie dnia pracy może dla kogoś oznaczać pierwszy krok na drodze do życia na koszt innych, a podatek od wielkich fortun może DLA KOGOŚ być wstępem do komunizmu i stalinizacji. Ale -- i tutaj wracamy znów do tej kwestii, którą mało kto (o ile widzę) rozumie -- to nie jest ZWIĄZEK KONIECZNY. To się może stać -- ale nie musi. I po to Bóg dał człowiekowi zdrowy rozsądek, aby się właśnie nie stało -- i abyśmy mogli wprowadzać zmiany w sposób racjonalny, a nie histeryczny, nie tracąc saturnicznego poczucia rzeczywistości i stawiając rozumne granice.
Zwłaszcza że jeżeli się spojrzy wstecz, okazuje się, że wszystkie zmiany społeczne, nawet najbardziej racjonalne i umiarkowane, kiedyś okazywały się wstępem do katastrofy i CZEGOŚ STRASZNEGO. Wprowadzony w 1844 roku w Anglii obowiązek czyszczenia fabryk co 14 miesięcy również w wielu kręgach uznawano za wstęp do komunizmu i gwałt na "Boskiej zasadzie własności prywatnej". Reformę ubezpieczeniową Lloyd George'a również. Wszelkie edykty tolerancji religijnej atakowano jako wstęp do relatywizmu i negacji pojęcia prawdy. No, że już nie wspomnę o tych piramidalnych idiotyzmach, jakie wygadywali różni ludzie w RPA czy na amerykańskim Południu, gdy znoszono segregację rasową. Historia jest pełna tych wypadków, wystarczy poszukać. I prawie za każdym razem te jeremiady okazywały się fałszywe. Zmiany wprowadzono, a społeczeństwo trwało -- zazwyczaj w lepszym zdrowiu, niż wcześniej.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ myślenie w kategoriach równi pochyłej stanowi największą chyba, o ile mi doświadczenie podpowiada, przeszkodę w dążeniu do zmiany mentalności na bardziej humanitarną, którego to promowaniu staram się tutaj zajmować. Bierze się to stąd, że społeczeństwa Europy (nie tylko, ale inne cywilizacje mnie mniej obchodzą) tak skrajnie znormalizowały przemoc i agresję w ich różnych formach, że zwyczajnie nie wyobrażają sobie, że można by się ich pozbyć bez wywoływania katastrofy. Bo to strach, tak naprawdę, leży u podstaw argumentów z gatunku slippery slope -- strach, no i świadome działanie tych, którzy go podsycają, bo dobrze im się żyje w patologicznym status quo. No cóż, ja tutaj właściwie nic nie mogę zrobić, pozostaje mi tylko liczyć na to, że ludzie w końcu zobaczą, że to jest niemądre. I że można zmieniać różne rzeczy, po prostu, na lepsze -- i nie jest to "radykalizm", pierwszy krok ku przepaści, "utopizm", czy cokolwiek w tym rodzaju. Powtórzę: po to mamy rozum, aby go używać. A jeśli go nie mamy, to co za różnica?
Maciej Sobiech
Pacyfizm, anarchopacyfizm i krytyka społeczna. Dumny członek Peace Pledge Union i War Resister's International. Żyję w świecie 4D: degrowth, dystrybucja, demilitaryzacja, demokracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura