Na ten dzień czekali, jak na zbawienie. Do „serca Europy”, czyli Polski - miał przyjechać z Brukseli „najważniejszy polityk opozycyjny” (tak przynajmniej głosiła państwowa telewizja w Berlinie), a zarazem namiestnik cesarzowej Angeli osadzony na brukselskim stolcu... nazywany przez przyjaciół Prezydentem Europy, a przez wrogów... powiedzmy, że różnie... chm... np. „słońcem Peru”.
Kiedyś był wodzem dumnego ludu Polan, mieszkającego czasowo na zielonej wyspie, ale kiedy sucha trawa zaczęła mu się palić pod stopami – pozostawił swoich wyznawców na łasce losu i umknął do swoich mocodawców, by odebrać nagrodę za wcześniejszą spolegliwość i nadzwyczaj korzystne dla nich decyzje.
W perfidii, arogancji i wszelakich podchodach - nie miał sobie równych, choć w niektórych swoich działaniach przypominał nieżyjących już, głośnych wodzów ościennych państw, dlatego powszechnie zabroniono porównywania go do nich.
Chlubił się sławą politycznego demiurga oraz groźnego czarodzieja – takiego, co to potrafi niewąsko zakląć, na przeciwników ukręcić bat z... (a w zasadzie, to ze wszystkiego), każdego opluć (nie używając śliny) i zmieszać z błotem nie brudząc sobie rąk. Uważano go za "super machera", "samca alfę" i jednocześnie człowieka „gumę” - który nie pęka, nie klęka, wszystko bierze na klatę, ale nigdy za nic nie weźmie odpowiedzialności.
O tym, że przyjedzie, nie tylko szeptano, ale wręcz głośno to rozgłaszano. Mówiono, że "Don Chichot" albo też "von Don-Ek" przybędzie niebawem na ratunek... - w srebrnej zbroi i na białym koniu, jak jakiś prawdziwy rycerz z zupełnie innej bajki. Na tę okoliczność tworzono nawet stosowne (i niestosowne) ryciny oraz malunki.
Jednak lepiej zorientowani w temacie uważali, że nie będzie zbroi tylko co najwyżej kevlarowy podkoszulek oraz wzmocniona ochronna, zaś w miejsce konia, wśród zebranych wyznawców podskoczy, zatupie i zarży zaprzyjaźniony wesoły Romek. Byli niemal pewni, iż Wielki Szu przyleci tęczowym samolotem przywożąc do kraju przodków swój kościsty tyłek i gotowy plan na zwycięstwo, dlatego mieli nadzieję. Więcej, mieli przekonanie, iż wywinie władzy taki numer, że wszystkim ich przeciwnikom pospadają z głów moherowe berety, zaś dinozaury - tym razem wyginą na amen.
A jak przemówi, to jego słowa będą miały taką moc, że przepali wszelkie zabezpieczenia w państwie i wyłączy rządzącemu reżimowi prąd, czym zadziwi nie tylko małżeństwo Kramków, ale i najbardziej znanego elektryka w kraju. Ludzie wyjdą na ulice, lecz tylko zwolennicy KOD-u oraz sędziowie Sądu Najwyższego - zostaną jaśnie oświeceni... głównie światłem trzymanych w rękach zniczy, i to oni używając ich jako kaganka wiedzy - poprowadzą lud na barykady.
Oczywiście, nikt tak naprawdę nie miał pojęcia co Wielki Szu faktycznie zrobi albo powie, ale każdy totalny działacz opozycji był przekonany, że z tej mąki będzie super wypiek, którym będą się sycili do końca świata i jeden dzień dłużej, czyli generalnie przynajmniej do wyborów.
Wszystko było zapięte na ostatni guzik – aula uniwersytecka udostępniona, zaproszenia rozesłane, miejscówki wykupione, przemówienia napisane i goście na wyznaczonych miejscach...
Czarownik był już na miejscu, spoglądał z góry na twarze rozentuzjazmowanych polityków totalnej opozycji oraz zebrane towarzystwo stanowiące grupę polityczno-ekonomicznego wsparcia, i rozsyłał wokoło swój szczery uśmiech samozadowolenia. Wszystkich tak dobrze widział, że nie musiał nawet wspinać się na palce.
