Kilka lat temu, podczas wizyty w Paryżu miałem naprawdę bliskie spotkanie z prawdziwą sztuką. Po uczcie duchowej, jakiej doświadczyłem w Luwrze i Muzeum Orsey, przyszła kolej na Narodowe Centrum Sztuki i Kultury Georgesa Pompidou.
Od tego czasu sztuka współczesna oraz nowoczesna przestały być mi obojętne.
Co tu kryć... kiedy zobaczyłem, co oni tam u Georgesa prezentują (jako dzieła sztuki), to najpierw mimowolnie na moich ustach pojawił się uśmiech niedowierzania, a chwilę później poczułem taki dyskomfort, że trzeba było szybko zareagować.
Gdy w toalecie zostałem przymuszony do skorzystania z kabiny dla niepełnosprawnych, bo drzwi od innych kabin nie dało się żadnym sposobem otworzyć... poczułem się upokorzony i zwyczajnie się wnerwiłem... zwłaszcza, że przez głowę przemknęło mi podejrzenie, czy przypadkiem nie zamknęli tych innych kabin, by filmować reakcje turystów. Potem dopiero do mnie dotarło, że skoro sam budynek ma wszystkie instalacje widoczne dla oka i eksponowane na zewnątrz, to może i ubikacje dla ludzi sprawnych znajdują się w odkrytej przestrzeni budynku na jego zewnętrznej stronie.
Wtedy postanowiłem sobie, że jak tylko znajdę trochę wolnego czasu, to się jakoś zrewanżuję... Francuzom - za przeżyte upokorzenie, a także tym, którzy przyłożyli rękę do tego, że sztuka nowoczesna prezentowana w muzeach oraz galeriach, to w większości pseudoartystyczna tandeta, kicz i szokujące intelektualną pustką badziewie.
Na Francuzów już się nie gniewam... nawet mi ich żal, choć Boga się wyparli i zamiast niego wolą gościć u siebie islamskich barbarzyńców. Ale cierpią i myślę, że ten stan będzie się jeszcze pogłębiał, bo wybrali sobie na prezydenta... szukam właściwego słowa i nie potrafię znaleźć odpowiedniejszego niż Macron.
Socjalista i jednocześnie bankier u Rothschildów, lewak kształcony przez Jezuitów i jeszcze to imię Emmanuel... i niech ktoś powie, że Bóg nie ma poczucia humoru.
Z drugiej strony... Guy z nimi (oczywiście mam na myśli Verhofstadta), więc niech ich Macron prowadzi w stronę oświecenia i oby im w przyszłości nie zabrakło przysłowiowej miski ryżu.
Zaś co do samego Centrum Pompidou, to już sobie wyobrażam, jak w przyszłości będzie wyglądał zbudowany w jego miejsce... nowoczesny meczet.
Wracając do tematu - mam teraz nieco wolnego czasu, który postanowiłem poświęcić właśnie sztuce współczesnej i nowoczesnej. Poważnie... to znaczy niezupełnie poważnie... a nawet bardziej na wesoło, ale bez owijania w bawełnę oraz bez ukłonów w stronę politycznej poprawności, czy obowiązującej mody... i oczywiście żadnej taryfy ulgowej dla wszelkiej maści „znawców”, „specjalistów”, czy „krytyków sztuki”.
Żeby nie było, że w dyskusji o sztuce pomijam głos ludzi z branży, zaopatrzyłem się w literaturę fachową i obiecuję, że będę cytował ich opinie... bo naprawdę jest nad czym rozmyślać i jest z czego się pośmiać.
Ale dość przynudzania – pora na prezentację pierwszego (w niniejszym cyklu) dzieła sztuki współczesnej, wystawianego w muzeum, o którym wcześniej wyrażałem się w tak ciepłych słowach, czyli Centrum Pompidou...
Tych, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z tym arcydziełem, informuję, że jest to tzw. gwasz na papierze pociętym i przyklejonym na płótnie o rozmiarach 292x386 cm, czyli praca raczej z gatunku dzieł „wielkich”. Wykonał je Henri Matisse w 1952 roku i zatytułował – „Smutek króla”.
Wiem, że zwykłemu człowiekowi zrozumienie sztuki współczesnej nie przychodzi łatwo... bo mnie to też sprawia trudność, dlatego dla przybliżenia tematu posłużę się opisem zaczerpniętym z niezwykłej książki pt. „Jak czytać sztukę?”
Autorka, Maria Bolanos Atienza pisze o tym arcydziele w swojej książce tak:
„Smutny król, w zmysłowej i muzycznej scenerii, leniwie gra na gitarze; jest przy nim zielona odaliska. Monarcha akompaniuje tańczącej czarnej niewolnicy, na którą spada deszcz złotych płatków, niczym nutek: całą scenę spowija aura półsnu. Jest tu coś z autoportretu: stary król szukający pociechy w muzyce to wierne odbicie malarza, unieruchomionego przez chorobę - z wyjątkiem rąk – ale z pasją skupionego na swej sztuce.”
Nie wiem, jak wy, ale ja to już prawie zobaczyłem, a graną przez króla muzykę miałem niemal na wyciągnięcie ucha, ale mimowolnie zerknąłem kolejny raz na zamieszczone w książce zdjęcie dzieła i cały czar prysł.
Co tu dodać? Chyba tylko to, że teraz wreszcie wiem, co myśleć o tej wycinance, to znaczy o dziele sztuki... i jak kiedyś wyglądał Matisse.
Z tej radości postanowiłem przedstawić wam (a kto już widział to tylko przypomnieć) jeszcze jedno (rzucające na kolana) arcydzieło Matisse’a. Nazywa się Wenus, pochodzi z 1952 roku i wygląda w przybliżeniu tak:
Myślę, że przy tak oszczędnej (w swej formie i treści) pracy artystycznej - wszelki komentarz stanowiłby przesyt i wobec tego byłby nie na miejscu... no... chyba, żeby wyrazić swój zachwyt nad wdziękiem i urodą pozującej artyście modelki...
No cóż – podobno każdy mężczyzna nosi w sobie obraz swojej Wenus, ale myślę, że rzadko który wyobraża ją sobie tak, jak kiedyś mistrz Matisse. Ja na przykład widzę ją tak:
Oczywiście, że żartowałem... chyba każdy zauważył, że to nie Wenus, tylko grecka bogini kwiatów Chloris.
PS. Użyłem słowa „chyba”, bo pisząc niedawno o „Dziewczynce z balonikiem” przekonałem się, że odbiorcy sztuki mają czasem naprawdę dziwne skojarzenia.
Inne tematy w dziale Kultura