Mark Rothko (Markus Rothkowitz), to żydowski emigrant, który mając dziesięć lat dotarł w 1913 roku do Stanów Zjednoczonych, tam później uprawiał swoje słynne malarstwo barwnych płaszczyzn i tam popełnił samobójstwo w 1970 r.
Pewnie nikt dokładnie nie wie, ile obrazów Mark Rothko w swoim życiu namalował, choć w większości nadawano im w charakterze nazw numery, co powinno ułatwić rozeznanie w tej materii.
Z reguły są to duże, prostokątne płaszczyzny, lub pasy (o nieostrych brzegach) – pomalowane niejednolicie na różne kolory. Stąd wzięły się też i nazwy pochodzące od dominujących na poszczególnych płótnach barw. Wydawałoby się, że nazwa płótna wzięta od zastosowanej kolorystyki powinna wystarczyć, by dzieła można chociaż od siebie odróżnić, ale w świecie sztuki nic nie jest takie, jak się wydaje. Skoro znaleźli się chętni, by aż tyle płacić za obrazy Mistrza, to i trzeba było również zapewnić na odpowiednim poziomie podaż. A skoro tak, to znalazły się dzieła wykonane w podobnej kolorystyce - w końcu paleta odróżnialnych dla oka barw jest skończona. Żeby było jeszcze zabawniej, podobno istnieją i takie płótna artysty, które bezimiennie krążą po świecie albo pozostają ukryte w skarbcach kolekcjonerów, mecenasów sztuki oraz wszelkiej maści krezusów inwestujących w sztukę.
Mistrzem Rothko zainteresowałem się jakiś czas temu, gdy dowiedziałem się, że w Muzeum Narodowym w Warszawie wystawiono czasową ekspozycję wybitnych jego dzieł, wypożyczonych z National Gallery of Art w Waszyngtonie.
Celowo użyłem słowa „wybitnych”, bo obrazy tego twórcy osiągają na rynkach dzieł sztuki niebotyczne ceny. Za obrazy mistrza Rothko płaci się ostatnio (na światowych aukcjach) dziesiątki milionów dolarów, choć wyglądają one np. tak:
Obraz oznaczony numerem „17” sprzedano za 33 miliony dolarów, „Nr 15” wylicytowano w 2008 r. za 50 mln dolarów, zaś „Biały środek (żółty, różowy, lawendowy)” w maju 2011 roku ktoś kupił w Nowym Jorku (korzystając z pośrednictwa domu aukcyjnego Christie’s) za 72,8 mln dolarów.
Wiem, trzy obrazy artysty to zbyt mało, by sobie wyrobić zdanie o jego sztuce, więc poniżej dorzucam jeszcze fotki kolejnych dwóch:
„Pomarańczowy czerwony, żółty” wylicytowano w 2012 roku za 86,9 mln dolarów i wtedy to był rekord (pod względem uzyskanej ceny za obraz).
Te sumy na pewno robią wrażenie, a przecież do dnia dzisiejszego wartość przedstawionych płócien niemało wzrosła.
Potwierdzeniem tej tezy jest obraz „Numer 6 (fioletowy, zielony i czerwony)”, który w sierpniu 2014 roku został zakupiony przez jednego z rosyjskich miliarderów za 186 milionów dolarów.
Tak sobie patrzę na fotografie dzieł mistrza Rothko i nie potrafię uwierzyć, iż ktoś był w stanie aż tyle za nie zapłacić, i myślę sobie, że świat jest faktycznie dziwny, a niektórzy ludzie jeszcze dziwniejsi...
Ceny osiągane przez dzieła wykonane ręką tego mistrza - to moim zdaniem najbardziej reprezentatywny wyróżnik jego sztuki. Innym wyróżnikiem jest to, że nie wiadomo, co właściwie jego obrazy mają przedstawiać.
Zawsze mam problem, co napisać o twórczości sławnych artystów, których sztuka nie specjalnie mnie urzeka. Tak jest i w tym przypadku – oddaję więc głos nieocenionej autorce książki pt. „Jak czytać sztukę”, która ma wprost niewyobrażalną wyobraźnię, zna się na malowaniu jak mało kto, a opisując uznanych twórców sztuki - na lukrze nie oszczędza.