- Świetnie, że już usiedli – pomyślał z satysfakcją. - Jest dobrze. Nic tylko rzucać zaklęcia, sypać mąką (po oczach), mieszać (w głowach), podgrzewać (umysły do stanu wrzenia) i piec (tzn. grilować politycznych przeciwników)... a tym samym mościć sobie gniazdko na najbliższą przyszłość (najlepiej w wygodnym fotelu pod żyrandolem).
Skinął głową na znak, że można zaczynać i usiadł, czekając aż wynajęty na organizatora akolita wykona czynności przygotowawcze i poprosi go do wygłoszenia przełomowej, apolitycznej mowy, która zmiecie z powierzchni ziemi współczesnych bolszewików, strząśnie ze zdrowego drzewa państwa „pisowską” szarańczę i stanie się zaczynem nowego, liberalnego porządku.
Uczeń szamana, najwyraźniej z wielokrotnie większym ADHD niż osobistym IQ, mocno pobudzony (jak po „wszamaniu” co najmniej podwójnej porcji ślimaków na ostro) – od razu zabrał się za obrabianie i zamiast zwyczajnie lać wodę, zaczął solić i pieprzyć bez opamiętania. Bredził coś o Kościele, przerabianiu krzyży na pałki i zaganianiu owieczek do zagrody, czym zraził (do siebie oraz do mistrza) większość obywateli wierzących w Boga. Potem plótł o „świniach w błocie”, czym sprawił przykrość miłośnikom zwierząt, uczestnikom przystanku Woodstock, kilku nowoczesnym „artystom” oraz niewątpliwie samym świniom.
Szaman ukradkiem włożył do ust pastylkę firmy Bayer i zacisnął zęby.
- Uduszę szczyla! Jak mi Bóg miły... zaraz ukatrupię gada, albo obiję mu mordę! – w głowie mu aż buzowało.
- Nie!!! – coś próbowało przebić się do jego świadomości. - Nie „albo”, tylko „i”! - Sprawdził szybko w swoich notatkach – oczywiście, że „i”... czyli jedno i drugie.
Po chwili przyszło otrzeźwienie.
– Cholera, nie da rady... za dużo ludzi i kamer. Trzeba było zabrać ze sobą ciecia – pomyślał nieco spokojniej. – Zanim skończyłbym wykład, byłoby po pryszczu.
Zgromadzona w auli publika, przekonana, że występ ucznia to część planu, zaczęła młodemu bić brawo, co jeszcze bardziej podenerwowało mistrza.
- I jeszcze barany mu klaszczą, a TVN pewnie to transmituje... na żywo. Co robić? Jak zminimalizować szkody? – intensywnie zastanawiał się, udając, że jeszcze coś sprawdza w swoich materiałach do przemówienia.
Spojrzał ukradkiem w bok i aż go zmroziło. Zauważył, że jego dawny kumpel z boiska, a teraz szef opozycji nie klaszcze... na dodatek robi to ostentacyjnie. Demiurg szybko zanalizował sytuację i w jego głowie zrodziło się uzasadnione podejrzenie.
- A to skur...!!! – o mało nie krzyknął. – To jasne, że przejął pryszcza... czymś go potraktował, albo przycisnął.
Jeszcze raz zerknął w kierunku sceny i dotarło do niego, że szczeniak wdzięczy się i jest jeszcze bardziej zadowolony z siebie, niż on sam... po swoim występie w „Szansie na sukces”.
- Wygląda na to, że jednak go kupili. – Psia jego mać – zaklął w myślach. – Nawet ograniczonym umysłowo fanatykom nie można ufać. Przez tyle lat sponsorowałem gówniarza, a ten mi wykręcił taki numer. Dobrze chociaż, że łożyłem nie ze swoich – lekko się udobruchał – ale się dowiem za co się sprzedał. A na razie... trzeba będzie udawać, że taki był scenariusz.