O Marku Rothko pisze takimi słowy:
„Płótna Rothko, z ich tajemniczym blaskiem i kosmicznymi wizjami pustki, mówią o poszukiwaniu początku, wysublimowanego uczucia towarzyszącego pierwszej kreacji; wszystko to w ramach tzw. romantycznej tradycji Północy. Wizjonerski duch autora, miłość do klasycznych i judeochrześcijańskich mitów pobrzmiewa w tym niematerialnym obrazie, i nie sposób odróżnić, czy chodzi o tajemnicze istnienie czegoś czy o całkowite zanegowanie tej obecności. Horyzontalny podział nawiązuje do pierwszego rozdzielenia nieba i ziemi, a świetliste pola to być może odwołanie do elementarnej energii słonecznej...
Rothko lubi monumentalne skale. Jego kolorowe płótna, ich niezwykła obecność, napierają na widza i, podobnie jak muzyka oferują mu intymne schronienie, gdzie może wędrować. Jego dzieło nie powstaje po to, by je kontemplować z oddali, lecz by „wejść do środka”, czego dowodem jest upodobanie artysty do przytłumionego światła i małych sal, kameralnych przestrzeni...”
Czytałem zacytowany fragment kilka razy i nadal czuję podziw... i tak sobie myślę, że gdyby mistrz mógł to przeczytać, też by się pewnie zadziwił, ale mam nadzieję, iż teraz przedstawione jego obrazy nabrały dodatkowego blasku.
Dzieła mistrza wystawiane w salach wystawowych muzeów prezentują się np. tak:
O artyście pisze się, że „należał do pokolenia, które stworzyło wielką sztukę amerykańską”. Biorąc pod uwagę rozmiary jego niektórych płócien – myślę, że rzeczywiście można je zaliczyć do dzieł wielkich. Co do talentu i profesjonalizmu artysty – uważam, że niejeden mistrz malarstwa pokojowego pomalowałby te płótna lepiej. Niezaprzeczalnym faktem jest z kolei to, że nie uzyskałby za nie nawet niewielkiej cząstki tego, co inni zarobili na dziełach mistrza Rothko.
Ale to jest moja osobista ocena. Konia z rzędem temu, kto wie, czym kieruje się los – czyniąc człowieka sławnym, lub bogatym.
Wielu znawców (pisząc o dziełach Rothki) przekonuje, że widać w nich coś więcej, niż tylko same barwy... i ja im wierzę, bo na każdym niejednolicie pomalowanym płótnie coś widać, ale jeśli to ma być to coś, co czyni z malunku arcydzieło...
No, nie wiem, zresztą zobaczcie sami. Poniżej znajdziecie fragment obrazu „Nr 16” (to ten widoczny na poprzednim zdjęciu z prawej strony).
Inne fotki dzieł mistrza można bez trudu znaleźć w necie, więc serdecznie zachęcam do obejrzenia i skonfrontowania swoich odczuć z moimi. W każdym razie uważam, że warto.
Kiedyś przy obcowaniu ze sztuką – człowiek uczył się pokory. Przy obcowaniu ze sztuką współczesną nabiera się wiary, ufności i pewności siebie, bo przecież niemal każdy potrafiłby stworzyć coś w tym stylu, gdyby oczywiście nie musiał oszczędzać. Płótno, farby, szczotki malarskie i pędzle (przy takiej powierzchni) - to kosztowałoby i teraz niemało. Chyba żeby nazwać obraz „biały środek, wszystko białe” – wtedy wystarczyłby może sam podkład i byłoby znacznie taniej.
Skoro już wzięło mnie na zwierzenia, to przyznam się bez fałszywej skromności, że kiedy pierwszy raz samodzielnie malowałem ściany w swoim pokoju – uzyskałem podobny efekt jak na niektórych płótnach Marka Rothko. Ale ja, nie obznajomiony jeszcze wtedy ze sztuką współczesną, nie miałem pojęcia, że udało mi się stworzyć dzieło sztuki z dziedziny wielkoformatowej abstrakcji – takie „malarstwo pół koloru”.
Gdy rodzice zobaczyli efekt mojej pracy, te symbolizujące upływ czasu pęknięcia na powierzchni farby, te różnorakie przebarwienia o niejednorodnym nasyceniu barwą i ślady po zróżnicowanych pociągnięciach pędzlem - kazali ściany jeszcze raz przemalować.
Tak sobie teraz myślę – ileż prawdziwych dzieł sztuki zostało bezpowrotnie utraconych, bo nikt na czas nie rozpoznał w nich geniuszu artysty.
Jeśli jeszcze nie dość naraziłem się miłośnikom sztuki współczesnej i rozmiłowanym w niej krytykom, to spokojna głowa - jeszcze nie skończyłem.
Na czym polega geniusz Marka Rothko? Pomijając to, że za takie kwoty udało się sprzedać jego dzieła – przyznam się, że nie potrafiłem tego zrozumieć i musiałem poszukać w sieci.
Wikipedia opisuje geniusz mistrza m. in. takimi słowy:
„Przywiązywał duże znaczenie do używanych przez siebie pędzli. Dbał o nie, w specjalny sposób je czyszcząc i konserwując. Lubił miękki włos wysłużonych pędzli będący jakby przedłużeniem dłoni. Malując wielkie formaty używał pędzli służących do malowania ścian. Ale malował lekko, jedynie samym czubkiem...W ekstremalnych przypadkach malarz uważał, że jego kompozycje należy oglądać przy wygaszonych światłach”.
Czysta poezja – tak pięknie to ująć. Może więc muzea – zamiast płócien powinny eksponować jego pędzle będące przedłużeniem dłoni mistrza?
Jednak przyznaję, że dotychczas nie wiedziałem, jak wiele mam wspólnego z mistrzem Rothko. Też czasem coś namaluję i co ciekawe, moje niektóre malarskie dzieła też lepiej się ogląda przy „wygaszonych światłach”. A pędzle i szczotki (podobnie, jak mistrz) również konserwuję na swój specjalny sposób.
Trochę się podrażniłem z wielbicielami Marka Rothko, ale przyznaję, że jego obrazy są i tak na dużo wyższym poziomie niż wiele innych „dzieł” sztuki współczesnej wystawianych w galeriach i muzeach. Ot choćby wieszane na krzyżu genitalia, prezentowane w muzeach ramy bez obrazów, pisuary, czy dzieła tak mocno zaawansowane artystycznie, jak budowle (m. in. obozów koncentracyjnych) z klocków „Lego”.
Przykre, że wielu współczesnych krytyków podnosi taki chłam do rangi sztuki i że w imię wolności twórczej – muzea i galerie stały się miejscem na prezentowanie „sztuki niesmacznej” czyli „pokracznej i kloacznej”.
Dlatego myślę, iż to dobrze, że zwyczajny człowiek nie potrafi czasem dostrzec w sztuce tego, co potrafią w niej zobaczyć „krytycy” i „wybitni” znawcy.
Jeden z polskich profesorów akademii sztuk pięknych zachwycając się malarstwem Marka Rothko wypowiedział się kiedyś tak: „Ja nie potrafię zdefiniować, czy nawet opisać, czym jest to malarstwo”.
Prawda, że głębokie i że robi wrażenie?
Na koniec jeszcze tylko taka ciekawostka.
Droga Marka Rothko przez życie artystyczne wyglądała w największym skrócie tak:
realizm, surrealizm, abstrakcja. A potem depresja i samobójcza śmierć.
W sumie to dość smutne, dlatego na poprawę samopoczucia zaproponowałem czytelnikom własną kosmiczną wizję (czyli moją wersję obrazu „Pomarańczowe, czerwone oraz żółte”), którą zamieściłem na początku tekstu. Obraz nazywa się „Pejzaż marsjański”.
Jednak gdybym chciał zaczerpnąć nieco więcej inspiracji z malarstwa Marka Rothko... to może trzeba było stworzyć coś w takim guście, jak obraz przedstawiony poniżej? Nadałem mu nazwę – „Tuż po zachodzie słońca”.
Inne tematy w dziale Kultura