„Uczeń czarnoksiężnika” zapowiedział występ guru, zszedł ze sceny i ruszył w jego kierunku.
Wielki Szu, jak na mistrza przystało, uśmiechnął się wylewnie w stronę zdrajcy i udając aprobatę dotknął jego ramienia naznaczając ofiarę tajemnym znakiem. Po czym wszedł na scenę, szybko omiótł widownię wzrokiem i skonstatował, że prawie wszyscy biją brawo... włącznie z dawnym kumplem. Wiedział, że to tylko rytuał, ale podjął grę i zaczął ich kokietować.
Po chwili zrozumiał, że z tej mąki chleba już nie będzie. Uśmiechali się, nagradzali sztucznymi brawkami, udawali entuzjazm.
- To jest, jak sypanie pereł między wieprze – pomyślał i zaraz pojął, dlaczego tak entuzjastycznie nagrodzili słowa przedmówcy o „świniach w błocie”.
- Niczego nie rozumieją – w jego głowie kołatały się niewesołe myśli. – Gnojek skradł mi szoł i zepsuł cały misterny plan, ale niedługo się będzie tym cieszył – uśmiechnął się krzywo pod wąsem, któremu nie pozwolił rosnąć ze względu na specyficzny, rudawy kolor.
Próbował jeszcze ratować, co tylko było można, ale „ciasto” zupełnie się nie kleiło i nie rosło... Wypowiadał spisane na kartce bon-moty, silił się na dowcipy, ale sam czuł, że nie ma w tym ani lekkości, ani błysku... ani mocy. Co jakiś czas zerkał na siedzącego w pierwszym rzędzie rywala i dostrzegał w jego wzroku nienawiść połączoną z dziką satysfakcją.
- No tak – przyszło mu do głowy – prorok nigdy nie jest mile widziany wśród swoich... więc na cud nie liczcie.
Nigdy nie potrafił zajmować się kilkoma sprawami jednocześnie, a myśl o tym, że dał się wydymać człowiekowi, którego kiedyś upokorzył oraz ciągle nie cierpiał - sprawiała, że coraz bardzie czerwieniał, zacinał usta i coraz częściej gubił wątek.
Nie miał pojęcia kiedy i jak zakończył przemówienie. Ocknął się, gdy wyszli na powietrze i zobaczył spory tłumek ludzi krzyczących – „Zostań z nami... zostań z nami!”.
- Wasze niedoczekanie... – przemknęło mu przez głowę. Uśmiechnął się więc jakby z pewną dozą nieśmiałości i zakłopotaniem.
- Wiecie, że nie mogę, bo mam do wypełnienia misję – rzekł zatroskanym głosem. – Muszę ratować Europę, nasz wspólny dom, ale bardzo wszystkim dziękuję... KOD-owi, Koalicji Europejskiej i wszystkim obrońcom demokracji, konstytucji oraz europejskich wartości. Nie poddawajcie się... razem pokonamy zło. Będę o was myślał i dalej was wspierał...
Pomachał im na pożegnanie ręką i ruszył otoczony ochroniarzami w kierunku limuzyny.
Kiedy przechodził przez tłum, ktoś z zebranych krzyknął z niepokojem w jego stronę - czy wróci Pan na wybory?
- „To dopiero za dwieście lat” – pocieszył go i uśmiechnął się z wrodzonym sobie wdziękiem, po czym wsiadł do limuzyny i odjechał.
- I co teraz zrobimy – starsza, zagubiona osoba spytała nieco młodszą, stojącą obok kobietę.
- Zaraz spytam organizatora – ta odparła i zaczęła przeciskać się przez tłum. Kiedy po dłuższej chwili wróciła, rzuciła tylko – tu mamy już sprawy zakończone. Teraz przenosimy się do Poznania.
Z tej opowieści, która właściwie rozegrała się na naszych oczach - morał dla totalnej opozycji jest prosty i klarowny.
Jeszcze nie wszystko stracone. Dwieście lat minie jak jedna chwila, ale w tym czasie - na utrzymanie i chleb... trzeba będzie sobie samemu zapracować.
Inne tematy w dziale Rozmaitości